Za co, po Trybunale Konstytucyjnym, Służbie Cywilnej, mediach i wzmocnieniu inwigilacji internetu weźmie się ekipa Kaczyńskiego? To najważniejsze pytanie ostatnich dni, które wyglądają na ciszę przed kolejną burzą. Czas odpowiedzi na nie jest tym bliższy, im... gorsze są notowania partii rządzącej. Bo prawdopodobnie tylko kwestią czasu jest moment, w którym PiS kolejną burzę wywoła zmianami w systemie wyborczym. Takimi, które zminimalizują rządzącym zagrożenie utraty władzy w najbliższych wyborach.
"Dobra zmiana" w kodeksie wyborczym (o której coraz śmielej spekuluje się kuluarach rządzącej Zjednoczonej Prawicy), to będzie kolejny ważny etap "orbanizacji" Polski. Kto wie, czy nie po rady w tej sprawie Jarosław Kaczyński wybrał się na wspólny weekend z tak ubóstwianym przez niego premierem Węgier. Viktor Orban świetnie udowodnił u siebie, że partia, która raz wygra wybory, może już nie oglądać się na sondaże i dzięki kilku zmianom w prawie wyborczym utrzymać się przy władzy.
Czas odkurzyć stary projekt
Jak o podobny święty spokój z opozycją zawalczy Prawo i Sprawiedliwość? Ostatnie projekty zmian w prawie wyborczym ugrupowanie Kaczyńskiego zgłosiło ponad rok temu. Wpisywały się one jednak w ówczesną politykę partii, która polegała na sugerowaniu, iż PiS notorycznie przegrywał wybory ze względu na fałszerstwa. Proponowano więc zmianę sposobu wyłaniania członków Państwowej Komisji Wyborczej. Część z nich miała pochodzić z wyboru... klubów parlamentarnych. Ówczesna opozycja dążyła też do tego, by lokale wyborcze były obowiązkowo monitorowane, a urny przezroczyste.
Dlatego w słynnej "teczce pełnej ustaw", o której w kampanii wyborczej non-stop mówiła Beata Szydło, jej ugrupowanie sięgnie prawdopodobnie na samo dno. Tam, gdzie są jeszcze projekty, których PiS nie zrealizował, gdy po raz pierwszy był u władzy w latach 2005-2007. W tym ten ze sposobem na ordynację wyborczą.
W marcu 2006 roku, gdy rząd Kazimierza Marcinkiewicza miał coraz większe problemy, a Jarosław Kaczyński nie miał jeszcze dość odwagi na flirt z Romanem Giertychem i Andrzejem Lepperem, był taki moment, że PiS rozważał przedterminowe wybory. – Chcemy, aby projekt ordynacji i projekt uchwały Sejmu o samorozwiązaniu, który PiS zgłosi, były uchwalone na kolejnym posiedzeniu Sejmu – mówił ówczesny szef klubu parlamentarnego PiS Przemysław Gosiewski. I przedstawił projekt zmiany ordynacji wyborczej (bazujący na propozycji pierwszy raz złożonej już w 2004 roku) skrojony tak, by nowelizacja pomniejszała skutki wyborczej porażki z Platformą Obywatelską, która już wtedy była pewną sprawą.
Jest wszechwładza, potrzeba już tylko nietykalności
Teraz sytuacja zrobiła się nieco podobna, bo coraz więcej badań pokazuje, że tylko kwestią czasu powinno być to, kiedy Jarosław Kaczyński i Beata Szydło będą musieli oddać władzę Ryszardowi Petru. Tyle że ten projekt, który w 2006 roku miał posłużyć do zmniejszenia klęski, dziś może po prostu zapewnić PiS wyborczą nietykalność.
Czego zatem możemy się spodziewać, gdy partia rządząca kolejną wojnę rozpęta o kodeks wyborczy? Przede wszystkim ukłonu w stronę Pawła Kukiza i spełnienie jego marzeń o jednomandatowych okręgach wyborczych. A przynajmniej połowy marzeń. Wspomniany projekt to bowiem propozycja mieszanego systemu wyborczego, w którym każdy wyborca ma dwa głosy i 230 posłów wybiera się w JOW-ach, a druga połowa Sejmu pochodzi z głosowania na 16 list wojewódzkich, na podstawie wyników którego mandaty przydziela się proporcjonalnie.
Kukizowcy powinni przystać na takie rozwiązanie w sprawie JOW-ów, bo to opcja optymalna. Szczególnie w obecnych realiach sejmowych, w których brak jest większości zdolnej do zmiany konstytucji. Ta tymczasem twardo stanowi, że "wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie, odbywają się w głosowaniu tajnym i są proporcjonalne". Ze względu na to, całkowicie JOW-owskiego systemu nie da się wprowadzić bez zmiany konstytucji. Jednak zakwestionowanie konstytucyjności wersji "pół na pół" z trudem przyszłoby każdemu składowi TK.
Gerrymandering czyni cuda
A myli się ten, kto sądzi, że skoro mowa o JOW-ach, to PiS i tak jest skazany na porażkę. Po pierwsze, potężny bonus partia dostanie już dzięki 16 listom "proporcjonalnym". Jak wygląda mapa sympatii politycznych, dobrze wiadomo. Ekipa Kaczyńskiego w ciemno może liczyć na mandaty zgarnięte na wschodzie i południu Polski. A Nowoczesna nie może być już tak pewna, że zdobędzie całą resztę. Jedno województwo dla Platformy, inne dla ludowców lub lewicy i strata do PiS w liczbie mandatów robi się znacząca.
Jak zwraca w rozmowie z naTemat politolog dr Olgier Annusewicz, wielki potencjał do ustawowej poprawy wyniku partii rządzącej tkwi jednak głównie w procesie kreślenia nowej mapy 230 jednomandatowych okręgów. – To umożliwia coś, co się nazywa gerrymanderingiem. Pojęcie to oznacza ustawianie okręgów wyborczych tak, by zwiększać szanse swoich kandydatów. Gerrymandering bardzo skutecznie zastosowano na Węgrzech, ale nie wymyślił tego Orban. To sposób stosowany od lat w systemach większościowych, na przykład w Wielkiej Brytanii – tłumaczy ekspert.
Dobry obyczaj...
Annusewicz zwraca uwagę, iż sięgnięcie przez PiS po projekt nowelizacji obecnego kodeksu wyborczego będzie najważniejszym alarmem wskazującym na to, że ekipa Jarosława Kaczyńskiego planuje zastąpić demokrację rządami autorytarnymi.
Jak stwierdza dr Annusewicz, wyjątkowy w historii polskiej polityki rozmiar sukcesu PiS i jego niezwykle zdecydowane działania po przejęciu władzy sprawiają, że od prawa wyborczego akurat ta partia powinna trzymać się z daleka. A jeśli "dobrą zmianę" koniecznie zechce wprowadzać także w tym obszarze, to nowe prawo powinno mieć kilkuletnie vacatio legis.
– Gdyby dziś wprowadzać zmiany korzystne dla partii rządzącej, to wcześniej powinna ona pozwolić na przeprowadzenie jeszcze jednych wyborów w starym systemie. Tak, by umożliwić poddanie się weryfikacji na tych samych zasadach, na których zdobywała władzę. Tego wymagałby dobry obyczaj... – ocenia.
Inne rządy też próbowały wpływać na TK, Służbę Cywilną, zawłaszczać media, czy inwigilować internet. Tylko, że dziś te wszystkie kontrowersyjne zjawiska zachodzą jednocześnie. Jeśli PiS się nie zatrzyma, to zacznie naprawdę mocno tracić poparcie. I wtedy może ustawić system wyborczy właśnie tak, by zminimalizować straty wynikające z niechęci społeczeństwa. Wystarczą naprawdę proste mechanizmy. Na przykład można przyznać Wrocławiowi i Poznaniowi tyle samo mandatów, co Przemyślowi, czy Elblągowi. Dać w jednym miejscu taką samą reprezentację parlamentarną 100 tys. obywateli, co 10 tys. z innego miejsca.