Superprodukcja "Amy" o słynnej gwieździe muzycznej – seks, alkohol, narkotyki, życie na krawędzi. Największe hollywoodzkie gwiazdy, dynamiczny montaż, ludzkie dramaty. Prawdziwe emocje.
W rolę Amy Winehouse mogłaby się wcielić jakaś znana aktorka, z odpowiednio ufryzowaną fryzurą i mocnym makijażem. A może to byłaby szansa dla nieznanej jeszcze wschodzącej gwiazdki, która przejmującą grą kupiłaby serca widzów?
Rola Blake'a Fieldera-Civila należałaby się jakiemuś łobuziakowi. Może Ryan Gosling albo ten przystojniak z "Whiplash". Jako ojca widziałabym Aleca Baldwina, oczywiście przefarbowanego na czarno. Kilka ładnych buzi do ról koleżanek Amy, hipsterskich aktorów grających producentów i muzyków. Duszna atmosfera londyńskich klubów, poimprezowy bałagan ujarzmiony sprytną ręką scenografa. Niby brudno, niby menelsko, ale jakoś tak światowo, ekskluzywnie.
Kołtun Amy błyszczałby od odżywki, skóra od rozświetlacza, nawet rozmazany tusz wyglądałby jakoś stylowo. Szczupłe nogi kusiłby mięśniami rzeźbionymi wytrwale na siłowni. Bulimia, narkomania, pijaństwo, to wszystko w kadrze doświadczonego operatora prezentowałoby się jak modne trendy kulinarne, styl życia, no, może trochę po bandzie, ale jednak gwiazdorski.
A tu takie rozczarowanie.
Krosty, strupy, wiotka skóra
"Amy" to najpiękniejszy hołd, jaki można było złożyć artystce. Rozkładający jej piosenki na części pierwsze., dający prym jej twórczości. Prawdziwy do bólu, złożony wyłącznie z autentycznych nagrań. Jedyna manipulacja mogła wiązać się z montażem materiału lub doborem nagrań.
Może trochę zbyt prywatny, może za bardzo odsłaniający dziewczynę, której pijaństwem i awanturami żyliśmy jeszcze kilka lat temu. Dziewczynę, która wolała śmiać się do kamery trzymanej przez kumpla, a nie tej w rękach operatorów telewizji plotkarskich czy do obiektywu paparzazzich. W gazetach zawsze była burzową chmurą chowającą się pod bałaganem absurdalnej fryzury. Prywatne nagrania pokazują pogodną dziewczynę.
Ale dla szerszej publiki? Jaka ona była żałosna z tą swoją końską twarzą i rozwalonymi, ubłoconymi balerinkami na patyczakowatych nogach. Polska patologiczna rodzina razem wzięta do kupy wyglądała lepiej wzięta niż ten rozczochrany koczkodan z Wielkiej Brytanii.
Zapita, upodlona Amy potrafiła poprawić humor. Taka zdolna, taka sławna, taka bogata, mogłaby mieć wszystko, a woli prezentować się światu jako obrzydliwa ćpunka. Niekończący się temat do rozmów. Do artykułów, do żartów.
Film całkowicie lekceważy Amy-zjawisko medialne. Kogo zatem widać na nagraniach archiwalnych? Niedoskonałą cerę, tonę kompleksów, wielki talent, wielkie serce, nawet chyba trochę za duże i system nerwowy, który histerycznie reaguje na zbyt wiele bodźców. Osobowość absolutnie niedojrzałą do tego, co wiąże się z wielką sławą. A niestety, zwykle tylko takie, na wielką sławę zasługują.
Dziewczynę otoczoną wspierającymi ludźmi, która niestety, swoje decyzje życiowe postanowiła uzależnić o dwóch największych dupków, których przyszło jej spotkać w życiu, którzy byli dla niej tymi najważniejszymi. Ojca i męża.
Na pogodę nie masz wpływu
Myślę, że publika wyszłaby z superprodukcji o Amy w trochę lepszych nastrojach. Stylizowane biografie potrafią poruszyć, ale nie zszarpać nerwów. "Amy" niespuperprodukcja psuje humor.
Chyba bardziej przerażające jest to, że jeśli jesteś wrażliwcem i odczuwasz za bardzo, to żadne sukcesy i wodotryski tego nie zmienią. Wręcz przeciwnie.
Jest taki fragment filmu, kiedy piosenkarka nie wytrzymuje i jest agresywna wobec paparazzich. Jeden z nich rzuca w stronę Amy. – Rozchmurz się.
I na tym polega cały dramat osoby, która straciła kontrolę nad swoim życiem. Na chmury nie mamy wpływu, one się po prostu czasem pojawiają i w żaden sposób nie da się ich rozdmuchać. To nie jest od nas zależne.