Część rodaków w kwestiach finansowych cierpi na rodzaj rozdwojenia jaźni. Z jednej strony głosimy, że duże pieniądze są złe, a przynajmniej nieistotne (zmieniają ludzi, do grobu ich nie zabierzesz, a miłości nie da się kupić). Z drugiej, lubimy szpanować tym, na co nas stać, ale tylko przed sąsiadami. Wśród bliższych znajomych w dobrym tonie jest sarkanie, że zarabia się 2600 złotych (brutto), ale o comiesięcznych przelewach opiewających na pięciocyfrowe kwoty lepiej milczeć.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Żeby rozważania nad tym typem mentalności nie były krzywdzące, a przede wszystkim, żeby miały jakikolwiek sens, muszą obejmować klasę średnią właściwą i średnią wyższą. Wedle jednej z ogólniejszych klasyfikacji to grupy, którym po zaspokojeniu wszystkich bieżących potrzeb i odjęciu stałych wydatków zostaje jeszcze minimum 1/3 dochodów do rozdysponowania. Przyglądamy się z boku niektórym naleciałościom związanym z pieniędzmi i zastanawiamy się z czego wynikają.
Kowalski herbu krokodyl
Cwaniakowanie jak tu nie wydać, ale mieć, to wielka cnota narodu zaradnego i przewidującego, który zęby zjadł kupując najlepsze tombaki i bijąc się w kolejkach o prochowce. Pielęgnowane przez lata i przekazywane z pokolenia na pokolenie umiejętności wykorzystujemy nadal, kiedy trzeba zawalczyć o jakieś przecenione, ale markowe trofeum. Że ideały są wciąż żywe pokazała choćby partia Crocsów wrzucona do jednego z marketów jakiś czas temu. Tłum rzucił się na słynne klapki, nie bacząc na rozmiar, a tym bardziej na współkupujących. Zwycięscy uczestnicy tamtych wydarzeń wspominają je najpewniej z podobnym rozrzewnieniem, co wyborcy czerwiec '89.
Marzymy o luksusowych, czy za takie uchodzących, markach, ale nie wyobrażamy sobie, żebyśmy za ten emblemat własnej zamożności mieli zapłacić więcej. Krewni mojej znajomej prowadzą na Mokotowie dobrze prosperującą azjatycką knajpę. Każde wakacje spędzają z dziećmi w Dubaju, opcjonalnie w Bułgarii. W tych preferencjach nie chodzi bynajmniej o zamiłowanie do złotych piasków, czy do wysokich budowli. Para zaopatruje tam siebie i potomstwo w podróbki. Prada, Gucci, Louis Vuitton, Armani... Gdzie indziej ciężko dostać tak dobre kopie produktów tych marek. Stateczne małżeństwo, mimo że na brak pieniędzy nie narzeka, zastanawia się czy z wyjazdów na wakacje nie uczynić kolejnego złotodajnego biznesu. Póki co, zniechęca ich fakt, że odzież musieliby rozprowadzać po znajomych, zdradzając tym samym pilnie strzeżony sekret.
Być może zamiłowanie do rozpoznawalnych marek, niezależnie od tego czy są to podróbki, czy oryginalna (ale jakże nieoryginalna) torebka Michaela Korsa, są używane jako protezy gustu. Nie mamy pojęcia co jest stylowe i oryginalne, więc zachowawczo wybieramy rzeczy z logiem, jak gdyby było rodzajem gwarancji urody danej rzeczy.
Wstydliwe wydatki
Lwia części z nas była kiedyś w sytuacji z rodzaju – znajoma chwali twoją nową torebkę/koszulę/sukienkę i pyta o miejsce zakupu, a także o cenę. Niby najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Tymczasem, o ile bez kompleksów opowiadamy, że to taka tam „szmatka z przeceny”, wyduszenie nawet nie ceny, ale samej już nazwy droższej marki dla wielu osób stanowi problem.
Rozmawianie o pieniądzach przychodzi nam z trudem. Najprostszy trop wiedzie oczywiście do PRL-u, kiedy jeśli ktoś był zamożny, można było założyć ze sporym prawdopodobieństwem, że jest również nieuczciwy. Na fakt, że podwalin takiej mentalności można dostrzec także w społeczeństwie Polski szlacheckiej czy inteligenckiej wskazuje w wywiadzie z na:temat psycholog biznesu Iwona Majewska-Opiełka. Arystokracja o tym, skąd się biorą pieniądze wyobrażenie miała przeważnie nikłe, poza tym jako oczywistość nie stanowiły zbyt ekscytującego tematu do rozmów. Z kolei inteligencja, której sytuacja finansowa nigdy nie była w Polsce szczególnie imponująca przywykła do skupiania się na innych wartościach. Co zresztą miała robić, za komuny profesor był biedniejszy od górnika.
Być może to dlatego pokutuje u nas przekonanie, że człowiek, który dużo zarabia nie wyznaje żadnych wyższych wartości i nie ma potrzeb intelektualnych. Podświadomie wyczuwamy ten klimat i usiłujemy uciec od stereotypu w rozmowach pozując na mniej zamożnych, niż jesteśmy. Przecież jedwabna koszula to niezbywalny dowód, że w głowie pstro. Lepiej już powiedzieć, że to nie żadne kokony jedwabników, a polyester z wyprzedaży.
Nowość
Przy tym całym zamiłowaniu do tanich zakupów, podejrzanie niepopularny jest wciąż recycling przedmiotów. Poszukiwanie dodatków vintage robi się co prawda coraz modniejsze za sprawą magazynów i programów wnętrzarskich, ale już wystawienie na Allegro łóżka z Ikei w dobrym stanie mało komu przychodzi do głowy. Kupowanie za grosze to znacznie popularniejsza metoda oszczędzania niż sprzedaż starych czy nieużywanych rzeczy. Lubimy rzeczy tanie, ale tylko, kiedy są nowe. Wyznajemy zasadę "nieważne jakie, byleby było" i zamiast mieszkać dwa lata bez wymarzonego stolika do kawy, decydujemy się na nie do końca odpowiadający nam substytut. Być może chodzi też o przyjemność płynącą z nabywania nowych rzeczy, spowitych w nimb podobny do tego, jaki otaczał nasze gwiazdkowe prezenty w dzieciństwie.
Kupowanie w lumpeksach przestało kojarzyć się ze smutną koniecznością stosunkowo niedawno. Od jakiegoś czasu umiejętność znalezienia ubrań z drugiej ręki jest raczej powodem do dumy, zaświadcza o stylu i wyobraźni. No i rzecz jasna o trzymaniu ręki na pulsie. Jeśli nie biznesu, to przynajmniej zbilansowanego budżetu.
Jakość czy ilość?
Zamiłowanie do oszczędzania na wszystkim rzadko kiedy wiąże się w Polsce z konsumpcyjną wstrzemięźliwością. Zamiast świeżej bezy z owocami leśnymi raz na jakiś czas, przeciętny Kowalski wybierze raczej opychanie się serniczkami z dyskontu. Czy chodzi o zamiłowanie do obfitości, na którą starsze pokolenie po latach może sobie wreszcie pozwolić? A może nie zwracamy uwagi na jakość, nie dlatego, że negujemy jej wartość, ale raczej ponieważ nie umiemy jej rozpoznać?
Nauczenie się metodą prób i błędów, która bawełniana koszulka przetrwa dłużej niż sezon i na którą sukienkę warto wydać 400 zł, bo będzie wyglądała stylowo niezależnie od zmieniających się trendów, potrafi zająć i dekadę. Może miłośnicy ubrań z najtańszych sieciówek, to po prostu osoby, które nacięły się o jeden raz za dużo na drogą tandetę i teraz zachłystują się tym, że za ułamek wydawanej niegdyś kwoty, mogą mieć coś na podobnym poziomie? Podobna niewiedza może objawiać się w stosunku do różnych produktów – kupujemy oliwki za 99 gr, bo nigdy nie jedliśmy takich naprawdę smacznych (to nie pomidory z krzaka, które można wyhodować i na balkonie). Jak w haśle reklamowym – jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać.
Facciamo alla romana
Może jednak w naszym stosunku do wydawania pieniędzy jest coś poza niepewnością co do własnego gustu, postPRL-owskim głodem nowości czy nieumiejętności rozróżnienia jakości. Pokazuje to choćby osobliwy stosunek do płacenia w restauracjach. W grupie nie związanej więzami rodzinnymi, więcej emocji i słów niż wcześniejszej rozmowie poświęca się nieraz rozliczeniu się grosz do grosza (czy będzie kokosza?). Problemem okazują się być nawet dwa złote, albo fakt, że ktoś nie ma ochoty zostawiać napiwku i bez zażenowania proponuje, żeby zostawili go ci, którzy uważają to za stosowne, a jemu zwrócili należną resztę.
Stosowane na południu Europy rozwiązanie „alla romana”, polegające na tym, że rachunek jest dzielony równo pomiędzy biesiadników budzi popłoch. Często nie przychodzi nam nawet do głowy, że może lepiej dopłacić kilka złotych do kolacji kogoś, kto zamówił dwa dania z karty, niż tracić pół godziny na problemy związane z rozliczeniem. Zdajemy się widzieć większą wartość w pilnowaniu swoich domniemanych interesów, niż w rozmowie z towarzyszami, czy choćby we wcześniejszym powrocie do domu.
Postępowanie zgodnie ze staropolskim przysłowiem "Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi" zdaje się być jest nie tyle skąpstwem, co po prostu brakiem zaufania do bliźnich. Być może nie chodzi wcale o to, że żałujemy tych kilku złotych, ale o przekonanie, że ktoś chce nas wykorzystać. Szybciej założymy, że koleżanka z pracy chce zjeść mule na nasz koszt, niż, że słabo liczy i wzięła to, na co miała ochotę. Trudno wyśmiewać czy obwiniać o takie zachowanie kogoś, komu wydaje się, że wszyscy chcą go oszukać. Poczucie bycia wykorzystywanym należy do naprawdę nieprzyjemnych, nic dziwnego, że chcemy go uniknąć. Dbałość o komfort psychiczny jest w końcu najsilniejszą pozabiologiczną motywacją.
Po co są pieniądze?
W kraju, w którym zjawisko biednych pracujący jest na porządku dziennym, a gros aspirującej klasy średniej nie pochodzi z zamożnych rodzin, przekonanie, że pieniądze mają służyć zaspokajaniu czegoś poza najpilniejszymi potrzebami i rozsądnymi inwestycjami na lata, jest wciąż rzadkie. Wydawanie pieniędzy obciążone jest silnym poczuciem winy, a czasem także strachem, że pieniądze są czymś co się nam tylko "przydarza", a zatem może nagle się skończyć. Oczywiście są najróżniejsze sytuacje losowe, ale częściowo wynika to też z braku umiejętności realnej oceny własnej wartości rynkowej. Chętnie oszczędzamy też na własnym komforcie. Wielu osobom nie mieści się w głowie regularne chodzenie do kina, skoro można przecież mieć film za darmo (co z tego, że będzie cię rozpraszał kot i koreańskie napisy, a obraz będzie marnej jakości).
Nie umiemy sprawiać sobie drobnych przyjemności w życiu codziennym, wolimy czekać na jakąś wielką nagrodę i moment od którego wreszcie będziemy mogli zacząć "żyć pełnią życia". Ambicją szczęśliwie byłego już chłopaka mojej koleżanki jest zostanie milionerem przed 40. Jego plan zakładał, że przez najbliższą dekadę nie będzie jeździł na wakacje (urlop wybija z rytmu pracy, a poza tym oddala go od awansu) ani sprawiał sobie żadnych przyjemności, ponieważ musi mieć zgromadzony spory kapitał na wypadek, gdyby w międzyczasie przyszedłby mu do głowy genialny pomysł na start-up. Tylko że uszczęśliwianie się pieniędzmi nie działa w ten sposób. Jeśli nie żyjesz od pierwszego do pierwszego i masz oszczędności, a weekend w Berlinie zamiast cię cieszyć, tylko stresuje i zmusza do ciągłego podliczania wydanych kwot, urlop na Bali za dekadę raczej też nie sprawi ci radości.
Konsumpcyjna wstrzemięźliwość połączona z niechęcią do przepłacania to cechy godne pozazdroszczenia, ale jeśli w pogoni za oszczędnością jesteśmy skłonni dać komuś kuksańca w żebra czy spędzić tydzień w pokoju bez klimatyzacji w którym nie da się zmrużyć oka, to znak, że nie mamy raczej zdrowego stosunku do pieniędzy. Kluczem do rozsądnych wydatków zdaje się być poznanie własnych potrzeb i odkrycie co tak naprawdę sprawia nam przyjemność i warte jest wydania większych kwot. Tak po prostu. Bo pracujemy nie tylko po to, żeby wybudować dom i zapewnić przyszłość dzieciom, ale też, żeby cieszyć się życiem.
Poczucie zamożności jest subiektywne, nigdy nie ma się wystarczająco pieniędzy na zaspokojenie wszystkich pragnień i realizację wszystkich planów. I to niezależnie od tego czy zarabiamy 3500 zł, czy dwa razy więcej. Może zamiłowanie do zakupów „po taniości” to nic innego, jak nieumiejętność wyznaczenia sobie priorytetów? Nie do końca wiesz co sprawia ci prawdziwą przyjemność i ciężko ci zdecydować, co wybrać z multum konsumpcyjnych możliwości. Egzotyczne smaki, najnowszy model telefonu, a może perfumy niszowej marki i pościeli z egipskiej bawełny? W marketingowym natłoku decydujemy się mieć wszystkiego po trochu, ale byle jak. Zamiast cenorozsądni jesteśmy cenocentryczni i myślimy o pieniądzach znacznie więcej niż nam się wydaje.