"To miał być czwarty Kossak. To miał być syn Jerzego, wnuk Wojciecha i prawnuk Juliusza, który miał odziedziczyć po nich talent, pędzle i paletę z farbami. To miał być męski potomek, dziedzic, który miał przejąć rodzinną pracownię przy placu Juliusza Kossaka 4 w Krakowie, miał dźwigać sztalugi i znane nazwisko oraz przedłużyć dynastię Kossaków, malarzy koni i batalistów. To miał być chłopiec, na którego czekała cała rodzina." Urodziła się ona. Mówili o niej "czarownica". Bo wybrała życie w lesie. Dzieliła poduszkę z rysicą, udomowiła dzika, kruk kradł dla niej złoto, a sarny traktowały jak członkinię stada i informowały o zbliżającym się drapieżniku. Poznajcie Simonę Kossak.
30 maja 1943 roku w ogrodzie Kossaków obficie kwitną jabłonie. Jerzy wychodzi przed dom, jest wściekły tak bardzo, że nie może się powstrzymać – strzela do ryngrafu z Matką Boską. Przed chwilą usłyszał, że jego żona urodziła mu córkę. Trzecia dziewczynka, a tak bardzo liczył na chłopca. Miał już dwie córki: Marię z pierwszego małżeństwa i Glorię z Elżbietą Dzięciołowską-Śmiałowską, matką Simony. Nie miał brata. Tradycja malarska Kossaków była w wielkim niebezpieczeństwie – w końcu kobieta nie mogła odziedziczyć takiego talentu.
Fatum "czwartego Kossaka"
Rodzice Simony: Elżbieta Dzięciołowska-Śmiałowska i Jerzy Kossak. Ona młodsza o 28 lat, wybitnej urody krakowianka spokrewniona z żelaznym kanclerzem Otto von Bismarckiem, mającym wypowiedzieć słowa: „Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili”. Jerzy – trzeci malarz rodu Kossaków. Niski i krępy, wyjątkowo zadłużony, ale z nazwiskiem będącym legendą zanim jeszcze się urodził. Nie do końca wiadomo, jak się poznali. Pewne jest, że Jerzy był wówczas żonaty, a ponieważ "nie ma rozwodów w porządnych rodzinach" czekał aż jego żona, Ewa... umrze. Była nieuleczalnie chora, a on za życia nazywał ją nieboszczką.
Tajemnicą poliszynela w Krakowie jest, że Elżbieta wybrała Jerzego, by zapisać się na kartach historii. Samego Jerzego przed Elżbietą ostrzegano. Jego siostra, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, pisała: „A Jurek oszalał znowu z miłości, a wtedy gotów byłby tuczyć taką gęś nawet kluskami zrobionymi z własnej rodziny. Trzeba go unieszkodliwić jakoś…" Z kolei Wojciech Kossak (ojciec Jerzego) twierdził, że "cała ta komedia z zamążpojściem to groźba: jak ty ze mną nie, to ja za innego".
Skąd te uprzedzenia? Otóż matce Simony nic a nic nie przeszkadzał fakt, że jest kochanką żonatego mężczyzny. Byli klasycznym przypadkiem romansu szefa i asystentki, a emocje podkręcał styl życia Elżbiety.
Ewa Kossak zmarła 21 lipca 1940. Dwa tygodnie później Elżbieta została drugą żoną Jerzego, a 30 maja 1943 roku miała urodzić Jerzemu "czwartego Kossaka". Na próżno.
Matka Simony, mówiąc eufemistycznie, nie była kobietą zainteresowaną macierzyństwem. Podczas gdy życie dziewczynki stało pod znakiem zapytania (Simona urodziła się z rozszczepem podniebienia oraz krzywicą), kiedy służba przynosiła Elżbiecie niemowlę, denerwowała się: "nie będę tego karmić. Zabierzcie to". Wychowywała córki Jerzego "pod stołem, jak psy", jak mówiła wieloletnia przyjaciółka Simony, a sama Simona tłumaczyła po latach, że jej matka miała kompleks z powodu faktu, że nie potrafiła dać mężowi upragnionego syna. Odrzuconą dziewczynką opiekowała się niańka.
W tym czasie życie w Kossakówce [dom rodzinny Kossaków w Krakowie – przyp. red.] toczyło się po staremu – Jerzy malował wątpliwej wartości artystycznej końskie łby (rodzina mawiała, że malował pieniądze – obrazy wymieniał na jajka, salceson i słoninę), nocami wraz z żoną nie ustępował w staraniach o młodego Kossaka, a za murami willi szalała okupacja. Gdy Simona miała trzy i pół miesiąca została ochrzczona w szpitalu św. Łazarza – trafiła tam po interwencji pewnego pediatry, który zjawił się u Kossaków przypadkiem i przy okazji zastał tam zaniedbane niemowlę z biegunką. Ponieważ ksiądz, który chrzcił dziecko nie znał imienia "Simona", rodzice nazwali ją Gabriela – "Jerzy pamiętał, że archanioł Gabriel zwiastował Maryi Pannie, że będzie miała syna. Uznał więc, że jeśli nazwie córkę Gabriela, będzie to dla niego i dla żony dobry znak na przyszłość"...
Gdy Simona była starsza, wychowywała się właściwie bez rodziców. „Ojca z bliska widywałyśmy raz do roku z okazji Bożego Narodzenia — wspominała Gloria, starsza siostra Simony. — Był obcym panem, mieszkającym z drugiej strony domu, któremu lepiej było nie przebiegać drogi.” Z kolei Simona wspomina, jak bardzo przeżywała fizyczny kontakt z matką, gdy ta szykowała się na bal, a dziewczynka mogła dotknąć rąbka jej sukni. Na co dzień nie wolno było jej tknąć rzeczy mamy. Ta wchodziła do pokoju Simony i Glorii tylko gdy siostry były chore lub zasłużyły na karę. Dlatego Simona po latach kojarzy matkę głównie z zapachem perfum Antylopa, a wspomnieniami dzieli się niechętnie, w kilku słowach.
Hartowanie
Simona dorastała w atmosferze terroru porównywalnego z tym, który w czasach okupacji panował w rodzinnym Krakowie. Siostrom nie było wolno nic, albo prawie nic, a o panujących zasadach przypominał wiszący na ścianie pejcz. Simona była bita szpicrutą po całym ciele, także po głowie, za wszystko – za spóźnienia, za niedokończenie posiłku, za to, że nie wykonała polecenia od razu i pod linijkę. Jerzy używał wobec córek hasła "Dzieci, buda!", które oznaczało, że mają wejść pod stół lub zniknąć ojcu z oczu. Kiedy dziewczynki dorosły, by usiąść z rodzicami przy jednym stole (ok. 7-8 lat) rodzice rozmawiali przy nich po niemiecku po to, by potomne niczego nie rozumiały. W tym czasie również zaczęły się lekcje kindersztuby, która dla matki Simony była religią.
Simona nie bawiła się z rówieśnikami, bo praktycznie nie miała z nimi kontaktu. Zapraszanie kogokolwiek do domu było zabronione, jedyną szansą były oficjalne wizyty rodziców u znajomych. Oczywiście nie byle jakich – Kossakowie bardzo rygorystycznie selekcjonowali grono ludzi, którymi się otaczali. Simona i Gloria wyróżniały się w grupie rówieśniczej – nie wypadało rzucać się w oczy z powodu zbyt strojnego ubioru, dlatego Simona chodziła w jednej szarej sukience i parze zwykłych tenisówek, podczas gdy dziewczynki w ich wieku ubierane były w muśliny.
Zimą matka zmuszała ją do zakładania na gołe ciało wełnianej, uszytej z kłującego koca, kamizelki. Nie do końca jest jednak jasne czy chodziło o troskę o zdrowie córki, czy o "hartowanie charakteru". Wełna zostawiała na ciele Simony rany i zadrapania, dlatego dziewczynka zdejmowała ją w drodze do szkoły i chowała do tornistra, narażając się w ten sposób na dotkliwą karę za spóźnienie na lekcje. W dorosłym życiu nie będzie w stanie ubrać nawet wełnianych skarpet, ale punktualności będzie przestrzegać i wymagać od innych.
Do zasad panujących w domu Kossaków należały również: "szacunek do rodziców, służby i zwierząt. Skromność, odpowiedzialność, rzetelność. Dyskrecja i troska o zachowanie intymności. Wiedza i praca. Izolacja." Choć wtedy zasady te krzywdziły uczucia dziewczynek (płakać można było za zamkniętymi drzwiami, a na zewnątrz, za wszelką cenę, należało emanować entuzjazmem i pogodą ducha), to paradoksalnie Simona będzie żyć według nich do końca i nie wyzwoli jej nawet ucieczka do puszczy.
Simona i zwierzęta
W Kossakówce zwierząt było mnóstwo. Towarzystwo rówieśników zastępowały Simonie żółw, kos, drozd, wróbel, gołąb oraz gawron. Już wtedy zawarła z nimi "pakt o nieagresji na całe życie". Samotna i musztrowana przez rodziców Simona znajdzie w zwierzętach wsparcie, które wzmocni ją tak bardzo, że postawi na mniejszych braci wszystko.
Jako pierwsze pokochała ptaki. Kiedy do bujnego ogrodu Kossaków przylatywał jakiś, Simona biegła do ojca (było to w czasach, gdy była już wystarczająco dorosła, by pojawiać się w jego pracowni i nie chować się pod stołem) i pytała jak się nazywa. Wówczas Jerzy wyciągał niemiecki przedwojenny atlas i wspólnie z córką sprawdzali, jakie dany gatunek ma obyczaje. Wraz z siostrą wdrapywały się później na lipę, która rosła w ogrodzie i budowały gniazdo obserwując z góry przechodniów.
Miejscem, w którym Simona wchodziła w świat przyrody był ogród. Bujny, dziki, niezwykły. Choć zaniedbywany z pokolenia na pokolenie coraz bardziej (w ogrodzie Juliusza – pradziadka Simony – była nawet szparagarnia i agrestownik) to dla Simony miał w sobie, "wszystko, co potrzeba", czyli "robaki, ślimaki i myszy".
Z kolei w domu mogła obserwować skalary i gupiki w akwarium matki, obcować z papugą, bawić się z psami i opiekować żółwiem. Kiedy w szkole wpadała do klasy i siadała w ławce, za nią w tej samej chwili na parapecie za oknem lądowały kruk i kos. Dzięki swoim zainteresowaniom i talencie do kontaktu ze zwierzętami sam Jerzy mawiał do żony, że "będą z niej ludzie".
Simona-literatka, Simona-Mamut
Zanim Simona oficjalnie wkroczyła na drogę po tytuł najlepszej specjalistki od przyrody w kraju, błądziła jeszcze przez "chwilę", a wraz z siostrą i matką musiała zmierzyć się z kilkoma chudymi latami tuż po śmierci Jerzego. Po maturze postanowiła zostać artystką – na studia aktorskie się nie dostała, więc próbowała swoich sił na polonistyce. Pod wpływem uwielbienia dla ciotki Lilki, czyli Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, którą Jerzy Kossak nazywał "jędzą, ale inteligentną" oraz faktu, że spokrewniona była również z Magdaleną Samozwaniec i Zofią Kossak-Szczucką, co zdaniem jej rodziców gwarantowało jej talent do pisania, spędziła rok studiując filologię. Jednak zajęcia ją rozczarowały – za dużo gramatyki i staro-cerkiewno-słowiańskiego, za mało artyzmu. Trafiła do Instytutu Zootechniki w podkrakowskich Balicach i tam dotarło do niej, że od przyrodniczej pasji po prostu nie ucieknie.
Anna Kleszczyńska-Lenda, przyjaciółki Simony, wspomina w książce: - W parku Simona zbierała chore zwierzęta, na przykład kawki czy inne ptaki, które wypadły z gniazd. Przynoszono jej też różne kulawe zwierzęta, które zabierała do domu. Park w Balicach jest duży, ma pięć hektarów, i tych zwierząt ludzie przynosili jej naprawdę mnóstwo. W swoim pokoju w Kossakówce Simona organizowała dla tych zwierząt szpital. Nastawiała im skrzydełka, pielęgnowała, a potem wypuszczała na wolność. Kiedyś ją w tej Kossakówce odwiedziłam i gdy zobaczyłam w małym pokoju ilość hospitalizowanych zwierząt, zapytałam przerażona: "Simona, czy ty możesz tu jeszcze mieszkać?". A ona na to: "No właśnie chyba się wyprowadzę”.
Na biologię nie dostała się od razu (na egzaminie pomyliła pantofelka z eugleną), jednak była uparta i postanowiła napisać odwołanie. Dzięki temu kolejnych kilka lat spędziła na zajęciach, opiece nad schorowaną matką i zwierzętami. Czasem wyjeżdżała na wakacje – wędrowała wtedy z gitarą po górach, ze znajomymi ze studiów rozbijała namiot na najmniej uczęszczanych bieszczadzkich szlakach, czasem w Kossakówce organizowała garden party, na których nigdy nie brakowało czystej wódki i ponczu dla dziewczyn. Choć jej matka do końca życia wypominała jej, że nie urodziła się chłopcem i wymagała kindersztuby tak samo surowo, jak w czasach gdy Simona była dzieckiem, jej życie nabrało kolorów. Coraz więcej czasu i energii wkładała w rozwój swojej pasji i już niebawem miało to zaowocować przełomową dla niej decyzją – o przeprowadzce w samo serce dzikiej puszczy.
Pod okiem profesora Romana Wojtusika, wykładającego na UJ zoopsychologię, Simona Kossak obroniła dyplom. Wykładowcę nazywano Mamutem, a Simona wpatrzona w swój autorytet, poszła w jego ślady. Mamut to w slangu biologów mistrz, mistrz-biolog "z siatką na motyle i zielnikiem pod pachą, który rusza w teren. Mamut to przyrodnik z prawdziwego zdarzenia, który pracuje blisko natury, a nie tylko w laboratorium. To biolog, który zna się na lesie, morzu, oceanie, jeziorze czy górach. Żyjące tam zwierzęta, zioła i rośliny (...)"
Puszcza potrzebuje kobiecej ręki
"Z dniem 1 lutego 1971 przyjmuję Obywatelkę do pracy w Zakładzie Badania Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży w charakterze asystenta nauk.-techn. z przydziałem służbowym do Zakładu Badania Ssaków PAN w Białowieży na trzymiesięczny okres próbny, a po jego upływie na czas nieokreślony" – od tych słów zaczęła się największa życiowa przygoda Simony. Rewolucja, która miała nadejść nie tylko dla niej, ale i współczesnego dorobku naukowego. Jednak najpierw Simona narobiła szumu wśród miejscowych – naukowców, pracujących w Polskiej Akademii Nauk w Białowieży nazywano "nawołocz", co podkreślało, że nie są swoi. Nie byli jednak "panami" z wielkich miast, lecz "ekstrawagancją". Mieszkankom Białowieży nie mieściło się w głowie, że można być kobietą i przesiadywać z piwem pod sklepem, że można jeździć rowerem i ubierać się jak się chce, nie mieć dzieci ani męża, lecz poświęcać się "bóg wie czemu".
Zanim trafiła na Dziedzinkę – swoją sławną leśniczówkę – pomieszkiwała w tak zwanym getcie, miejscu dla pracowników Zakładu. Nie czuła się tam dobrze, dlatego gdy przez dłuższy czas bez skutku szukała lokum dla siebie, zwątpiła czy tu zostanie. Jednak pojawiła się Dziedzinka – chata w środku lasu, bez prądu i wody, którą dyrektor Białowieskiego Parku Narodowego, inżynier Józef Budzyń, obiecał już artyście z Warszawy, fotografikowi Lechowi Wilczkowi. Ale Simonie bardzo zależało, odkąd zobaczyła Dziedzinkę nie wyobrażała sobie dla siebie innego domu. Po rozmowie z Simoną i Wilczkiem, Budzyń postanowił, że wynajmie im Dziedzinkę na pół. Niedługo potem, Simona zyskała i dom, i towarzysza życia.
Życie w Dziedzince latem przypominało funkcjonowanie ziemiańskiego dworu: życie zgodne z rytmem natury, smażenie konfitur, czytanie przy świetle lampy naftowej, hodowla drobiu, a z czasem przędzenie wełny. Wilczek założył pasiekę, Simona dbała, by żaden owoc z jej ogrodu się nie zmarnował. Było biednie (Simona raz w tygodniu kupowała kostkę masła, kiedy się skończyła jedli suchy chleb), ale sielsko, a z czasem Simona i Wilczek przestali być w Dziedzince sami.
Zaczęło się od sowy, potem były myszołowy, kruk i dzik. Kruka ludzie z Białowieży nazywali bandziorem i złodziejem. Terroryzował wieś – kradł pudełka po papierosach, szczotki do włosów, nożyczki, sekatory, łapki na myszy i notesy. Co więcej, atakował ludzi, rozpruwał siodełka ich rowerów i urywał głowy ich kurom. Kradł kiełbasę, dokumenty, a nawet wypłatę z kieszeni drwali! Robił dziury w siatkach z zakupami. Chwytał mężczyzn za nogawki, a kobiety ciągnął za spódnice i kaleczył nogi. "Ludzie myśleli, że Korasek, bo tak go nazywano, to jakaś kara z nieba za grzechy. (...) Stanisław Myśliński, który do dziś ma blizny po ptaku. — Kiedyś ukradł mi przepustkę do rezerwatu, wyciągnął mi ją z kieszeni, a potem ostentacyjnie podarł. Uwielbiał atakować osoby jadące rowerem, szczególnie dziewczyny. To było bardzo efektowne, zaczynał okładać rowerzystę dziobem po głowie, rowerzysta spadał z roweru, a kruk siadał triumfalnie na siodełku i patrzył na kręcące się koło”. Kiedy kradł kluczyki do samochodu przyjaciołom Simony i Lecha, ten drugi odpowiadał: "Nie przejmuj się, przyniesie z powrotem". I miał rację.
Z czasem w przydomowej zagrodzie Simony pojawiały się jeszcze: łania, która przychodziła pod jej okno i wyjadała cukier, czarny bocian, któremu Simona zrobiła w drewnianej skrzyni w swoim pokoju gniazdo, jamniczka i rysica, którą Simona brała do łóżka, oraz pawie. "Miała wyjątkową "chemię" ze zwierzętami. Ci, którzy obserwowali, jak zachowują się one w jej obecności, jak je oswaja, mówią o jakichś wyjątkowych fluidach. O czymś zupełnie nieuchwytnym, co ma pewnie bardzo niewielu ludzi. Dużo osób mówi, że zwierzęta w jakiś sposób odbierały tę miłość i dlatego tak do Simony lgnęły. Sarny, które hodowała, pisząc doktorat, w pewnym momencie zaczęły traktować ją jak członka stada, ostrzegając przed zbliżającym się rysiem. Sarny, dzikie zwierzęta!", opowiada w wywiadzie dla Onet.pl Anna Kamińska, autorka książki o Simonie.
W 1975 roku dołączyła do nich matka Simony. Na krótko. Jej wizyta skończyła się awanturą – mówi się, że matka wymagała od Simony, by ta zaopiekowała się również dziećmi Glorii. Nie do końca jest jasne, jakie słowa padły między nimi, ale 25 sierpnia 1975 roku Elżbieta zmarła w krakowskim szpitalu w samotności, bez obecności ani jednej córki. Niedługo później Dziedzinka stała się miejscem kultowym znanym w całym kraju. Dlatego Wilczek i Simona właściwie nigdy nie bywali sami. Odwiedzani przez znajomych, przyjaciół, rodzinę, naukowców, a z czasem nawet nieproszonych ciekawskich gości, żyli wśród zwierząt już do końca.
Simona zmarła w 2007 roku po długiej chorobie. Za życia stała się ikoną, symbolem ducha puszczy oraz wybitnym naukowcem docenionym Złotym Krzyżem Zasługi. "Simona opracowała wyjątkowy system liczenia zwierząt w Puszczy Białowieskiej – mówi w wywiadzie dla Onet.pl Anna Kamińska - Zaangażowała w niego leśników, parkowców, uczniów technikum leśnego, nauczycieli, ponad setkę ludzi z Białowieży. Polega on na liczeniu śladów zwierząt zimą na śniegu oraz naturalnej obserwacji i liczeniu zwierząt przy przemieszczającej się tyralierze idących lasem ludzi. Jej metoda jest w puszczy stosowana do dzisiaj, a tę zasługę Simony podkreślają wszystkie białowieskie autorytety. (...) W pracy badawczej Simony ważny był też jej doktorat, który na początku lat 80. udowodnił, że sarna nie jest takim szkodnikiem w lesie, jak do tej pory przypuszczano."
Choć zawodowo odniosła ogromny sukces, uciekła krakowskiej elicie, pozbyła się ciążącego fatum "czwartego Kossaka" nie potrafiła uciec przed samą sobą. Znajomi i rodzina wspominają ją jako kobietę pełną sprzeczności i kontrastów. Z jednej strony była otwarta, potrafiła się głośno śmiać, miała serce na dłoni, z drugiej zaś była zimna i tajemnicza, jakby niedostępna. Dla ludzi, bo zwierzęta miały u niej specjalne względy. W końcu z nikim, poza stadem dzikich saren, nie zbudowała bliższej relacji. Nie zwierzała się nikomu, nawet Wilczkowi, z którym nie łączyła jej klasyczna miłość i związek dwojga ludzi. "Ktoś powiedział mi wprost", mówi dla Onet.pl Anna Kamińska. "Jeśli Simona miała w domu kawałek świeżej szynki, to dawała go psu, nie człowiekowi. Myślę, że to nie ludzie, ale zwierzęta były dla niej całym światem." To była cała Simona.
Artykuł powstał na podstawie książki Anny Kamińskiej pt. "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Krakowianki podczas okupacji chodziły do kapelusznika, odświeżały szafy i przerabiały ubrania u krawca, pielęgnowały fryzury, kopiując modę okupanta na berlińskie fale. Zakręcały włosy z tyłu głowy na wałki z miękkiego drutu, wzorem niemieckich kobiet, mimo że polskie podziemie przekonywało je, by nie „małpowały” okupanta. Nosiły oficerki, opalały się na brązowo, co było ostatnim krzykiem mody, i uczyły się angielskiego, który był trendy. Urządzały seanse spirytystyczne, potańcówki przy patefonie, grały w brydża i hodowały psy, co też było na czasie. Chodziły do Starego Teatru, na przykład na "Rozkoszną dziewczynę" Benatzky’ego, i żeby uciec od hałasu okupowanego Krakowa, jeździły w niedzielę do Lasu Wolskiego. Sypały dowcipami, tańczyły tango, chodziły do wróżki, przesiadywały w kawiarni, a czasami chciały się kochać więcej niż przed wojną. (...) I może w pieleszach domowych wściekały się, że ich randki, potańcówki, śluby, porody, chrzty, spacery z wózkiem na Błoniach czy Plantach przypadły na czas okupacji. I może te wrażliwsze zapadały na choroby, nie tylko nerwowe, i nie spały po nocach, a do szczęścia zamiast dzieci bardziej potrzebowały psychiatry.
Anna kamińska
fragment książki "Simona"
Nie kłaść się na stole. Nie zakładać nogi na nogę. Nie bujać się na krześle. Nie garbić się. Nie przechylać głowy do tyłu. Nie wieszać ręki na oparciu krzesła. Nie mówić smacznego. Nie rozwalać się na siedzeniu. Nie trzymać łokci na stole. Nie gadać. Nie mlaskać. Nie rzucać się do talerza. Nie jeść szybko. Nie chrząkać. Nie śpiewać. Nie śmiać się do rozpuku. Nie grymasić. Nie chlupać. Nie żuć — słyszała na lekcjach domowej kindersztuby. Sztućce środka stołu to: noż i widelec do pieczeni — musiała zapamiętać. Łyżka do szparagów, łopatka do kawioru, czerpak do sosu, szufelka do cukru, widelec do homarów, łyżka do ponczu, czerpak do śmietanki. Mosiężna miseczka z ciepłą wodą, stojąca na stole, służy do mycia rąk; gdy służąca przyniesie i poda owoce, na przykład czereśnie, należy umyć w niej ręce i dopiero wtedy schwytać czereśnię za ogonek i włożyć do ust, rzecz jasna bez ogonka. (...) O tym, by nie trzymać łokci na stole, nie dało się zapomnieć. W domu Kossakow były przy tym pomocne: "Meyers Konversations-Lexikon", encyklopedia Brockhausa albo francuski "Larousse illustre". Tomy encyklopedii wkładano kilkuletniej Simonie pod pachy i musiała trzymać łokcie przy sobie.
anna kamińska
fragment książki "Simona"
Tu tarzała się w krzakach i czołgała w trawie za żółwiem. Zaprzyjaźniała się z ćmą, żukiem i robakiem. Podpatrywała razem z siostrą, jak psy pokrywały suki. Tu biegła z gąbką z wodą, gdy rodziły się szczeniaki. Niańczyła wypadające z gniazd szpaki, wilgi i sroki. Poznawała, co to za ptaki i jakie mają obyczaje dzierzby gąsiorki i grubodzioby. Tu niechcący włożyła kiedyś wróbla do gniazda, w którym znajdowały się muchołówki. Odchowywała wypadające z gniazd małe gawronki. Najpierw dokarmiała grochem, a potem ratowała cukrówki. Tu niecierpliwiła się, że nie wie, co który ptak mówi. Dziwiła się, gdy ojciec brał procę i strzelał do wróbli. Przytulała, głaskała i tuliła wszystkie zwierzaki. I tu, dzięki suce, która wabiła się Misia, uciekała z siostrą w kryzysowych sytuacjach. „Jak byłyśmy niegrzeczne, matka nas lała — wspominała. — Kiedy wkraczała z pasem, Misia nas broniła — wyskakiwała spod łóżka i bardzo mocno mamuśkę gryzła. Potem, jak matka zamykała gdzieś psa, to wiadomo było, że będzie afera i lanie, ale my wtedy miałyśmy czas, żeby ewakuować się do ogrodu".
anna kamińska
fragment książki "Simona"
Wszyscy — rodzina, zaprzyjaźnieni koledzy, dorośli, mówili: Co ty, wariatko, robisz? — wspominała Simona. — Gdzie ty jedziesz? Po co ty tam jedziesz? Zostań w Krakowie, staraj się o asystenturę na uniwersytecie. Co to w ogóle za pomysł — Białowieża? (…) A ja się wtedy na zasadzie przekory młodzieńczej jeszcze bardziej utwierdzałam, że to jest cel mojego życia, cel moich marzeń, obejrzeć ten okropny, brzydki, mokry, gnijący las. Postawiłam na swoim, był telefon, że od 1 lutego "może się pani zjawić". Spakowałam jedną walizkę (...)
anna kamińska
fragment książki "Simona"
Kiedy Simona pozna się bliżej ze swoim sąsiadem zza ściany, ich dom zacznie się zmieniać. Elżbieta kupi Simonie i Lechowi agregat prądotwórczy, w domu zapali się lampa z abażurem i będzie można używać pralki Frani, radia i telewizora. Pojawi się też lodówka na gaz. Wilczek wybije drzwi i połączy dwugajówkę w jeden dom. W latach osiemdziesiątych przywiezie też dwumetrową seledynową wannę z Warszawy, by lokatorzy mieli miniłazienkę i ciepłą wodę w kuchni.
anna kamińska
fragment książki "Simona"
Dziedzinka szybko stała się laboratorium doświadczalnym, jakie z roku na rok Simona powiększała jako zoopsycholog, jak o sobie mówiła, oraz szpitalem, przychodnią i poczekalnią dla chorych zwierząt. Tu leczyła, tuliła i razem z Wilczkiem, który fotografował zwierzęta, obserwowała tę menażerię. Tu wychowywała jak matka łosie bliźniaki: Pepsi i Colę, myła czarnemu bocianowi szyję, brała do rękawa Kanalię, szczurzycę, która na otwartej przestrzeni wpadała w panikę, pozwalała zaprzyjaźnionej łani urządzać sobie na podwórko porodówkę, zabierała do domu owieczki i ich supermatkę owcę wrzosówkę, hodowała i podglądała szczury: Alfę i Omegę, trzymała w akwarium świerszcze. Tu sprawdzała pogodę, obserwując nietoperze w piwnicy. Z roku na rok menażeria się powiększała, zmniejszał się natomiast dystans między Simoną a Wilczkiem. Miała na to wpływ w jakimś stopniu noc, w która poszli do puszczy z wypożyczonym z ZBS-u noktowizorem, by obserwować norę borsuków. I to była jedna z tych nocy, podczas której byli skupieni na sobie, nie na zwierzętach.