
Rodzice Simony: Elżbieta Dzięciołowska-Śmiałowska i Jerzy Kossak. Ona młodsza o 28 lat, wybitnej urody krakowianka spokrewniona z żelaznym kanclerzem Otto von Bismarckiem, mającym wypowiedzieć słowa: „Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili”. Jerzy – trzeci malarz rodu Kossaków. Niski i krępy, wyjątkowo zadłużony, ale z nazwiskiem będącym legendą zanim jeszcze się urodził. Nie do końca wiadomo, jak się poznali. Pewne jest, że Jerzy był wówczas żonaty, a ponieważ "nie ma rozwodów w porządnych rodzinach" czekał aż jego żona, Ewa... umrze. Była nieuleczalnie chora, a on za życia nazywał ją nieboszczką.
Krakowianki podczas okupacji chodziły do kapelusznika, odświeżały szafy i przerabiały ubrania u krawca, pielęgnowały fryzury, kopiując modę okupanta na berlińskie fale. Zakręcały włosy z tyłu głowy na wałki z miękkiego drutu, wzorem niemieckich kobiet, mimo że polskie podziemie przekonywało je, by nie „małpowały” okupanta. Nosiły oficerki, opalały się na brązowo, co było ostatnim krzykiem mody, i uczyły się angielskiego, który był trendy. Urządzały seanse spirytystyczne, potańcówki przy patefonie, grały w brydża i hodowały psy, co też było na czasie. Chodziły do Starego Teatru, na przykład na "Rozkoszną dziewczynę" Benatzky’ego, i żeby uciec od hałasu okupowanego Krakowa, jeździły w niedzielę do Lasu Wolskiego. Sypały dowcipami, tańczyły tango, chodziły do wróżki, przesiadywały w kawiarni, a czasami chciały się kochać więcej niż przed wojną. (...) I może w pieleszach domowych wściekały się, że ich randki, potańcówki, śluby, porody, chrzty, spacery z wózkiem na Błoniach czy Plantach przypadły na czas okupacji. I może te wrażliwsze zapadały na choroby, nie tylko nerwowe, i nie spały po nocach, a do szczęścia zamiast dzieci bardziej potrzebowały psychiatry.
Simona dorastała w atmosferze terroru porównywalnego z tym, który w czasach okupacji panował w rodzinnym Krakowie. Siostrom nie było wolno nic, albo prawie nic, a o panujących zasadach przypominał wiszący na ścianie pejcz. Simona była bita szpicrutą po całym ciele, także po głowie, za wszystko – za spóźnienia, za niedokończenie posiłku, za to, że nie wykonała polecenia od razu i pod linijkę. Jerzy używał wobec córek hasła "Dzieci, buda!", które oznaczało, że mają wejść pod stół lub zniknąć ojcu z oczu. Kiedy dziewczynki dorosły, by usiąść z rodzicami przy jednym stole (ok. 7-8 lat) rodzice rozmawiali przy nich po niemiecku po to, by potomne niczego nie rozumiały. W tym czasie również zaczęły się lekcje kindersztuby, która dla matki Simony była religią.
Nie kłaść się na stole. Nie zakładać nogi na nogę. Nie bujać się na krześle. Nie garbić się. Nie przechylać głowy do tyłu. Nie wieszać ręki na oparciu krzesła. Nie mówić smacznego. Nie rozwalać się na siedzeniu. Nie trzymać łokci na stole. Nie gadać. Nie mlaskać. Nie rzucać się do talerza. Nie jeść szybko. Nie chrząkać. Nie śpiewać. Nie śmiać się do rozpuku. Nie grymasić. Nie chlupać. Nie żuć — słyszała na lekcjach domowej kindersztuby. Sztućce środka stołu to: noż i widelec do pieczeni — musiała zapamiętać. Łyżka do szparagów, łopatka do kawioru, czerpak do sosu, szufelka do cukru, widelec do homarów, łyżka do ponczu, czerpak do śmietanki. Mosiężna miseczka z ciepłą wodą, stojąca na stole, służy do mycia rąk; gdy służąca przyniesie i poda owoce, na przykład czereśnie, należy umyć w niej ręce i dopiero wtedy schwytać czereśnię za ogonek i włożyć do ust, rzecz jasna bez ogonka. (...) O tym, by nie trzymać łokci na stole, nie dało się zapomnieć. W domu Kossakow były przy tym pomocne: "Meyers Konversations-Lexikon", encyklopedia Brockhausa albo francuski "Larousse illustre". Tomy encyklopedii wkładano kilkuletniej Simonie pod pachy i musiała trzymać łokcie przy sobie.
W Kossakówce zwierząt było mnóstwo. Towarzystwo rówieśników zastępowały Simonie żółw, kos, drozd, wróbel, gołąb oraz gawron. Już wtedy zawarła z nimi "pakt o nieagresji na całe życie". Samotna i musztrowana przez rodziców Simona znajdzie w zwierzętach wsparcie, które wzmocni ją tak bardzo, że postawi na mniejszych braci wszystko.
Tu tarzała się w krzakach i czołgała w trawie za żółwiem. Zaprzyjaźniała się z ćmą, żukiem i robakiem. Podpatrywała razem z siostrą, jak psy pokrywały suki. Tu biegła z gąbką z wodą, gdy rodziły się szczeniaki. Niańczyła wypadające z gniazd szpaki, wilgi i sroki. Poznawała, co to za ptaki i jakie mają obyczaje dzierzby gąsiorki i grubodzioby. Tu niechcący włożyła kiedyś wróbla do gniazda, w którym znajdowały się muchołówki. Odchowywała wypadające z gniazd małe gawronki. Najpierw dokarmiała grochem, a potem ratowała cukrówki. Tu niecierpliwiła się, że nie wie, co który ptak mówi. Dziwiła się, gdy ojciec brał procę i strzelał do wróbli. Przytulała, głaskała i tuliła wszystkie zwierzaki. I tu, dzięki suce, która wabiła się Misia, uciekała z siostrą w kryzysowych sytuacjach. „Jak byłyśmy niegrzeczne, matka nas lała — wspominała. — Kiedy wkraczała z pasem, Misia nas broniła — wyskakiwała spod łóżka i bardzo mocno mamuśkę gryzła. Potem, jak matka zamykała gdzieś psa, to wiadomo było, że będzie afera i lanie, ale my wtedy miałyśmy czas, żeby ewakuować się do ogrodu".
Zanim Simona oficjalnie wkroczyła na drogę po tytuł najlepszej specjalistki od przyrody w kraju, błądziła jeszcze przez "chwilę", a wraz z siostrą i matką musiała zmierzyć się z kilkoma chudymi latami tuż po śmierci Jerzego. Po maturze postanowiła zostać artystką – na studia aktorskie się nie dostała, więc próbowała swoich sił na polonistyce. Pod wpływem uwielbienia dla ciotki Lilki, czyli Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, którą Jerzy Kossak nazywał "jędzą, ale inteligentną" oraz faktu, że spokrewniona była również z Magdaleną Samozwaniec i Zofią Kossak-Szczucką, co zdaniem jej rodziców gwarantowało jej talent do pisania, spędziła rok studiując filologię. Jednak zajęcia ją rozczarowały – za dużo gramatyki i staro-cerkiewno-słowiańskiego, za mało artyzmu. Trafiła do Instytutu Zootechniki w podkrakowskich Balicach i tam dotarło do niej, że od przyrodniczej pasji po prostu nie ucieknie.
Wszyscy — rodzina, zaprzyjaźnieni koledzy, dorośli, mówili: Co ty, wariatko, robisz? — wspominała Simona. — Gdzie ty jedziesz? Po co ty tam jedziesz? Zostań w Krakowie, staraj się o asystenturę na uniwersytecie. Co to w ogóle za pomysł — Białowieża? (…) A ja się wtedy na zasadzie przekory młodzieńczej jeszcze bardziej utwierdzałam, że to jest cel mojego życia, cel moich marzeń, obejrzeć ten okropny, brzydki, mokry, gnijący las. Postawiłam na swoim, był telefon, że od 1 lutego "może się pani zjawić". Spakowałam jedną walizkę (...)
Kiedy Simona pozna się bliżej ze swoim sąsiadem zza ściany, ich dom zacznie się zmieniać. Elżbieta kupi Simonie i Lechowi agregat prądotwórczy, w domu zapali się lampa z abażurem i będzie można używać pralki Frani, radia i telewizora. Pojawi się też lodówka na gaz. Wilczek wybije drzwi i połączy dwugajówkę w jeden dom. W latach osiemdziesiątych przywiezie też dwumetrową seledynową wannę z Warszawy, by lokatorzy mieli miniłazienkę i ciepłą wodę w kuchni.
Dziedzinka szybko stała się laboratorium doświadczalnym, jakie z roku na rok Simona powiększała jako zoopsycholog, jak o sobie mówiła, oraz szpitalem, przychodnią i poczekalnią dla chorych zwierząt. Tu leczyła, tuliła i razem z Wilczkiem, który fotografował zwierzęta, obserwowała tę menażerię. Tu wychowywała jak matka łosie bliźniaki: Pepsi i Colę, myła czarnemu bocianowi szyję, brała do rękawa Kanalię, szczurzycę, która na otwartej przestrzeni wpadała w panikę, pozwalała zaprzyjaźnionej łani urządzać sobie na podwórko porodówkę, zabierała do domu owieczki i ich supermatkę owcę wrzosówkę, hodowała i podglądała szczury: Alfę i Omegę, trzymała w akwarium świerszcze. Tu sprawdzała pogodę, obserwując nietoperze w piwnicy. Z roku na rok menażeria się powiększała, zmniejszał się natomiast dystans między Simoną a Wilczkiem. Miała na to wpływ w jakimś stopniu noc, w która poszli do puszczy z wypożyczonym z ZBS-u noktowizorem, by obserwować norę borsuków. I to była jedna z tych nocy, podczas której byli skupieni na sobie, nie na zwierzętach.