To, że w Hollywood produkuje rocznie wiele badziewia jest sprawą oczywistą. Czemu tak jest? Część filmów, które możemy u nas zobaczyć to nietrafione inwestycje lub wypadki przy pracy. Wiele z nich jednak powstało z myślą o azjatyckim odbiorcy, który lubi niezbyt ambitne kino akcji. Powodów braku wybitnych filmów w kinach jest więcej.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Ostatni weekend: obsmarowana przez krytyków najnowsza część "Transformersów" okazała się klapą na całym świecie z wyjątkiem Chin. W samych Stanach film zarobił niecałe 70 mln dolarów. Tymczasem w Chinach zaliczył najlepszy weekend otwarcia w historii, zagarniając ponad 123 miliony dolarów. Podobnie było z "Warcraftem". Z jednej strony porażka finansowa w USA i Europie, a z drugiej najpopularniejszy film 2016 roku, bo spodobał się Chińczykom. W sumie wydali na niego 213 mln dolarów.
Egzotyka zawsze pociąga. Wiedzą to studenci Erasmusa, ale wiedzą to też doświadczeni kinomani. Od lat 70. azjatyckie filmy często są w czołówkach kasowych produkcji danego roku. "Wejście smoka", "Przyczajony tygrys, ukryty smok", "Czasem słońce, czasem deszcz" czy wszelkiej maści anime i np. gry na konsole to hity nie tylko w Azji. W drugą stronę też to działa. Skośnookiego widza od zawsze fascynuje Zachód, a nawet nasza Polska: podobno filmowy "Wiedźmin" w Japonii ma status kultowego, podobnie jak Fryderyk Chopin. Słynny kompozytor był też bohaterem kręconej w Łodzi animacji "Latająca maszyna" – z myślą o chińskim odbiorcy.
Made in USA
Chiński rynek to El Dorado dla filmowców. Z jednej strony jest tam limit na filmy zagraniczne: mogą tam być wyświetlonych jedynie 34 tytuły rocznie. Z drugiej strony mieszka tam ponad miliard ludzi. Łatwo zrozumieć, dlaczego producenci chcą się tam przedrzeć, zwłaszcza, że dla Chińczyków to też gratka, więc pójdą na cokolwiek.
Jednak przez cenzurę i kulturę jest piekielnie trudno tam trafić. Są na to jednak sposoby. Najlepszy to umieszczenie w filmie jakiegoś chińskiego akcentu, oczywiście w pozytywnej roli np. w "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie" ważnymi wyznawcami Mocy są Donnie Den z Hong-Kongu i Wen Jiang z Chin, a jeden z mutantów w "X-men: Przyszłość, która nadejdzie" to przepiękna Bingbing Pan. W "Marsjaninie" kluczową rolę dla misji ratunkowej odegrały rzecz jasna Chiny, a w dodatkowej scenie "Iron Mana 3" Tony'ego Starka operowali lekarze z wiadomo jakiego kraju.
Product placement i umieszczanie akcji w Chinach też się przydaje. W "Dniu Niepodległości: Odrodzenie" bohater używa aplikacji QQ, w "Transformers: Wiek Zagłady" pije Shuhua Milk, a James Bond w "Skyfall" trafia do Szanghaju. Są też tematy tabu, za które można dostać "zakaz wstępu" np. Dalajlama. W Chinach nie jest pokazywane nic od Martina Scorsese za jego "Kundun" (ma się to zmienić przy jego najnowszym filmie), a Brada Pitta nie oglądają widzowie na srebrnych ekranach za "Siedem lat w Tybecie". Wszystko to pokazuje doskonale filmik od Quartz.
To trend, który się utrzyma, a nawet spotęguje
Takich filmów będzie coraz więcej. To, że gra chiński aktor czy pokazany jest chiński produkt nikomu nie powinno przeszkadzać. Wszak dookoła otaczają nas chińskie produkty. Gorzej jest z fabułą czy powtarzalnością. Wiadomo, nikt nam nie każe chodzić do kina, ale jednak fajnie czasem jest obejrzeć coś na czym się nie wymęczymy, a potem zażenowani opuścimy salę.
Doktor sztuki filmowej i absolwent łódzkiej Filmówki Jacek Rokosz zauważa, że podobnie było w komunistycznej Polsce. – Chińczycy stawiają w swoich filmach na wystawność i to, żeby byli przedstawiani w dobrym świetle. Na takie produkcje się otwierają i wykładają duże pieniądze. Okazało się, że w Chinach też może powstać, może i naiwny, ale bardzo dobrze wykonany film. Jak w Hollywood. Kino indyjskie zresztą też takie jest. Dlatego to się wszystko tak dobrze łączy – tłumaczy Jacek Rokosz. I podaje przykład "Wielki Mur" z zeszłego roku – w roli głównej amerykańska gwiazda Matt Damon, a w tle chińskie fantasy, czyli coś, co też się świetnie sprzedaje.
Oprócz podobnej estetyki dochodzą też koszta. – Brzmi to okrutnie, ale przez sytuację w Chinach wynajęcie setek statystów wychodzi taniej niż wykonanie walczącej armii na komputerze. Specjaliści w tamtej części świata też są coraz lepsi np. oscarowe efekty do "Życia Pi" zrobiła firma indyjska – przyznaje doktor sztuki filmowej. Dlatego nie zdziwmy się, jak Hollywood i cały filmowy świat "przeniesie" się kiedyś do wschodniej Azji. Już nawet teraz słynne studio Metro-Goldwyn-Meyer z ryczącym lwem w logo jest w rękach japońskiego koncernu Sony.