''Znam ludzi, którzy nie mają czasu, aby raz w tygodniu spędzić w kościele trzy kwadranse, za to wstają codziennie przed świtem, aby pobiegać sobie przez dwie godziny. (…) W ostatnich latach bieganie zostało wyniesione do poziomu religii. To już raczej ‚biegactwo’, którego uprawianie nie jest sportem, ale wyznaniem wiary'' – przekonuje na łamach „Plus Minus” Dominik Zdort.
Dla publicysty ''Rzeczpospolitej'' pretekstem do ataku na biegaczy stał się zorganizowany przed tygodniem warszawski półmaraton. Zdort ma pretensje, bo przez korki spowodowane biegiem ulicznym do pracy jechał prawie godzinę. Poza tym, jego protest wywołuje sama nazwa "półmaraton". "Trasa maratonu to 42 kilometry, i jeśli ktoś biegnie 21 kilometrów, to biegnie właśnie tyle – i z maratonem to nie ma nic wspólnego. (...) Jak rozumiem, nazwę 'półmaraton' wymyślono w czasach politycznej poprawności po to, żeby nie urazić tych uczestników biegu, którzy na przebiegnięcie całej trasy nie mają siły" – twierdzi.
Dalej w swoim tekście wylicza powody, dla których nie lubi biegania. "Nie chciałbym tu nikogo urazić, ale bieganie zawsze uważałem za rozrywkę dla ludzi o, powiedzmy, niezbyt subtelnej umysłowości. Proszę mnie nie pytać, na czym polega różnica, ale wolę rower – każdego wieczoru bez problemu pedałuję po kilkadziesiąt kilometrów, a już 5 minut biegu powoduje u mnie poczucie nudy i kompletnego odmóżdżenia" – pisze.
Szczególnie drażni go jednak to, że bieganie zamieniło się w "biegactwo" - "zostało wyniesione do poziomu religii".
Zdort zna też przypadki, gdzie przynależność do "sekty biegaczy" wpływała na karierę zawodową.
"Koledzy z jednej z warszawskich redakcji opowiadali zabawne historyjki o wicenaczelnym, który jako człowiek w sile wieku nawrócił się na tę religię. Skutkiem było po pierwsze przyjęcie przez ową gazetę 'biegactwa' jako oficjalnej linii politycznej, a po drugie powołanie wewnątrz owej firmy półoficjalnej sekty biegaczy. Przynależność do tej grupy, w której wspomniany ważny redaktor objął funkcję guru, dawała szybszy awans. Odmowa zaś udziału w różnorakich 'biegackich' obrzędach mogła prowadzić nawet do załamania dziennikarskiej kariery" – pisze.
Na koniec publicysta wraca do tematu blokowania ulic przez maratończyków. Dziwi się, dlaczego imprezy biegowe organizowane są w centrum miast, skoro można byłoby to robić w bardziej ekologicznych warunkach, np. w Puszczy Kampinoskiej.
"Pierwsza – i najprostsza – odpowiedź brzmi: tu w ogóle nie chodzi o bieganie. Chodzi o okazję do pokazania się firm produkujących stroje i sprzęt, sponsorów płacących za organizację biegu oraz jego organizację. Kiedy przypadkowi kibice poczekają sobie dwie godziny na autobus, kiedy kierowcy postoją półtorej godziny w korku tuż obok logo sponsora, to jego nazwa na pewno utrwali im się w pamięci" – wnioskuje.
Znam niezmiernie zapracowanych ludzi, którzy nie mają czasu, aby raz w tygodniu spędzić w kościele trzy kwadranse, za to wstają codziennie przed świtem, aby pobiegać sobie przez dwie godziny. I choć nie są w stanie spotkać się raz w miesiącu z rodziną czy przyjaciółmi, to zawsze wygospodarują parę dni, aby wyskoczyć z podobnymi sobie wyznawcami na maraton do Berlina. CZYTAJ WIĘCEJ