"Gazeta Wyborcza" narzeka na zamknięte osiedla i ich mieszkańców. Bo to nowobogackie bubki, których marzeniem jest życie w getcie. Mieszkam na takim osiedlu i fali hejtu mówię "dość!".
Narzekanie na zamknięte osiedla i ich (rzekomo wielkomiejskich, nowobogackich, a ostatnio także lemingowatych) mieszkańców to żadna nowość. Zarzuty, choć powracają od lat, niezmiennie mijają się z rzeczywistością. Jedynie hejt na mieszkańców takich bloków jest coraz większy.
– Dla bezpieczeństwa zamykamy się w twierdzach. Każdy w takiej, na jaką go stać. I nie zauważamy, że kurczy się wspólna przestrzeń miasta – pisał jeszcze w 2001 roku „Newsweek” w tekście (o jakże wdzięcznym tytule!) „Segregacja mieszkaniowa”.
Wtedy mieszkańców zamkniętych osiedli jeszcze nikt nie nazywał nowobogackimi burakami albo słoikami. Podnoszono jedynie argument zawłaszczania przestrzeni publicznej. Ostrzegano też, że coś niebezpiecznego dzieje się z naszym społeczeństwem, które zaczyna mieć coraz większą potrzebę odgradzania się od reszty i wyznaczania sztywnych granic swojej domowej (życiowej?) przestrzeni.
Lemingi ze wsi
Z czasem mieszkańcy zamkniętych osiedli zaczęli stawać się bohaterami niewybrednych żartów i utożsamiani byli z „uciekinierami” napływającymi do miast z prowincji i wsi. W końcu – od słynnej okładki „Uważam Rze” z 2012 roku, zaczęli być nazywani... lemingami, czyli wyborcami Platformy Obywatelskiej, korposzczurami, którzy co weekend jeżdżą po „jaja i kury do rodziców w Parczewie” i bulwersują się na panią Genię ze spożywczaka, jeśli akurat nie ma na stanie „czianti”. Jak wiadomo, pracownicy korpo mogą mieszkać wyłącznie na zamkniętych osiedlach – tylko ich na to stać. Jednak korpo nie znaczy kultura, bloki ogrodzone siatką były więc określane mianem siedlisk buraków, enklawy słoików i getta nowobogackich, więc jakoś tak wszystko składa się w całość.
Ostatnio w równie hejterskie tony uderza „Gazeta Wyborcza”, która od ubiegłego weekendu publikuje cykl materiałów o mieszkańcach zamkniętych osiedli. – Na kapustowisku pod miastem rośnie klasa średnia. Głodna sukcesów, nienasycona i pazerna – napisał Michał Matys w tekście „Waćpan, co jest sobą zaćpan”.
Krótka charakterystyka przedstawiciela owej klasy średniej według publicysty? Mieszka na ogrodzonym osiedlu – to podstawa. Posiada wypasiony samochód, najlepiej SUV, bo to odzwierciedla zasób portfela. Przedszkole dla dzieci? Tylko prywatne (dobrze, aby w pobliżu naszego zamkniętego osiedla). Jeśli ćwiczy, to w domu (bo posiada sprzęt do fitnessu), jeśli wakacje, to najlepiej w egzotycznych krajach, koniecznie połączone z nurkowaniem.
Grzechem głównym, według autora, nie jest jednak snobizm, ale... egoizm. Mieszkańcy ogrodzonych osiedli nie widzą bowiem nic, poza czubkami własnych nosów. Jeśli dbają o przestrzeń publiczną, to wyłącznie w obrębie osiedla – poza nim nie sprzątają już po swoich pieskach, nie przeszkadzają im śmieci, o które mogą się potknąć albo wulgarne napisy na murach, a pieszych na pasach mijają slalomem (nawet na zielonym).
Głos z zamkniętego getta
Mieszkam na zamkniętym osiedlu (od niedawna, w swoim – czyli przez najbliższe trzydzieści lat będącym własnością banku – mieszkaniu) i oburza mnie takie stygmatyzowanie. Nie czuję się lemingiem (swoje polityczne sympatie pozostawię jednak dla siebie), nie jeżdżę SUV-em (bo mnie po prostu na takie auto nie stać), nie prowadzam dziecka do prywatnego przedszkola (bo potomka jeszcze nie mam), nie zaniedbuję sprzątania po psie (uważam, że trzymanie zwierzaka w bloku to dla niego wielka krzywda), a home-made prowiant czasem zdarza mi się przywieźć (choćby dlatego, żeby nie robić przykrości babci, która wkłada w to gotowanie całe swoje serce!).
Nie uważam, aby mieszkanie na osiedlu było jakąkolwiek oznaką przynależności do klasy nowobogackich. Jakiś czas temu na własnej skórze doświadczyłam survivalu, jakim było poszukiwanie własnego kąta w Warszawie. Przerzuciłam dziesiątki, jeśli nie setki, ofert sprzedaży mieszkania, przekopałam się przez fora internetowe, oferty deweloperów i osób prywatnych. I naprawdę – konia z rzędem dla tego, kto znajdzie ofertę kupna mieszkania za rozsądną cenę, w sensownym rejonie stolicy (czyli raczej w obrębie miasta) na – uwaga! – osiedlu otwartym.
Większość ofert kupna mieszkania (w stanie deweloperskim) po prostu dotyczy zamkniętych osiedli. Zamieszkanie w takim miejscu to nie jakaś wydumana fanaberia, ale często jedna z niewielu możliwych opcji.
Płochocki zapewnia, że deweloperzy chętnie budowaliby osiedla bez ogrodzeń (przecież dla nich to dodatkowe koszty), ale to się nie cieszy aż tak dużym zainteresowaniem nabywców. – Co więcej, jeśli osiedle jest otwarte (albo udostępnia część terenów zielonych do użytkowania publicznego), to spotyka się to czasem z oburzeniem samych mieszkańców, którzy mówią, że na przykład nie czują się bezpiecznie. I obwiniają o to właśnie dewelopera – wyjaśnia dyrektor generalny Polskiego Związku Firm Dewelopereskich.
Bezpieczniej, czyściej, lepiej
Kolejna sprawa – dosyć oczywista, że mieszkanie na zamkniętym osiedlu ma zdecydowanie więcej zalet. Zanim „dorobiłam się” (z ofiarną pomocą banku) swojego kąta, mieszkałam w kilku miejscach (zarówno na ogrodzonych, jak i otwartych osiedlach) i uważam, że komfort życia w tych pierwszych jest o niebo lepszy. Choćby ze względu bezpieczeństwa – bez obaw mogę wyjść ze śmieciami w środku nocy, nie staje mi serce, kiedy na na klatce wysiądzie oświetlenie i po omacku próbuję znaleźć klucze w torbie, a kiedy późnym wieczorem czuję nieodpartą potrzebę zażycia świeżego powietrza, mogę połazić po osiedlowych „alejkach”, niekoniecznie narażając się na niebezpieczeństwa czyhające w parku.
Nie chcę absolutnie demonizować przestrzeni publicznej, ale przecież każdy dobrze wie, że na pewnych osiedlach, w pewnych dzielnicach (a zwłaszcza o pewnych porach dnia i nocy) po prostu nie należy się pojawiać. Dobrze pamiętam pomazane klatki schodowe w bloku na otwartym osiedlu, zasyfioną windę (bez wchodzenia w szczegóły czym konkretnie), wystających pod blokiem wyrostków, którzy upodobali sobie osiedlowe ławeczki do spożywania rozmaitych substancji.
Czy naprawdę kogokolwiek dziwi, że – jeśli mamy do wyboru mieszkanie w „zamkniętej enklawie”, gdzie tych wszystkich uprzykrzających życie sytuacji nie będzie, a mieszkanie na otwartym osiedlu za podobną cenę(!), to bez mrugnięcia okiem wybierzemy to pierwsze?
Znamy się tylko z widzenia
Kolejnym argumentem, który zawsze mnie setnie bawi, jest zarzucanie mieszkańcom zamkniętych osiedli, że są egoistami, którzy potkną się o swojego sąsiada, ale nie podadzą mu ręki (przecież w ogóle nie wiedzą, jak ma na imię, a w windzie ostentacyjnie przeglądają Facebooka w iPhonie, byle tylko ze sobą nie porozmawiać). Prawda jest taka, że wszystko zależy przecież od konkretnego człowieka (wspólnoty osób), która samodzielnie kształtuje osiedlowe relacje bez względu na to, czy od matrixa oddziela je parkan czy nie.
Tu nie ma reguły – znam niektórych swoich sąsiadów z imienia i nazwiska, wiem, czym się zajmują, wymieniany między sobą sąsiedzkie uprzejmości, a moi znajomi tak zaprzyjaźnili się z sąsiadami, że są chrzestnymi swoich dzieci i – choć jedni i drudzy zdążyli się już kilka razy przeprowadzić – nadal utrzymują znajomość. Z kolei, sąsiadka z otwartego osiedla o mało nie wydrapała mi oczu, kiedy tylko delikatnie zwróciłam jej uwagę, że może jednak wychodzący (z windy, bloku, skądkolwiek) mają pierwszeństwo...
Mieszkańcy zamkniętych osiedli (tak samo jak otwartych!) powołują wspólnoty mieszkaniowe, których spotkania są świetną okazją, by się poznać. Ponadto, lemingi z gett potrafią się zorganizować w dobrej sprawie. Tak było choćby w przypadku mieszkańców Woli, którzy skrzyknęli się, by ratować Park Zielone Odolany (deweloper chciał tam wybudować kolejne osiedle). I co? Ci straszni egoiści walczyli w końcu nie tylko o swój kawałek zieleni, ale o przestrzeń publiczną.
I jeszcze słowo o cenach, bo – jak wspomniałam – mieszkania w starych kamienicach czy blokach na nieogrodzonych osiedlach jakoś specjalnie nie odbiegają cenowo od „apartamentów w getcie”. Jeśli więc koszty są podobne, to dlaczego miałabym nie wybrać drugiej opcji i cieszyć się z faktu, że osiedle, na którym będę mieszkać przez najbliższe trzydzieści lat (albo do spłacenia kredytu) nie padnie ofiarą wandali czy osiedlowych „obszczymurków”. Jeśli już pompuję niemałe pieniądze w tych kilka metrów kwadratowych (i jeszcze większe w podatki oraz wieczyste użytkowanie), to chyba normalne, że chciałabym, aby ta przestrzeń była zadbana.
Co ciekawe, wzruszająca jest ta troska o mieszkańców nowych zamkniętych osiedli (tak się izolują, żyją w gettach) przy jednoczesnym zapominaniu, że przecież coraz więcej wspólnot mieszkaniowych ze „starych” osiedli czy kamienic decyduje się na ogrodzenie działki. Jeden przykład – zabudowania w pobliżu pl. Konstytucji, ul. Marszałkowska. Jeszcze trzy/cztery lata temu można było bez problemu przemykać pomiędzy filarami i gnać na Koszykową. Dziś jest tam „złowrogi” metalowy płot i domofon. Czy ktoś pochyla się z taką samą troską nad ich izolacją?
Otwórzmy się! Kto pierwszy?
Przy okazji dyskusji o mieszkańcach zamkniętych osiedli pojawia się narzekanie, że to w gruncie rzeczy nie o samo tworzenie gett chodzi, ale o to, że nie umiemy się odnaleźć we wspólnej przestrzeni, zaś ta miejska drastycznie się kurczy.
– Można jednak zaobserwować ruch odwrotny – czyli inicjatywy dążące do otwarcia osiedli. Wspólnoty, jak na przykład Marina Mokotów, chętnie udostępniłyby tereny zielone (choćby w godzinach 6-22) innym warszawiakom. Niektóre osiedla oddałyby takie tereny miastu za symboliczną złotówkę (albo zwolnienie z podatku czy opłaty wieczystej), ale miasto po prostu tego nie chce, bo to oznacza koszty – mówi naTemat Płochocki.
– Proszę zrozumieć mieszkańców zamkniętych osiedli, którzy płacą bardzo wysokie podatki i opłaty za użytkowanie wieczyste, dbają o zielone tereny czy oczka wodne w obrębie osiedla, sprzątają je, a później przychodzi ktoś i to niszczy. Niech ci, którzy tak krytykują zamknięte osiedla, pierwsi udostępnią swoje przydomowe ogródki dla publicznego użytkowania – zachęca.
Może więc zamiast krytykować mieszkańców zamkniętych osiedli, pozwólmy ludziom żyć tak, jak chcą i jak ich na to stać. Jeśli czują się bezpieczniej, jeśli mają taką potrzebę intymności i prywatności, to chyba postronnym komentatorom nic do tego. A zamiast hejtować, lepiej zastanowić się przez chwilę, co ja osobiście mogę zrobić, aby na moim osiedlu/klatce schodowej/piętrze kamienicy żyło się sympatyczniej...
dyrektor generalny Polskiego Związku Firm Dewelopereskich
Nie ma dokładnych statystyk, jaki procent oferty stanowią mieszkania na osiedlach zamkniętych, a jaki procent – inwestycje niegrodzone. Prawdą jest jednak, że osiedla zamknięte cieszą się dużo większym zainteresowaniem klientów
Konrad Płochocki
Wysyp zamkniętych osiedli to spory problem, ale proszę pamiętać, że to nie jest tylko kwestia nowych ofert. Także istniejące od lat wspólnoty mieszkaniowe coraz częściej decydują się na zamknięcie działki