Miniaturowe "kasyna" oznaczone neonami "777", "JackHot", czy "Las Vegas" wrosły w krajobraz każdego polskiego miasta i dostępne są w zasadzie, co krok. Ten efekt uboczny niegdysiejszej chaotycznej walki z hazardem w wykonaniu Platformy Obywatelskiej po zmianie władzy ma się równie dobrze, choć salony z maszynami działają w większości nielegalnie i wciągają w nałóg coraz więcej Polaków.
Na osiedlach zrobił się spokój...
– I to nie tylko nałóg hazardowy – mówi mi Klaudia, 26-latka z Wrocławia, którą poznaję przez jedno z forów internetowych dla Polaków uzależnionych od "jednorękich bandytów". – Rząd te budy akceptuje chyba dlatego, że posprzątały osiedla. To znaczy, że chłopaki z piwkiem zeszli z trzepaków za garażami i zamiast szukać guza po ulicach, siedzą grzecznie przed maszyną. Piwko tam też niedrogie, a i coś do nosa albo zapalenia się znajdzie najszybciej właśnie tam. Można powiedzieć, że na osiedlach zrobiło się więc elegancko – ironizuje.
I opowiada, że sama pierwszy raz też weszła do "777" właśnie z ekipą znajomych z bloku. "Dla beki". Nawet nie wiedzieli wtedy, jak się w to gra, a tym bardziej nie znali żadnego systemu. Grali kolejno i każdy się spłukał, oprócz Klaudii. – Weszłam z 30 zł, wyszłam z ponad dwiema stówami. Byłam w szoku, że to działa – wspomina.
To było trzy lata temu, gdy zaczęła się jej "przygoda" z automatami, która później zmuszała do gry nawet codziennie. Przez ten czas trafiały się chwile, gdy Klaudia wygrywała w sumie nawet tysiąc złotych. Jednak dziś przedstawiając się jako uzależniona od hazardu wymienia nie tylko imię, wiek i staż w nałogu, ale i zadłużenie. Na dziś już ponad 38 tys. zł. – Nie mam żadnego komornika, tylko z windykacją próbuję się dogadać. I teraz jest naprawdę super szansa, bo łapię się z moją małą na "500 zł". Będzie akurat na raty – mówi z nadzieją.
Kiedy wchodzisz w środowisko klientów tych miejsc, zauważasz, że właśnie spore długi to ich znak rozpoznawczy. W "kasynie" z kilkoma automatami do gier o niskich wygranych temat aktualnego zadłużenia przewija się od pierwszych chwil, gdy wchodzą gracze. Postanowiłem zainwestować kilkadziesiąt złotych, by poczuć klimat takich miejsc i absolutnie wszystkie rozmowy, które usłyszałem za plecami dotyczyły to utyskiwania na działania komornika, to kłótni z obsługą o drobne pożyczki "na zeszyt". Aż dziwne, że tych, którzy przychodzą w te miejsca pierwszy ta nerwowa atmosfera nie odrzuca.
Okazja do uzależnienia na każdym rogu
- Ja już 20 tys. zł spłaciłem, ale 13 tys. jeszcze zostało i myślę, że do tych 20 tys. dług znowu dobije, bo żeby coś spłacać, muszę przecież grać – tłumaczy mi 34-letni Mateusz z Gdańska. – Inaczej z tego nie wyjdę. Prace łapię dorywczo, nie mam szans dostać szybko takiej, by starczyło na życie i na spłaty – dodaje.
I wspomina, że mimo wszystko najlepsze pieniądze "zarobił" w "777". – Mam skończoną zawodówkę gastronomiczną, Amaro to ja nie jestem. Gdzie mnie zatrudniają, to dwa koła maksymalnie i to raczej "na brudno". A na maszynie wyciągam czasem i 5 tys. na miesiąc, "na rękę" – mówi z pewną dumą. Która jednak znika, gdy pytam o koszty, jakie trzeba w tym czasie ponieść. – Pojęcia nie mam... – stwierdza.
W przeciwieństwie do mojej pierwszej rozmówczyni, Mateusz nie dopuszcza do siebie myśli o uzależnieniu. – Wchodzę na te fora dla graczy i czytam, jak tam ludzie ostrzegają przed uzależnieniem. Ale ja wiem, że takiego problemu aż nie mam. Mnie brakuje przede wszystkim pieniędzy, na to, by mieć z czego żyć i spłacić szybko długi. To mój największy problem, że mam długi, bo popełniałem błędy. Niepotrzebnie brałem z chwilówek, trzeba było zainwestować w kredyt i od początku grać systemem. No ale, człowiek młody i głupi był... – słyszę.
Od ponad roku zupełnie inne podejście do swojego problemu prezentuje Marcin, student z Katowic, któremu udało się znaleźć profesjonalną pomoc darmowego terapeuty i skrupulatnie stara się leczyć z nałogu w sposób podobny do słynnych 12 kroków AA. – Też pierwszy raz wszedłem tam dla żartów, z kolegami w drodze z jednego klubu do drugiego. Oni nigdy nie wrócili, ja się dałem temu złapać. Szybko "zainwestowałem" całą kartę kredytową i wcale nie szło mi tak dobrze, ale potrzebowałem wtedy tej adrenaliny, jakiegoś ryzyka. Chyba największym szczęściem było, gdy sprzedałem samochód, by spłacić zadłużenie. Wtedy tata, od którego to był prezent zauważył, że coś się dzieje. Bez jego wsparcia pewnie bym popłynął, jak inni – opowiada.
Problemu nikt nie widzi
I zwraca uwagę, że wszechobecne "kasyna" doprowadzają często do takiej sytuacji, gdy przy automatach spotykają się całe rodziny. – Znam historię kolegi, którego mama dowiedziała się o tym, że ma długi u komornika, który może im wejść do domu i sama postanowiła "zarobić" na to grając. To jest świat paranoi. Te światła, zaklejone szyby, głośna muzyka i unoszące się w powietrzu kłopoty doprowadzają ludzi do jakiegoś wariactwa. I nie wiem, kto robi oficjalne statystyki, ale są one równie beznadziejne, co inne działania władz w tej sprawie – stwierdza.
Bo statystyki na temat uzależnienia od hazardu w Polsce teoretycznie nie są bowiem zatrważające. Taki kłopot ma podobno zaledwie ok. 50 tys. Polaków. Tak ponad rok temu wyliczył CBOS w badaniu przygotowanym dla Funduszu Rozwiązywania Problemów Hazardowych. To musiałoby oznaczać, że w lokalach z obskurnym neonem typu "Las Vegas" prawie nikogo nie ma. Tyle, że na pierwszy rzut oka widać, iż klienteli nie brakuje. Może zatem większość nie ma żadnego problemu? Temu zaprzeczą sami gracze.
Bardziej prawdopodobne jest to, że odpowiedzialni za liczenie uzależnionych od hazardu działają równie sprawnie, co na przykład Służba Celna, która powinna surowo ścigać posiadaczy tych co najmniej kilkunastu tysięcy nielegalnie działających automatów. Bo przypomnijmy, że zgodnie z prawem takich maszyn jest postawionych w Polsce tylko ok. 6 tys. i liczba ta powinna się sukcesywnie zmniejszać. Tymczasem samo Ministerstwo Finansów niedawno przyznało, że upchanych po starych warzywnikach, lumpeksach i pubach maszyn stoi nad Wisłą ok. 20 tys.
Dlaczego? Bo zaprojektowane przez poprzedni rząd przepisy antyhazardowe okazały się równie surowe, co dziurawe. Jak pisaliśmy w naTemat już sierpniu 2014 roku, by udowodnić nielegalny proceder, celnicy muszą dokonać tzw. gry kontrolowanej, czyli udokumentowanego eksperymentu, który potwierdzi, iż urządzenie działa nielegalnie. Tyle, że na wyłączonym urządzeniu to niemożliwe, a samo jego posiadanie nie jest zabronione. Do wybronienia się przed konsekwencjami prowadzenia nielegalnego "casino" wystarczy na widok celników wyłączyć prąd i udawać, że automaty po prostu sobie stoją dla dekoracji.
Indolencja
Najbardziej kuriozalne jest jednak to, że te "kasyna" wykwitły w Polsce w tym samym momencie, gdy rząd podjął próbę oficjalnej delegalizacji praktycznie każdego rodzaju hazardu. Miejsce na takie niebezpieczne zabawy miało pozostać jedynie w profesjonalnych kasynach, których jest w Polsce jedynie kilkanaście. Tymczasem po kilkanaście "777" znaleźć można dziś w każdym większy mieście, a sezonowe budy z takimi usługami ustawia się przy plażach, czy wzdłuż najbardziej ruchliwych dróg.
I niestety, nic nie zapowiada tego, by nowa władza miała na rozwiązanie tego problemu jakiś pomysł. Można nawet odnieść wrażenie, że brakuje ochoty do "dobrej zmiany" w tej sprawie. Jak dotąd, o walce z tym procederem nie zająknął się głośniej żaden polityk Prawa i Sprawiedliwości. Tuż po zmianie władzy cicho o pewnym pomyśle wspominało tylko Ministerstwo Finansów, które problemem z jednorękimi bandytami interesuje się w ramach "strategii naprawy dochodów podatkowych". Czyli mówiąc wprost, zastanawia się, czy na legalizacji tego procederu nie zacząć jednak zarabiać. A co z uwikłanymi w coraz większe problemy ludźmi? To zdaje się wciąż nikogo nie obchodzić.