Jest taki dowcip, mówiący, że jeśli narzekasz, że burgery podawane w knajpach zawsze różnią się od tych ze zdjęcia, to spójrz na swoje profilowe. Śmiejemy się sami z siebie, gadamy o potrzebie autentyczności i dajemy lajki pod reklamami, w których „prawdziwe kobiety” zastąpiły modelki. Tyle, że lwia część z nas chciałaby dalej filtrować i hasztagować swoje zdjęcia i charakter, ale innych oglądać saute. Co mamy na myśli, kiedy mówimy „on jest sobą”? I co to w ogóle znaczy?
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Vitangelo Moscarda ma 28 lat i żyje w małym włoskim miasteczku, utrzymując się z rodzinnego majątku. Pewnego poranka staje przed lustrem egzaminując bolące nozdrze. Żona słysząc co robi, rzuca beztrosko, że przypuszczała, że przygląda się skrzywieniu nosa. Ta pozornie niewinna uwaga dla Moscardy jest wstrząsem. I nie chodzi bynajmniej o próżność.
Mężczyźnie nie mieści się w głowie, że mógł przez tyle lat nie zauważyć tego, oczywistego dla otoczenia, szczegółu własnej powierzchowności. Zasypuje żonę, a potem także przyjaciół, pytaniami, usiłując dociec jak bardzo to, jak widzą go inni, odbiega od jego wyobrażenia na swój temat. Z przerażeniem odkrywa, że dla każdego z mieszkańców miasteczka jest kimś zupełnie innym.
Przytoczona historia to streszczenie początku książki z 1926 „Jeden, nikt i sto tysięcy” włoskiego noblisty Luigiego Pirandella. Choć emocjonalna reakcja głównego bohatera na błahą uwagę, a także jego dalsze losy mogą wydawać się absurdalne, znakomicie obnażają złudzenia na temat własnego wizerunku, którymi zwykliśmy się karmić. Moscarda jest zszokowany, kiedy okazuje się, że żona uważa go za nieudacznika. Jeszcze bardziej przeraża go odkrycie, że choć myślał o sobie jako o porządnym facecie, dla mieszkańców miasteczka jest znienawidzonym bogaczem.
W desperackim geście postanawia przepisać dom ubogiej rodzinie, a potem rozdać majątek. Jednak, zamiast przysporzyć mu sympatii, gesty tylko tworzą kolejną etykietkę - tym razem nieszkodliwego wariata.
Gwiazda prawdę ci powie
Patrząc na medialne kariery nie trudno zauważyć, że sympatię odbiorców najbardziej budzą te gwiazdy, których wizerunek uznajemy za „prawdziwy”. Żeby być lubianym, trzeba być oczywiście znośnym estetycznie, najlepiej bez widocznej pomocy chirurga czy medyka estetycznego. Nauka płynąca z bajek nie idzie na marne, od dziecka uczymy się natychmiast konotować urodę ze szlachetnymi cechami charakteru. Jeśli twarz i ciało kandydatki czy kandydata na gwiazdę spełnia te wymogi, pozostaje doprawić ją odrobiną autentyzmu. Najlepiej opowiadać milionom o sobie w emocjonalnie wyważonym sosie. Powiedzieć trochę o trudnym dzieciństwie, niedawnym rozwodzie, przyznać się do słabości.
Uwielbiamy konwencję szczerości. Nie bez przyczyny największymi gwiazdami wczesnych lat dwutysięcznych byli uczestnicy programu Big Brother i Michał Wiśniewski, który ze sprzedawania swojej prywatności uczynił intratny interes. Lider "Ich Troje" był bodajże pierwszą polską gwiazdą, która płakała na wizji, opowiadała o chorobie alkoholowej matki i swojej miłości do kolejnych kobiet. Autentyczność stała się jego znakiem rozpoznawczym i towarem eksportowym. Nawet muzyczne intro programu poświęconego Wiśniewskiemu zawierało slogan „Pokaż swoją twarz, swą prawdziwą twarz”. Widzowie, którzy po raz pierwszy zetknęli się z takim wizerunkiem, byli oczarowani Michałem, jednocześnie charyzmatycznym i swojskim.
Koncerty zespołu były nie tylko widowiskiem na niespotykaną wcześniej w naszym kraju skalę, ale przede wszystkim spektaklem skrajnych emocji, gdzie było miejsce na publiczną ekstazę i smutek. Piosenki nie tyle śpiewane, ile odgrywane przez piosenkarza. Dziennikarz „Polityki” i wykładowca akademicki, dr Mirosław Pęczak, który określił twórczość "Ich Troje" w jednym z artykułów mianem „kiczu, który nie jest dyktaturą serca, ale przemyślaną strategią na rynku kultury popularnej” został zaproszony do studia emitowanego wówczas reality show z udziałem rodziny Wiśniewskiego. Podczas dyskusji nazwanej znamiennie „ringiem”, widzowie mogli wysyłać smsy opowiadając się po stronie dziennikarza lub wokalisty, który w międzyczasie opowiadał o poczuciu krzywdy, a nawet teatralnie uklęknął przed Pęczakiem.
Prawda ekstremalna
Zachowania w sytuacji emocjonalnego ekstremum są odbierane jako najautentyczniejsze. W zasadzie trudno się dziwić, ciężko udawać cokolwiek w złości, nerwach czy rozpaczy. Tyle że sytuacje graniczne należą do rzadkich. Kwadrans histerii miałby nam powiedzieć o kimś więcej niż dwuletnia znajomość? Z drugiej strony to, co rozumiemy poprzez „naturalne zachowanie” odnosi się raczej do powtarzalności doświadczeń w relacji z drugą osobą. Jeśli nasza spokojna i pogodna znajoma, która permanentnie się spóźnia pojawi się na spotkaniu o czasie, uznamy to raczej za coś niezgodnego z jej naturą i przypadkowego. Dlaczego w takim razie mielibyśmy odczytać jej zdenerwowanie, z którym nie mieliśmy wcześniej do czynienia, jako oznakę „autentyczności”?
Ciekawym przypadkiem są też zachowania pod wpływem alkoholu. Ludzie wrzeszczący na całe gardło, tańczący na stole czy rzucający się w objęcia przypadkowych osób najczęściej bawią się znakomicie i są lata świetlne od udawania czegokolwiek przed kimkolwiek. Może wobec tego są w takich sytuacjach bardziej autentyczni niż na trzeźwo. In vino veritas?
Sytuacje, w których wyzbywamy się jungowskich masek, niezależnie od tego, czy wynikają z nerwów, smutku czy z bycia „pod wpływem” uczą nas najczęściej, że tak ceniona w teorii „autentyczność” bywa dla nas źródłem zagrożenia.
Pierwszoklasiści płaczący w szkole są raczej wyśmiewani niż pocieszani przez kolegów, a z nawrzeszczenia na szefa, nawet jeśli nasza złość jest usprawiedliwiona nie wynika nic dobrego, podobnie jak z drżącego głosu i rozbieganego wzroku na egzaminie ustnym. Uczymy się więc pilnować, żeby trzymać prawdziwe emocje na uwięzi, bo mogą nam zaszkodzić. Kurs „prawda i cała naprzód” najczęściej kończy się jednak zderzeniem czołowym.
Humaniści i psycholodzy
Psychologii humanistyczna wskazuje, że osoba autentyczna, to nie tylko ktoś, kto mówi to, w co wierzy i broni w granicach rozsądku swoich przekonań. Na ową „autentyczność” składa się przede wszystkim zbiór cech i zachowań wskazujących na psychologiczną dojrzałość. W tym ujęciu osoba autentyczna postrzega rzeczywistość w realistyczny sposób, ma postawę akceptującą zarówno wobec siebie, jak i otaczających ją ludzi. Nie wymazuje więc z pamięci przykrych wspomnień i gaf. Nie usprawiedliwia się za wszelką cenę przed sobą ani przed otoczeniem, jeśli wie, że zawiniła.
Przede wszystkim taka osoba ma zmienny w czasie, ale stabilny obraz siebie, który sprawia, że zewnętrzne wydarzenia nie wpływają drastycznie na jej samoocenę. Awans nie sprawia, że czuje się lepsza od reszty świata, a niepowodzenie nie depcze jej poczucia własnej wartości. Patrząc na zbiór tych cech można powiedzieć, że autentyczność wiąże się z dobrą znajomością samego siebie i akceptacją, która ogranicza potrzebę autokreacji inną, niż wymagają tego społeczne ramy.
Lubię truskawki, więc je jem…
…czy jem truskawki, bo wiem, że je lubię? Tę prostą i z pozoru tylko bezsensowną analogię można przenieść z powodzeniem na to, jak przekłada się nasze myślenie o sobie na nasze działania.
W eksperymencie z lat 70. Dienera i Wallboma, studenci rozwiązywali w odosobnieniu obszerny tekst, którego wypełnianie mieli przerwać na dźwięk dzwonka. W pierwszej grupie nie zrobiło tego aż 71 proc. badanych. W drugiej zaledwie 7 proc.. Różnica między nimi polegała na tym, że badani z „uczciwszej” grupy zostali posadzeni na przeciwko lustra. Zgodnie z psychologicznymi teoriami samoświadomości (Duval i Wicklund, Carver) zerkanie w zwierciadło pobudza nasze myślenie o sobie jako o konkretnej osobie, mającej określone wartości i zasady, przybliża nas do spojrzenia na siebie tak, jak spojrzeliby na nas inni. Nie trudno dziwić się temu wynikowi, wiedząc, że większość ludzi uważa się za osoby uczciwe.
Jeśli autentyczność spróbujemy zdefiniować jako pokrywanie się tego, co o sobie myślimy, z działaniem, można by powiedzieć, że badani testu autentyczności nie przeszli. Spróbujmy zobaczyć jak sprawdzi się ta definicja w środowisku filantropów. Przeznaczający duże kwoty na działalność charytatywną mogą być oczywiście pełni dobroci i współczucia. Nie wiedzą jak mogliby inaczej pomóc potrzebującym i są zapracowani, więc robią przelewy. Zachodzi też spore prawdopodobieństwo, że podopieczni schroniska ich nie obchodzą, a przelane pieniądze są sposobem na podtrzymanie wyobrażenia o sobie, jako o dobrej osobie. Niewątpliwie trzeba być niesamowicie samoświadomą osobą, żeby potrafić rozróżnić bez pudła tak zagmatwane pobudki. Poza tym, dlaczego postawa wynikająca z dobrego serca miałaby być bardziej wartościowa, niż ta podyktowana chęcią podtrzymania przekonaniu, że jest się dobrym? Problem zaczyna się, jeśli to nie swojemu, a cudzemu wyobrażeniu chcemy sprostać.
„Bycie sobą” i „autentyczność” są głęboko zakorzenione w języku potocznym, trudno więc dziwić się, że wydaje się nam, że doskonale rozumiemy co oznaczają. Kiedy jednak pochylić się nad nimi z należytą uwagą, okazuje się, że to kategorie dość niejasne, oparte raczej na ulotnych wrażeniach i skojarzeniach.
Stanowią rodzaj protezy, która może zastąpić wiele różnych, bardziej precyzyjnych określeń. Mówiąc, że ktoś „jest zawsze sobą” wyrażamy najczęściej sympatię i aprobatę co do jego sposobu bycia. Osoba „autentyczna” to z kolei ktoś budzący zaufanie i szczery, ale nie do bólu. Przede wszystkim tych tytułów doczekują się znajomi, których emocje są dla nas łatwe do odczytania i które nie mają problemów z dzieleniem się informacjami o sobie. Skryty milczek nie ma szans na złoty pas autentyczności, nawet jeśli wycofana postawa jest bliska jego naturze.
Pokazywanie „prawdziwej twarzy” wiąże się jednak najczęściej po prostu z wysokim poziomem zażyłości. Wszak to w towarzystwie bliskich nie powstrzymujemy się przed opowiedzeniem dowcipu na granicy dobrego smaku, im zwierzamy się z irracjonalnych obaw, ale też dla nich mamy najwięcej serca.