– Na obowiązkowym kursie rodzice adopcyjni i zastępczy słyszą, że dziecko z domu dziecka będzie kraść, mordować, podpalać dom a na deser wydłubie psu oczy. Potem okazuje, że to dziecko nic takiego nie robi, ale robi inne rzeczy - na przykład chłonie twoją miłość. Ale o tym już na kursie powiedzieć nie zdążą – mówią Katarzyna i Jarosław Klejnoccy, rodzice zastępczy i autorzy książki "Próba miłości. Jak pokochać cudze dziecko".
Małgorzata Gołota: Podobno noworodki i niemowlaki w mig znikają z domów dziecka. A nastolatków nikt nie chce. Dlaczego?
Jarosław Klejnocki: Powołam się tutaj na słowa Zbigniewa Herberta – proste pytania wymagają czasem zawiłych odpowiedzi. I to jest właśnie takie pytanie.
Bo?
JK: Bo tu jest kilka istotnych kwestii. Po pierwsze procedura adopcyjna jest w Polsce naprawdę bardzo skomplikowana. To skutkuje pewnym paradoksem – dzieci „do wzięcia” jest dużo, także tych całkiem małych, a jednocześnie stoją po nie długie kolejki rodziców adopcyjnych. Można by dyskutować czy winna jest tu bardziej procedura adopcyjna czy inercja urzędnicza, ale wydaje się dość naturalne, że rodzice adopcyjni poszukują dziecka jak najmłodszego.
Jest łatwiej?
JK: Małe dziecko jest w pewnym sensie bardziej plastyczne. Wychowaniem można je ukształtować.
Katarzyna Klejnocka: Poza tym jest to dziecko beztraumowe. Doświadczenie życiowe szesnastolatki, która spędziła w takim ośrodku lata jest zupełnie inne niż dajmy na to dwulatka, który znalazł nowy dom po pół roku. On też to będzie pamiętał i przeżywał, ale ta rana dużo łatwiej i szybciej się u niego zagoi.
Jak to się w takim razie stało, że Wy wzięliście do siebie nastolatkę?
JK: U nas była odwrotna kolejność. My mieliśmy własne dzieci, i ta decyzja nie była kaprysem albo potrzebą wynikającą z tego, że się w życiu nudzimy, nie mamy własnych dzieci albo mamy dzieci, ale już odchowane, świetnie nam się powodzi, no to zrobimy coś dobrego dla świata. Myśmy ją najpierw poznali. Krok po kroku. I myśmy to zrobili dla tego konkretnego dziecka.
Dlaczego padło właśnie na nią?
KK: Poznałam ja przez wolontariuszkę z domu dziecka. Asia z grupą dziewczyn przyjechała na ferie zimowe do naszej miejscowości, były u nas na obiedzie. A potem, jesienią, była jakaś taka rozmowa, że wszyscy pojadą do domów na Boże Narodzenie a ona nie, ona miała zostać w tej placówce. I pomyślałam, że ją zaproszę do nas. Zapytaliśmy czy chce przyjechać, ona chciała. A potem to już było prawie jak miłość od pierwszego wejrzenia.
I już nie chciała jechać z powrotem?
KK: Jak miała wyjeżdżać to ja płakałam, ona płakała, samochód nie chciał ruszyć, bo był lód, trzeba go było pchać. Tak jakby wszystko mówiło "nie wyjeżdżaj stąd" albo "nie wypuszczaj jej stąd". No i jak Jarek wrócił po tym jak ją odwiózł to zaczęliśmy się zastanawiać co dalej zrobić.
A jakie były możliwości?
KK: Ona wtedy kończyła gimnazjum. Mogła albo jeszcze rok pochodzić do szkoły i wtedy do nas przyjechać albo po ukończeniu 18. roku życia wrócić do matki, do tego patologicznego domu, z którego wcześniej ją zabrano. I to jest zupełnie bez sensu. Najpierw się to dziecko zabiera, a potem odstawia z powrotem bez żadnego wsparcia. Daje się mu jakieś 500 złotych zasiłku, a co można za 500 złotych zrobić?
Zgodnie z polskim prawem, dzieci mogą przebywać w placówce opiekuńczo-wychowawczej do ukończenia 18. roku życia. Przy czym, jeśli się uczą, mają czas na usamodzielnienie się do 25 roku życia. W tym czasie mają prawo do 500 złotych zasiłku na naukę.
Zresztą tam był alkohol, przychodzili jacyś podejrzani mężczyźni. Wiadomo jak by się to mogło skończyć.
I co jej w końcu zaproponowaliście?
KK: Przyjechała do nas na ferie, poszliśmy do lokalnej karczmy na obiad i złożyliśmy jej propozycję. Że możemy teraz zostać jej rodziną zastępczą albo że może do nas przyjechać jak już skończy 18 lat. Wtedy nie musielibyśmy nawet prosić tej placówki o zgodę. Ona się zastanawiała, ale zdecydowała, że chce do nas przyjechać jak najszybciej. Więc my wtedy szybko zapisaliśmy się na kurs dla rodzin zastępczych.
Konieczny?
KK: Tak, to jest wymagana formalność. Cztery miesiące co tydzień po parę godzin. Chodziliśmy i oczywiście zaliczyliśmy. Jak już mieliśmy papiery to mogliśmy wystąpić do sądu. I to zrobiliśmy na początku czerwca 2010 roku. Termin rozprawy był w połowie sierpnia, wyrok się uprawomocnił we wrześniu. I tu trzeba przyznać, że placówka nie robiła nam już żadnych problemów, nawet trochę poszła na rękę, bo Asia mogła do nas przyjechać już po zakończeniu szkoły, na początku wakacji. Sytuacja wyglądała tak, że niemal pewne było, że sprawa w sądzie potoczy się na naszą korzyść.
Ale to jednak była dziewczyna, która miała prawie 18 lat i pewien bagaż życiowy. Zdarzało się, że myśleliście "kurde, ale żeśmy się wrąbali”?
KK: Ja miałam taki moment, ale dopiero później, jak ona się zakochała. Ten jej chłopak nam kompletnie nie pasował, widzieliśmy jak ona cierpi, jak on na nią destrukcyjnie wpływa, ale też na jej życie i na życie naszej rodziny. Bo te nasze relacje z Asią się siłą rzeczy psuły. My, jak wszyscy normalni rodzice, chcieliśmy żeby była szczęśliwa, a widzieliśmy, że będą z tego same kłopoty. Poza tym to chyba nigdy nie zdarzyło mi się tak myśleć.
JK: Nie, mi też nie zdarzyło się tak pomyśleć. Właśnie casus Aśki jest totalnym zaprzeczeniem wszystkich horrorystycznych wizji o tych strasznych dzieciach z domu dziecka, że to jakaś ukryta patologia, która natychmiast po przyjściu do rodziny się ujawni.
Wśród waszych znajomych też takie głosy się pojawiały. Miał pan podobno być Woodym Allenem, adoptować dziewczynę, uwieść i porzucić dla niej żonę...
KK: Tak, jeden ze znajomych mówił nam też „zobaczycie, ona źle wpłynie na wasze życie, na wasze dziewczyny".
A wpłynęła?
KK: Nie, zupełnie nie. Świetnie się dogadywały. Zresztą ona teraz mieszka z powrotem z nami i one bardzo się z tego cieszą. Okazało się, że ten gość, w którym ona się zakochała, no...
Nie nadaje się?
KK: No nie nadaje się. I teraz jest tak, że ona i jej córeczka półtoraroczna mieszkają z nami.
To wesoło macie?
JK: (śmiech) Bardzo. Jestem jedynym facetem w domu. Ja i pięć kobiet. A na deser jeszcze dwie suki, kotka i dwie świnki morskie. Też dziewczyny.
Wracając do tematu - Wy nie mieliście problemów z Asią, ale czy Asia nie miała problemów w relacji z Wami?
JK: Miała.
KK: Można powiedzieć, że wręcz ogromne. Ona przyjechała do kompletnie nowego środowiska, kompletnie nowej rzeczywistości, była samotna. Musiała wszystko sobie sama od nowa ułożyć. To znaczy też teren, topografię. Śmieliśmy się, że wtedy to największy kontakt miała z naszym psem, którego zdjęcie zresztą do tej pory stoi u niej w pokoju.
To jest też tak, że oni, wychowankowie domów dziecka, wiele rzeczy potrafią, ale nie potrafią żyć w takim normalnym świecie. Pomijam już fakt, że te dzieciaki wychowują się często w takim przekonaniu, że im się wszystko należy, bo są z placówki. Nikt nie mówi „jesteś dzielny, mądry to sobie w życiu poradzisz” tylko „jesteś biedny, z domu dziecka, podziękuj za to, co ci ktoś da”. Za nich po prostu wszystko robi instytucja. Mówię m.in. o umiejętności odnajdywania się, uczenia się, wypełniania dokumentów. Takie podstawowe rzeczy.
Nie mogą, czy nie chcą ich opanować?
KK: Taki jest system. Teraz ponoć są takie programy, że młodzież np. pracuje w mniejszych grupach i w wieku 16-lat idzie do sklepu, uczy się robić zakupy i jakoś planować sobie życie.
Ale poza tym nie potrafią gotować, szyć. A to są przecież takie rzeczy, których nawet jak się nie robi w domu samemu to widzi się jak się je powinno robić. Bo robi je mama, babcia, tata, prawda?
Próbowaliście ją tego nauczyć?
KK: Na początku były z tym ogromne kłopoty. Ona na przykład kanapki chowała do chlebaka, a nie do lodówki, jedzenie chowała u siebie w pokoju, nie znała urządzeń elektrycznych. Nie mówiąc już o produktach spożywczych. Jak żeśmy gdzieś szli, to zamawiała albo pizzę, albo kurczaka pieczonego. A ja też nie mogłam jej non stop mówić, że to robisz źle, tamto robisz źle, bo jakie ona miałaby poczucie własnej wartości? I tak miała prawie zerowe.
JK: To jest tak, że my mamy normalne rodziny, pochodzimy z nich, w nich dorastaliśmy. I pewnych rzeczy nauczyliśmy się, powiedzmy, ewolucyjnie. I tak jest między innymi z gotowaniem. Na przykład nasza starsza, 12-letnia córka potrafi sobie coś podstawowego ugotować czy usmażyć na patelni, a Aśka nie miała nigdy takiej możliwości. Nawet jakby chciała, to raczej by jej nie dostała.
Bo jest na to oddzielna procedura?
JK: No tak, sanepid, panie oddelegowane do tego i tak dalej. Jedynym sprzętem, jaki takie dziecko może sobie obsłużyć jest mikrofala. I ta mikrofala jest opracowana na tip top.
KK: No i czajnik, bo herbatę mogli sobie robić.
JK: Ale np. guzik przyszyć? Nie, bo od tego jest specjalna pani. Wyprać? Nie, bo od tego jest pralnia.
KK: Pamiętam jak pojechałam z nią na zimowy wyjazd z naszymi dziewczynami, to jej straszną radochę sprawiało to, że idzie ze mną do sklepu i że może sobie wybrać - to albo to.
JK: I że niekoniecznie muszą to być chipsy...
KK: Problem był też z ciuchami, bo oni np. na takie zakupy odzieżowe mieli określony budżet, raczej niewielki. Więc kupowali niefajne pod względem estetycznym czy jakościowym rzeczy. Inna sprawa, że na takie wyjścia chodziło się z wychowawcą. A co to za przyjemność kupować majtki czy staniki z wychowawcą? Pamiętam, że jak do nas przyjechała to wolała mieć tylko dwie, ale nowe, markowe bluzki. Dla niej było ważne, żeby po pierwsze nie były po kimś, a po drugie, żeby były porządne.
Z waszych opisów domu dziecka, czy raczej z opisów skutków jaki pobyt w nim miał dla Asi wyłania się bardzo niekorzystny obraz tej placówki...
KK: Myślę, że tych dobrych, fajnie zarządzanych i z dobrymi wychowawcami jest raptem kilka w Polsce. Ale to i tak optymistyczna liczba. Cały czas się przecież słyszy o takich aferach, że ktoś kogoś dręczył, znęcał się.
W tej placówce, w której przebywała Asia było na przykład tak, że jak młodzież się buntowała i nie chciała iść do szkoły, to była wzywana policja. Ci przyjeżdżali, spisywali protokół i wysyłali go do sądu. A wychowawcy dokładali jeszcze swoją karę - sprzątanie placówki. Nikt się nie zastanawiał dlaczego oni nie chcą iść do tej szkoły, czy może mają jakieś problemy. Nikt nie pilnował lekcji. Tam właściwie dobre oceny to miały tylko te dzieci naturalnie zdolne.
JK: Takie duże domy dziecka zupełnie nie przygotowują do życia. A dzieci potem bardzo często są jak kosmici, bo wychodzą z tej placówki, rozkładają ręce i zastanawiają się co dalej? Tak jakby wcześniej żyły na innej planecie.
KK: Także jeśli chodzi o kulturę. Asia na przykład jak do nas przyszła, nie wiedziała wielu takich nawet klasycznych rzeczy dotyczących filmu, książek, wydarzeń. Dopiero przy nas zaczęła gazety czytać, dziennik oglądać.
Czyli te domy dziecka to bardziej taka przechowalnia...
KK: Dokładnie. Jak Asia miała kłopoty z matematyką, to nikt nie usiadł i nie pomógł jej. Nawet z tymi prostymi działaniami. Myśmy potem to próbowali nadrobić, znaleźliśmy korepetytorkę, która przerobiła z nią zaległości. I dzięki niej Asia skończyła technikum, normalnym trybem. Ale to wymagało od niej wiele siły i wytrwałości.
Od Was chyba też?
KK: Od nas to właściwie tylko cierpliwości w znoszeniu tych jej lęków, bo ona miała chyba z pięć czy sześć jedynek w pierwszym semestrze. I strasznie się bała, że ją z tego powodu wyrzucimy. Po prostu nie umiała się uczyć, nie miała tego sprytu... Ale potem już było lepiej. Raz, że wychowawczyni się zmieniła, a dwa, że ona sama uwierzyła w siebie. I z semestru na semestr miała coraz lepsze oceny.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że do powstania tej waszej rodziny zastępczej doszło jednak trochę za późno? Dlaczego?
JK: Miałem na myśli, o ile pamiętam, po prostu dobro Aśki. W tym sensie, że dla niej byłoby lepiej, żeby ona trafiła do rodziny adopcyjnej albo zastępczej - wcześniej. A tak miała traumę dziesięcioletniego pobytu w placówce. Ale to było niemożliwe, m.in. ze względu na błąd sadu. Historia wyglądała tak, że Asia mieszkała razem ze starszą siostrą i matką alkoholiczką. Ich ojciec z matką nie był w żaden formalny sposób związany i z dziećmi też nie utrzymywał kontaktu. I to właśnie on złożył w sądzie wniosek o odebranie praw rodzicielskich matce.
Chciał dziewczyny zabrać do siebie?
KK: Nie, właściwie to nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Może złośliwie? Ale sam na pewno nie miał zamiaru się nimi opiekować. Teraz jednak się tego nie dowiemy, bo ten facet już umarł. Zapił się na śmierć.
A co w końcu zdecydował sąd?
JK: Sąd nie odebrał matce praw rodzicielskich tylko je ograniczył.
Dlaczego?
JK: Tego nie wiem.
KK: Bo takie są sądy w Polsce.
Bo matka to matka i zawsze jest nadzieja, że się zmieni?
KK: Dokładnie. W USA jest tak, że jak zabierają dziecko do rodziny zastępczej, to opiekę od państwa dostaje też rodzic. On ma pół roku na to, żeby się ogarnąć, przestać pić, podjąć leczenie, znaleźć pracę. I cały czas jest obserwowany. Jeśli nie spełni powyższych warunków, to koniec - odbierają mu prawa. A w Polsce orzeka się ograniczenie praw i nikt tego rodzica nie pilnuje, sprawa może się tak bujać przez całe życie dziecka.
JK: Ja mam taką tezę, że za to współodpowiedzialna jest feminizacja sądów rodzinnych. To są panie sędziny, które zazwyczaj myślą kategoriami mamusi. Że u mamusi jest najlepiej, że dziecka nie wolno jej odbierać, że trzeba zostawić tę furtkę. I zamiast odebrać, ograniczają prawa rodzicielskie. Ale jak dziecko ma ograniczone prawa, nie może trafić do adopcji, tylko co najwyżej do rodziny zastępczej.
KK: Nawet jak Aśka do nas trafiła, to wydawanie paszportu trwało pół roku, bo rodzice biologiczni musieli się na to zgodzić. A tej dwójki pijanej nie można było do urzędu zawlec. Wychowawca i dyrektor placówki, w której Aśka kiedyś mieszkała, chcieli nawet wystąpić do sądu o zgodę na wyjazd. Bo planowaliśmy wakacje za granicą.
Gdyby była prawna możliwość to byście ją adoptowali?
KK: No pewnie. Nam to by bardzo ułatwiło życie.
JK: Ale w tym przypadku rodzina zastępcza to było jedyne wyjście.
KK: Jeszcze à propos tego co straciła w trakcie pobytu w placówce – to zdrowie. Kiedyś wychowawcy pozwolili pijanej matce zabrać dziecko. Ona jechała z Asią rowerem, wpadły na coś i mała nadziała się na kierownicę tak mocno, że straciła śledzionę. Ja po czymś takim na miejscu tej placówki od razu bym wystąpiła do sądu o odebranie reszty praw rodzicielskich.
A placówka co? Nic się nie stało?
KK: No tak. W duchu: lepiej o tym nie mówić, bo się wyda, że daliśmy pijanej matce dziecko i przyjdzie kontrola.
Tytuł waszej książki to „Próba miłości...”. Gdybyście mieli teraz tę próbę jakoś podsumować, to rachunek byłby na plus czy na minus?
KK: W kontekście tego jej powrotu do nas i tego co się teraz dzieje to tak, ale jak pisaliśmy tę książkę, to ja widziałam dużo mniej pozytywnych rzeczy. Miałam więcej obaw, co do jej przyszłości, no bo ona wybrała tego gościa.
To jest naturalne, że się człowiek zakochuje. Zresztą oni wszyscy z domu dziecka są tak spragnieni miłości, że bardzo szybko to idzie, czasem za szybko. Nie mają takiego trzeźwego osądu.
W jakim wtedy była wieku?
KK: 20 lat miała.
No to można było się z tym liczyć.
KK: Tak, można, można.
JK: Oczywiście, chociaż ja bardziej jako pedagog, miałem takie poczucie niedosytu. Taka ambicja zawodowa, nie emocjonalno-rodzicielska, że nie podołałem, że mogłem dać z siebie więcej.
A gdyby on był porządnym obywatelem to to poczucie niedosytu byłoby mniejsze?
JK: Tak! Dla nas podporą byłoby właśnie to, że ona jest szczęśliwa, że ma rodzinę, że to, czego ona nie przeżyła jako dziecko, może dać swojemu dziecku. Wtedy to byłoby jakby osłodą a może nawet poszłoby od razu w niepamięć...
KK: Ale myśmy od razu widzieli, że to zmierza ku katastrofie. Utrzymywaliśmy z nią kontakt, nawet jak się wyprowadziła, staraliśmy się pomagać. Ja cały czas też miałam nadzieję, że ten człowiek się zmieni. A on był strasznie zaborczy, ograniczał jej kontakty ze znajomymi, z nami. No i poniżał ją. Z rozmów z nią potem wywnioskowałam, ze na przykład zabierał jej dziecko, a ją wystawiał za drzwi, na korytarz. Aśka w końcu nie wytrzymała i wróciła z córeczką do nas.
A Wy napisaliście książkę. Bardziej dla siebie, dla Asi czy może dla innych potencjalnych rodziców adopcyjnych i zastępczych?
KK: Chyba wszystkiego po trochu. Jak jeździliśmy do Moniki Sznajderman [założycielka i redaktor naczelna Wydawnictwa Czarne – red.] na wakacje, to opowiadaliśmy jej różne historie. No i uznała, że to jest ciekawe i stwierdziła 'napiszcie'.
JK: Czyli pomysł wyszedł jakby od wydawcy.
KK: Ale też chodziło o to, że ta literatura dla rodziców adopcyjnych czy zastępczych jest w Polsce strasznie sucha, fachowa. Z kolei na tym obowiązkowym kursie mówią tylko, że dziecko z domu dziecka cię okradnie, zamorduje, podpali dom i wydłubie psu oczy. Po czym się okazuje, że to dziecko nic takiego nie robi, ale robi inne rzeczy, o których już na kursie powiedzieć nie zdążą.
Na kursie dużo mówi się też o chorobach, jakie dziecko może mieć, ale nie mówi się o tym jak takie dziecko może być poszkodowane, jakie traumy ma, co przeżywa. Brakuje też informacji praktycznej.
JK: A to jest duża szkoda, bo o ile rodzice zastępczy najczęściej mają swoje dzieci, to adopcja najczęściej wynika właśnie z faktu nie posiadania potomstwa, prawda? No więc tacy rodzice o dziecku małym czy dorastającym wiedzą tyle, co sobie wyobrażą. Nawet jest taka anegdotka w naszej książce - rodzice wzięli małe dziecko z placówki – dwuletnie – i na kursie nie powiedzieli co dawać mu do jedzenia. A ta para własnych dzieci nie miała - mieli zabawki, łóżeczko, ubranka tylko jakoś wcześniej o tym jedzeniu nie pomyślała. I dzwonili wtedy do Kasi, żeby o to zapytać.
Dlatego my chcieliśmy opowiedzieć historię osadzoną jakby w realnym świecie. Taką w stylu: zobacz co cię czeka. Nie na zasadzie przestrogi tylko świadomości. Bo ja np. pojęcia nie miałem, że poza kursem trzeba jeszcze mieć milion zaświadczeń, potwierdzeń, że przyjdzie do mnie jakaś baba sprawdzać czy mam w domu mikrofalówkę. Człowiek nagle odkrywa, że ta mikrofalówka jest szalenie ważna w arkuszu oceny rodzica, bo jest wyodrębniona w oddzielnej rubryce.
Dobrze, że dzieci Wam nie badali...
KK: Z nimi też psycholog rozmawiał.
I mimo wszystko warto było?
JK: Oczywiście. A ta nasza książka ma też trochę innych rodziców do tego przygotować i przekonać.