Żeby zrobić sobie zdjęcie do paszportu, przylatują do tego warszawskiego zakładu nawet z Paryża czy Amsterdamu
Alicja Cembrowska
15 września 2017, 15:39·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 15 września 2017, 15:39
Maciej, syn Zbyszko często wspomina, jak wraz z tatą wspinał się po drabinie na wysokości, by zrobić zdjęcie idealne. Po wniesieniu ciężkich walizek ze sprzętem, ważących nieraz ponad 30 kilogramów, rozstawiali statywy, ustawiali aparaty i... czekali. Gdy Maciej niecierpliwie chciał zacząć fotografowanie, Zbyszko odpowiedział "nie, dzisiaj nie". I wracali bez zdjęć.
Reklama.
Od kilku lat, podczas spacerów po warszawskiej Ochocie intrygowała mnie witryna z portretem dumnego Piłsudskiego. Wyobrażałam sobie, że po przekroczeniu progu, zza lady uśmiechnie się do mnie siwiutki staruszek, który wykona zdjęcie starą Leicą i poinformuje, że odbitki odebrać można za tydzień. Tym bardziej, że na szyldzie widnieje napis „Siemaszkowie. Firma istnieje od 1919 r.”. I to nazwisko zaczyna uruchamiać szereg skojarzeń. Kto chociaż raz szukał zdjęcia dawnej Warszawy w Narodowym Archiwum Cyfrowym, kto przejrzał chociaż jeden album o powojennej stolicy, kto zatrzymał się przy wystawie fotografii na Krakowskim Przedmieściu - może mieć pewność. Nawet, jeżeli nie zwrócił uwagi na podpis autora – widział zdjęcia Zbyszka Siemaszki. Zakład fotograficzny "Siemaszkowie" za dwa lata będzie dumnym stulatkiem.
W zakładzie fotograficznym przy ul. Grójeckiej 40 wita mnie wnuk Zbyszka, Filip i jego żona Anna. To czwarte pokolenie, które kontynuuje fotograficzną tradycję.
Z Wilna do Warszawy
Wszystko zaczęło się od Leonarda Siemaszki, który postanowił, że nie będzie masarzem, jak jego ojciec. Zainteresowała go fotografia. Początkowe nauki pobierał u swojego mistrza, nestora polskiej fotografii, Jana Bułhaka. Potem wyjechał z Wilna do Moskwy, by doskonalić rzemiosło. Na Placu Czerwonym wystawiał wielki fotel i wykonywał portrety, głównie żołnierzom. Gdy zaczął już zarabiać pieniądze, rodzice wybranki jego serca zgodzili się na ich małżeństwo. Para wróciła do Wilna i kupiła zakład fotograficzny przy Ostrej Bramie. Jest 1919 rok i rozpoczyna się fotograficzna historia Siemaszków.
Wojnę rodzina spędziła w Wilnie. Małżeństwo miało trzech synów: Henryka, Leonarda i Zbyszka. Wszyscy byli w 3 Brygadzie Szczerbca AK. Zbyszek miał zaledwie 15 lat, jednak już wtedy robił zdjęcia otrzymaną od dziadka Leicą. Niestety żadne negatywy z tego okresu się nie zachowały. Filip, wnuk z którym rozmawiamy, próbował je odzyskać, ale niestety się nie udało. Podobnie jest z całym fotograficznym sprzętem Leonarda, który został zabrany przez UB. - Pradziadek miał tak szeroki wachlarz aparatów, że gdybyśmy mieli je do tej pory, to na pewno byśmy byli bogatą rodziną. - śmieje się Filip.
Zarówno na witrynie, jak i w zakładzie Siemaszków wisi portret Piłsudskiego. Nie bez powodu akurat tę postać możemy oglądać. Leonard Siemaszko miał wyłączność na fotografowanie marszałka, gdy ten przebywał w Pałacu Wileńskim, a później robił relację z jego pogrzebu. Anna pokazuje nam również negatyw na szkle, który pomimo tego, że zrobiony przed czasami, gdy każde zdjęcie było retuszowane, również zostało "poprawione". Przed znanymi nam programami komputerowymi zmiany wprowadzało się ołówkiem.
W tym okresie, Leonard dwa razy został zatrzymany i zamknięty w więzieniu, więc ostatecznie podjął decyzję o opuszczeniu Wilna. Rodzina przeniosła się do Bydgoszczy, Katowic (tam otworzyli sklep), a ostatecznie w 1954 roku osiadła w Warszawie, gdzie kupiła lokal, w którym do dziś znajduje się zakład fotograficzny. – Jedyną różnicą jest wejście, które z początku było od bramy. Teraz jest witryna i drzwi od ulicy. Lokal kupiony został od dwóch sióstr, które również zajmowały się fotografią. Gdy jedna zmarła, druga miała dożywotnią gwarancję, że może zajmować jedno z dwóch pomieszczeń – mówi Filip.
Jaki był Zbyszko Siemaszko
W Narodowym Archiwum Cyfrowym można obejrzeć prawie 6 tysięcy zdjęć podpisanych "Zbyszko Siemaszko". A to na pewno nie wszystko, co uchwyciło jego oko. To wręcz kropla w morzu . Filip dodaje, że to 1/10 prac jego dziadka, który był fotoreporterem z krwi i kości, prawdziwym artystą, kronikarzem powojennej Warszawy. Zbyszko raczej stronił od studia, w latach 50. i 60. portretami zajmował się pradziadek. – Dziadek był perfekcjonistą. Nieraz robił tydzień jedno zdjęcie. Bo nie pasowała mu chmurka, światło… Kilka razy zastanowił się zanim zdecydował się na wykonanie fotografii. Nie robił 1000 zdjęć, by potem wybrać jedno. Wolał zrobić jedno, ale dobre. Mój tata, Maciej, wspomina, jak kiedyś wspólnie robili zdjęcia z dachu, bo dziadek uwielbiał pracować na wysokościach. Wspięli się po drabinie z ciężkim sprzętem, a dziadek postał, popatrzył i powiedział: nie, dzisiaj nie. – opowiada Filip, a Anna dodaje. – Tata męża wspomina równie często podróż na Jasną Górę na Światowe Dni Młodzieży w 1991 roku, na których był papież Jan Paweł II. Przez 2 tygodnie wspólnie dokumentowali te wydarzenia.
Bartosz Kuczyński, współtwórca albumu z Narodowego Archiwum Cyfrowego z fotografiami Zbyszka, mówił, że u pana Siemaszki nie było zdjęć zepsutych. Każde było przemyślane i dopracowane, nie było nieostrych, poruszonych, charakteryzowała je oryginalność spojrzenia na coś, co wszystkim jest dobrze znane. Filip dodaje, że dziadek zanim zrobił zdjęcie aparatem, najpierw robił je w głowie. Zadziwia zarówno różnorodność przedstawionych sytuacji, ale i ich prostota. Obecnie fotograf skupia się najczęściej na jednej specjalizacji. Robi zdjęcia studyjne, okolicznościowe, portrety, fotografuje naturę lub architekturę. Zbyszko nie miał ograniczeń. Na kliszy zatrzymywał zarówno ludzi, którzy spacerowali Marszałkowską, ważne budynki, ale i momenty czy miejsca, jak np. seria zdjęć z fabryki FSO. Większość zdjęć Zbyszko robił Linhofem Technika 70, który do dziś jest w rodzinie, a niektóre z jego obiektywów były robione specjalnie dla niego. Jak mówi Filip - Dziadek lubił nowinki. Gdzieś dorwał aparat, który robił ekstremalnie szerokie zdjęcia, był to obiektyw ruchomy.
Filip i Anna mówią, że zdjęcia dziadka można poznać na pierwszy rzut oka - dzięki technice i niezwykłej dbałości o estetykę. – Siedzieliśmy kiedyś w kawiarni. Ania z uwagą przyglądała się zdjęciu, które wisiało na ścianie. Powiedziała, że wydaje jej się, że wykonał je dziadek. I okazało się, że tak w rzeczywistości było. Podobnie, gdy na Woli przeglądaliśmy numery miesięcznika "Stolica", dla którego fotografował dziadek - co drugie zdjęcie z podpisem "fot. Zbyszko Siemaszko".
Poza stworzeniem bogatej i różnorodnej kroniki Warszawy, Zbyszko z żoną odbyli również w latach 60. podróż po europejskich krajach. Fotografie z wyprawy nie były jeszcze publikowane, jednak wnuk zdradza, że są unikatowym obrazem powojennej Europy i liczy, że kiedyś doczekają się osobnego albumu. - Dziadkowie podróżowali przez 10 lat. Jedno z moich ulubionych zdjęć to to przedstawiające, najprawdopodobniej, bezdomnego mężczyznę, który na bosaka przemierza Londyn. Jest tak bardzo inny od otaczających go ludzi w garniturach, garsonkach, bogato ubranych - dodaje Anna. Filip też ma swoje ulubione zdjęcie.
Wsparcie kobiece
Nie mniej ważne w historii rodziny są kobiety. Również one robią zdjęcia. Jolanta, mama Filipa, jak podkreśla syn, dostrzega każdy, nawet najdrobniejszy szczegół i pomaga w retuszowaniu zdjęć. Nawet z dużej odległości potrafi zauważyć malutką plamkę. – Mama ma oko artystyczne, kiedyś malowała, dlatego w dużej mierze odpowiada za estetyczną stronę fotografii. A poza tym działa bardzo organoleptycznie – ja klienta proszę, aby przesunął głowę w lewo, poprawił włosy, a mama podchodzi, bierze za głowę i ustawia w sekundę. I nie można się wtedy ruszyć nawet o milimetr!
Pani Jolanta poza wyostrzonym wzrokiem ma również świetną pamięć. – Kiedyś mama zobaczyła na ulicy kobietę, która nie odebrała swoich zdjęć - przypominała jej, że ma do odebrania piękne fotografie w żółtej sukience w czarne grochy. Filip dodaje - Raz taki upomniany na ulicy pan przyszedł ze starą, białą kopertką. Mama ją sprawdziła, a tam cena 64 tysiące. Pan tak długo nie odbierał zdjęć, że cena zapisana była w starych pieniądzach.
Wnętrze zakładu zapełnione jest fotografiami sprzed lat, ale i tymi współczesnymi. Na tych drugich oglądać możemy uśmiechniętego Pawła Małaszyńskiego czy Zbigniewa Bońka. Filip nie ukrywa, że obecnie główną pracą fotografa są jednak zdjęcia do dokumentów. – Klient, który wywołuje zdjęcia z kliszy zdarza się może raz w tygodniu. Najwięcej zdjęć robimy do dowodów i paszportów. Z tymi drugimi jest śmieszna historia, bo odkąd obowiązuje przepis, że twarz nie może być ujęta z profilu, wielu załamało ręce. My mamy swój sposób, na to żeby klient był zadowolony. Dlatego teraz przychodzą do nas ludzie z polecenia - słyszeli, że potrafimy zrobić tak, żeby nie wyglądali jak w policyjnej kartotece. Panie z urzędów już wiedzą, że jak jest delikatny uśmiech, to nasza robota, trochę naginamy te zasady. Ale klienci są zadowoleni i nie muszą mówić, że "wolą iść do dentysty niż fotografa". Poza tym, ja nie mogę robić złych zdjęć. Śmieję się, że jak coś schrzanię to mnie dziadek albo pradziadek piorunem trzasną.
Filip zdradza również uwagę na lojalność klientów. Wielu z nich przychodzi do zakładu od lat i w żadnym innym miejscu nie robią zdjęć. Anna dodaje – Niektóre starsze panie do dziś wspominają pradziadka, który nie ukrywajmy, był bardzo przystojnym mężczyzną. To bardzo miłe, słyszeć pochwały dotyczące utrzymującego się poziomu. Tym bardziej czujemy się docenieni i cieszymy się, że ludzie do nas wracają i wspominają pracę dziadka i pradziadka.
Dała się przekabacić
Wnuk i jego żona to czwarte pokolenie kontynuujące rodzinną tradycję. Jednak na początku swojej drogi zawodowej kierowali się w zupełnie inne rejony. Filip skończył psychologię, a Anna anglistykę, po której uczyła przez jakiś czas. Najpierw on, jako jedynak, uznał, że zajmie się firmą, a potem, jak sam mówi "przekabacił żonę". Teraz prowadzą zakład wraz z Jolantą, mamą Filipa. Przyjęli również osobę do pomocy, bo jak się okazuje, pomimo rozwoju cyfrowego, zakład nadal cieszy się powodzeniem, a właściciele nie narzekają na brak pracy. - Rodzice jednak zostali trochę w tyle z technologiami, więc ja się tym zająłem. Nauczyłem się retuszować zdjęcia, zajmuję się całą obróbką cyfrową i wraz z Anią dostosowujemy zakład do nowych realiów. - mówi Filip, a Ania dodaje. - Wcześniej robiłam zdjęcia hobbystycznie, więc nowe zajęcie nie było dla mnie zupełnie obce. Pierwszy aparat dostałam na komunię, a i mój tata, i wujek fotografowali, więc coś tam umiałam.
Duchy przeszłości
Jednak od pierwszych ujęć Leonarda czasy zmieniły się diametralnie. Teraz bardziej niż jakość, liczy się czas. - Niestety obecnie często ludziom nie zależy na jakości. Chcą zrobić i dostać zdjęcie szybko i na już. Tylko osoby starsze się dziwią, że jeżeli poczekają 15 minut, to od razu dostaną zdjęcie. Cała reszta pędzi, co nas nie dziwi, tym bardziej w takim mieście jak Warszawa. Dlatego dostosowujemy się do tych oczekiwań. Robimy sporo zdjęć biznesowych, mamy również zamówienia na kolorowanie starych fotografii, dlatego na brak pracy nie możemy narzekać.
Filip dodaje jednak, że zakład ma wielu stałych klientów - nawet takich, którzy specjalnie przylatują z Paryża czy Amsterdamu, by zdjęcia zrobić na Grójeckiej.
Jak wskazuje Anna, zmieniło się również to, że ludzie nie myślą, gdy robią zdjęcia. - Wcześniej było maksymalnie 36 klatek i fotografowało się to, co było ważne. Właśnie to najbardziej podoba mi się w zdjęciach dziadka. Są proste, geometryczne, nie ma w nich nadmiaru.
Pomijając jednak wszelkie głosy, że zakłady fotograficzne nie mają przyszłości, pytamy Filipa, ile widział w swoim życiu twarzy. - Za dużo, ja już mam mózg od tego zepsuty. Najgorsza jednak sytuacja jest wtedy, gdy idę gdzieś poza pracą, spotykam człowieka i... zdaje mi się, że go znam, ale nie potrafię skojarzyć skąd.
W latach 20. i 30 zawód fotografa był zawodem elitarnym i nie dla każdego. Sprzęt był nie tylko ciężki, ale i drogi. Obecnie wszyscy biegamy z lekkimi aparatami i telefonami, organizowane są konkursy na zdjęcia zrobione na kanały social media, tak naprawdę artystą nazwać może się każdy. Filip wspomina, że jak do Jana Bułhaka przyszła pani i zażądała zrobienia zdjęcia, to ten ją obszedł, spojrzał z lewej, z prawej i powiedział "nie widzę potrzeby". Zdjęcie nie powstało. - Do mnie ostatnio przyszła pani, huknęła na ladę zdjęcie Maryli Rodowicz i krzyknęła "ja chcę tak wyglądać". Pani miała około 80 lat, więc nie mogłem odmówić. - śmieje się Filip. Jednak z jego i Anny dalszej narracji wynika, że obecnie wielu klientów przychodzi nieprzygotowanych i nieuczesanych, wierząc, że współczesne aparaty działają w magiczny sposób, a na komputerze da się wszystko zmienić. Podobnie jest jednak z tymi, którzy zdjęcia robią seryjnie, w tysiącach, a potem okazuje się, że warte uwagi jest może... jedno.
To obraz szalenie różny od tego, jak pracował Zbyszko Siemaszko, który ze skupieniem i skrupulatnością poświęcał się każdemu zdjęciu. U niego nie było ujęć przypadkowych czy niepotrzebnych. W samym Narodowym Archiwum Cyfrowym jest ich prawie 6 tysięcy, a Filip twierdzi, że to 1/10 całości. Jak możliwe jest zachowanie jakości przy takiej ilości? Na to pytanie odpowiedź zna chyba tylko ten, którego nazywamy nie tyle fotografem-rzemieślnikiem, a fotografem-artystą. Ten drugi poza aparatem w dłoni, ma jeszcze iskierkę bożą.