Taśmy opublikowane przez "Wprost" wywołały jeden z największych kryzysów w czasie siedmioletnich rządów PO-PSL. Ale też nie pierwszy atak na rząd wyprowadzony z tej redakcji. Wcześniej "Wprost" opisał sprawę zegarków Sławomira Nowaka, atakował wiceministra zdrowia, MSZ, a nawet Romana Giertycha świadczącego prawnicze usługi politykom PO. Publikacje miały też jeszcze jeden wspólny mianownik: niepokorne wzmożenie, którego nie powstydziliby się bracia Karnowscy.
Choć opublikowane przez "Wprost" podsłuchy biesiad czołowych polityków PO to najmocniejszy cios w rząd Donalda Tuska od lat, to nie pierwszy, i z pewnością nie ostatni, który wyjdzie z redakcji niepokornie kierowanej przez Sylwestra Latkowskiego.
Na początku czerwca tygodnik opisywano trójmiejski układ zamknięty. Jednym z mocniejszych akcentów kampanii wyborczej do europarlamentu były rewelacje Pawła Piskorskiego o finansach KLD, prezentowane przez "Wprost" bardzo mocną okładką, która grając niechęcią do Niemiec i ukrywając fakt, że nie chodzi o PO, nie do końca przystawała do zawartości tekstu. Latkowski opublikował także informację, że skompromitowany aferą hazardową Mirosław Drzewiecki znowu doradza premierowi oraz ujawnił, że wiceminister zdrowia nadużywał władzy, by pomóc zaprzyjaźnionej firmie. Premier miał chronić lobbystę w rządzie, Arłukowicz kryć przekręty w NFZ, a w MSZ było siedliskiem mobbingu. Na celowniku znalazł się też świadczący usługi prawnicze politykom PO Roman Giertych. "Wprost" rozpętało dętą aferę z zatrudnianymi przez niego Filipinkami.
Patos a'la Karnowscy
Do czasu afery taśmowej w PO najgłośniejsząsprawą opisaną przez "Wprost" były zegarki Sławomira Nowaka. Wtedy też ujawniły się znane z mediów niepokornych nuty patosu, kiedy tygodnik chwalił się na okładce: "Odwołaliśmy ministra Nowaka".
Podobnie dziennikarze i naczelny pisma reagowali po wybuchu afery podsłuchowej. Spotkało się to z reakcją oryginalnych niepokornych, którzy zaczęli podejrzewać "Wprost" o nieczyste intencje. Jak odpowiedział im czołowy dziennikarz śledczy tygodnika?
A historia szczucia, presji, nacisków zostanie opisana prędzej, czy pózniej. Wszystko jest dokumentowane.
Nie zawsze jednak redakcji było po drodze z dziś deklarowaną niepokornością.
Awantura o Kwaśniewskiego
W 2010 roku wydawca Michał Lisiecki podpisał ugodę z Aleksandrem Kwaśniewskim, w której nie brakuje peanów na cześć każdej ze stron porozumienia. To nie byłoby nic złego, gdyby nie informacje ujawnione przez Andrzeja Stankiewicza po jego rozstaniu z redakcją. Powodem miało być wstrzymywanie publikacji o finansach… Aleksandra Kwaśniewskiego. Po medialnej awanturze tekst się jednak ukazał. W redakcji nie było już Stankiewicza, który artykuł uznał za zmanipulowany.
Jak sugeruje Grzegorz Wszołek na Twitterze "Wprost" miał mieć także nagranie z rozmowy Krzysztofa Kwiatkowskiego z Janem Kulczykiem. Ale świat nie pozna jego treści, bo biznesmen to dzisiaj jeden z największych reklamodawców "Wprost". I na jego utratę wydawnictwo nie może sobie pozwolić.
Kiedy jeden z moich rozmówców dopytywał Lisieckiego na biznesowym bankiecie o tę "taśmę" ten miał "szybko zmienić temat, a później w ogóle zamilknąć".
Chętniej jednak stroił się szaty wojownika o wolność słowa. Podczas tej samej imprezy chętnie opowiadał o tym, jak trudny może być los jego gazety. – Mówił, że nie widział innej możliwości niż publikacja, bo jest propaństwowy, ma misję, nie można było tego przemilczeć – opowiada jeden z dziennikarzy.
Wszystko dla wolności słowa i obalenia PO?
Dlaczego nie poświęcili więcej czasu na opracowanie materiałów? – Dziennikarz nie może być recenzentem informacji, jako wydawca wolał dać surową wersję, żeby czytelnicy sami ocenili – przytacza argumentację Lisieckiego. – Mówił, że stracił dużego reklamodawcę, ale woli, żeby tygodnik upadł albo ledwo się dopinał finansowo, niż żeby taśmy nie były opublikowane – opowiada dziennikarz.
Wątek reklamodawców Lisiecki rozwinął w wywiadzie dla ISBnews.
– Mamy już pierwszych reklamodawców, którzy zrezygnowali, w tym korporacje międzynarodowe, które w swoich wartościach lubią być blisko rządu i boją się ewentualnych kłopotów – mówił.
W niepokorne tony uderza też Sylwester Latkowski.
Nic dziwnego, że teza o tym, że "Wprost" gra na zmianę władzy coraz częściej powtarza się w środowisku dziennikarskim. Publikacje tygodnika dają paliwo Prawu i Sprawiedliwości, osłabiając jednocześnie PO. Sondaże często pokazują zwycięstwo partii Jarosława Kaczyńskiego, a minimalna wygrana Platformy w wyborach do PE pokazuje, że przyszłoroczne wybory parlamentarne mogą zakończyć rządy Donalda Tuska. Wtedy PiS miałoby się odwdzięczyć "Wprostowi" dziś rzekomo znikającymi reklamami ze spółek Skarbu Państwa. A te, nieważne z jakiego źródła, bardzo by się redakcji przydały.
Pikująca sprzedaż
Po odejściu z "Wprost" Tomasza Lisa sprzedaż kioskowa tygodnika zaczęła szybko spadać. W lutym 2012 roku spadła o 11 proc. (rok do roku), w marcu o 21 proc. i wyniosła ponad 71 tys. Kiedy w styczniu 2013 roku prowadzenie tytułu przejął Sylwester Latkowski sprzedaż wynosiła 61 tys. Co z tego zostało po ponad roku? W marcu 2014 r. sprzedano tylko 47 tys. egzemplarzy.
Dlatego afera taśmowa w PO to dla "Wprost" żyła złota, o czym pisaliśmy już w naTemat. Dzisiaj ceny reklam w tym czasopiśmie to tyko ułamek tego na co może liczyć konkurencja i co jeszcze kilkanaście miesięcy temu było w zasięgu "Wprost". Według naszych informacji całostronnicowa reklama to koszt zaledwie 5 tys. zł, czyli 800 egzemplarzy gazety.
Ostatni numer z nagraniami rozmów między innymi Radka Sikorskiego z Jackiem Rostowskim wydrukowano w 300 tys. egzemplarzy.
– Naszą winą okazuje się to, że nie stoimy po żadnej stronie w polskiej wojnie - napisał Latkowski we wstępniaku do tego numeru. – Dlatego być może nie mamy wielu przyjaciół, za to bardzo wielu przeciwników. Mimo wszystko będziemy próbować dalej robić swoje.
„Wprost” to wydawnictwo tabloidowe. Dobrze, że patrzy władzy na ręce, podejmuje istotne tematy, ale robi to bez odpowiedzialności. Byle tylko więcej sprzedać, być na topie.To świadczy o niedostatku pracy dziennikarskiej.
Krzykliwe okładki, głośne artykuły. Wydaje mi się, że część środowiska dziennikarskiego będzie się wstydzić, że popierała ten magazyn w trakcie akcji ABW.
Nie uważam jednak, że ustawia się pod PiS. To byłoby myślenie dalekosiężne, a wydaje mi się, że redakcja "Wprost" myśli raczej w perspektywie kolejnych tygodni i numerów.