Od czasu, kiedy na rynku nie ma już "Przekroju", w którym by można porozkoszować się cotygodniowym felietonem Zuzy Ziomeckiej, dla przeciętnego czytelnika świat polskiej bourgeois-bohème (patrz niżej) znów wydawał się tajemniczy, pieczołowicie ukryty za murem złożonym z państwowych stypendiów, zagranicznych subsydiów, kieszonkowego od rodziców i wyrzuconego w błoto hajsu Grzegorza Hajdarowicza. To jednak przeszłość, bo polscy bobosi znów uchylają rąbka tajemnicy: wszystko to, rzecz oczywista, dzięki felietonom artystki Poli Dwurnik, publikowanych na łamach wrocławskiej edycji "Gazety Wyborczej".
Na tym zdjęciu Pola jest w Warszawie, ale nie spotkacie Poli w Warszawie, gdyż Pola mieszka w Berlinie, czyli nie w Warszawie. Berlin, czyli nie Warszawa, to takie miasto, gdzie późno je się śniadania, gdyby ktoś nie wiedział. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Reklama.
To jest Pola. Pola ma zielone buty, ponieważ w Berlinie nosi się zielone buty. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Pola kultywuje piękne życie - kultywuje jako bobos (czyli bourgeois-bohème, czyli przedstawiciel wolnego zawodu, który całkiem nieźle radzi sobie finansowo) nie PRLowski, a już prawdziwie unijny, nie interesuje się więc mieć, ale być, a konkretnie - być w Berlinie, bo to ze stolicy Niemiec Pola Dwurnik wysyła "Wyborczej" swoje felietony. Felietony jak na razie dostępne są w Internecie dwa, załączam linki, i chociaż oba są śmieszne, to drugi jest zdecydowanie śmieszniejszy od pierwszego, warto jednak zacząć od pierwszego, to jest zaczynać ab ovo, gdyż pierwszy felieton traktuje o śniadaniu.
"Bez niego", wyznaje Pola, "nie umiem funkcjonować i nie mogłabym żyć w miejscu, w którym po przetańczonej lub przepracowanej nocy i przebudzeniu się w południe nigdzie nie można już zjeść śniadania". "Nigdzie": ze swojej strony mogę Poli Dwurnik jedynie współczuć, że nie ma w domu u siebie krzeseł i stołów (albo - ma, ale popołudniu je jej zabierają, w to już nie wnikam), czyli tych znakomitych mebli, które jak ulał pasują do jedzenia śniadań, właściwie jedzenie śniadań jest jedną z przyjemniejszych rzeczy, jakie można na nich robić.
W Berlinie są jednak insze jeszcze obyczaje, niż popołudniowe spożywanie śniadań, obyczaje, nad którymi Pola-moralistka trochę rzewnie zapłacze, bo je ten berliński frusztuk w towarzystwie "kolegi, który tej nocy okazał się moim kochankiem", brawa dla kolegi, chociaż w sumie nie brawa, bo okazał się raczej "pseudokochankiem, bo miłość po dwóch butelkach wina jest raczej przedłużeniem alkoholowej euforii; mechanicznym, bezmyślnym i beznadziejnym". W ogóle poetyckie odloty w twórczości Poli Dwurnik zasługują na szersze omówienie, ten "lunapark - ogromny talerz kolorowych owoców, śmiejących się do nas szeroko znad białego jak śnieg jogurtu" na przykład, albo "siedem lekko tylko nadkrojonych francuskich serów, jak siedem nie całkiem popełnionych grzechów", to jest coś absolutnie niesamowitego.
Śniadanie śniadaniem - "w milczeniu i bezczasie pozwalaliśmy smakom panować po horyzont i dopiero kiedy poczuliśmy nagłą, obezwładniającą senność, zorientowaliśmy się, że minęło sześć godzin" - ale do pracy trzeba, pracy twórczej. O tej rozważaniami swemi jeszcze się Pola Dwurnik nie podzieliła, ja na to czekam, sądzę, że nie tylko ja, ale przecież nie samą pracą człowiek żyje i nie samą pracą Pola Dwurnik żyje, wieczorem dzwonią do niej znajomi i mówią: "Pola, idź z nami w noc!", Pola zaś się zgadza, bo Pola uważa, że "należy wreszcie ucieszyć się berlińską nocą i z pokorą przyjąć jej gorącą cielesność".
Ma Pola pełną rację, sam raz byłem w Berlinie i z pokorą przyjmowałem gorącą cielesność jego nocy, acz nigdy nie w ramach tak wykwintnego porównania, jak Polowe, na przykład nie gasiłem tam papierosów w popielniczkach, które "świecą jak kły groźnych zwierząt", ale to moja strata, wiem, że kiedy następnym razem w Berlinie będę, skiepuję szluga właśnie w czymś takim, cokolwiek by to nie było. W każdym razie, Pola jest w tancbudzie i Pola tańczy, ale nie tańczy sama, jest bowiem "Joasia, Tomek, Roman, niczym trójgłowy smok-ladaco, wiją się wokół lubieżnie", jest z nami Adam, jest z nami Krzysiek, nie ma z nami Zbyszka, gdzie jest Zbyszek? W tym momencie muszę się przyznać, że naprawdę już za cholerę nie wiem, o co Poli chodzi, nie wiem, co to jest ten smok-ladaco, nigdy nie widziałem smoka-ladaca, nie rozmawiałem ze smokiem-ladacem, smokowi-ladacowi nie zaglądałem do paszczy, smokowo-ladacowe kły mnie nie chapsnęły.
Jednakowoż "mniejsza o to, jeśli kochasz Kraftwerk i Bowie'ego, szalej w mroku na Kreuzbergu, bo nie zapamiętasz samotnych godzin przed komputerem ani pancernej witryny na Charlottenburgu, za to żar rozkołysanej nocy zostanie ci w sercu jak oblana miodem gruszka; lepka i niesamowita, soczysta i krucha". Nie widziałem takiego Berlina od "Kabaretu" Boba Fossa, nie czytałem takiego Berlina od "Pożegnania z Berlinem" Christophera Isherwooda, nie słyszałem takie Berlina od "Berlin Calling" Kalkbrennera, właściwie to, chociaż byłem w Berlinie nie raz i nie dwa, to po przeczytaniu Poli Dwurnik wiem, że nigdy nie byłem w Berlinie...
Co do mnie, czekam na następne opowieści o życiu artystki, która miała aż kilkadziesiąt powodów, by do Berlina się na emigrację udać, ze swojej strony mogę tylko Poli odpowiedzieć fragmentem znakomitej piosenki Luca Plamondona z muzyką Michela Bergera, piosenki pod tytułem "Blues businessmana", którą przepięknie śpiewała Celine Dion:
Chciałbym być artystą
Ze świata nędzę zmyć,
Zostać anarchistą
I jak milioner żyć!