Internet ugina się pod ciężarem testów tego auta w najrozmaitszych wersjach i różnych generacji, a wszystkie łączy jeden wspólny mianownik: to wspaniałe auto dla pasażera. A ja w klasie S po liftingu wolę być szoferem. Zwłaszcza kiedy mam pod ręką taki silnik.
Utarło się przekonanie, że Mercedes klasy S to auto dla biznesmena, który nie ma czasu samemu prowadzić. Kiedy jego szofer prowadzi go z jednego spotkanie na drugie, on w tym samym czasie wygodnie pracuje z pokładu auta. Pewnie dlatego nadal jest liderem segmentu, nawet pomimo potężnej konkurencji ze strony dwóch innych niemieckich producentów.
I to oczywiście sama prawda – klasa S, która właśnie doczekała się liftingu i dlatego dostaliśmy ją w swoje ręce w naTemat, oczywiście kipi luksusem. I to takim przez duże L. Tylko ten komfort nie jest zarezerwowany jedynie dla pasażera tylnej kanapy. Prawdę mówiąc kierowca w tym aucie jest tak samo rozpieszczany. A że klasa S po liftingu naprawdę świetnie się prowadzi – a już na pewno nie jak ponad dwutonowy i ponad pięciometrowy kolos – w zasadzie to po co tracić czas na jazdę z tyłu?
Dużo piszę o tej jeździe i rzeczywiście od niej muszę zacząć. Wbrew własnej logice. To chyba pierwszy mój test, w którym zaczynam nie od tego, co widać najpierw, czyli od… wyglądu. Od razu skaczę do właściwości jezdnych, bo podróż tym autem za kierownicą to cudowne doznanie. Z tyłu oczywiście też, ale to przecież wiecie od zawsze.
Jeździ jak auto o połowę mniejsze
Owszem, klasa S nadal potrafi być zbyt miękka do szarżowania niemieckim autobahnem na złamanie karku, w końcu z tyłu musi być wygodnie. Ale to zestrojenie zawieszenia wcale nie ujmuje autu właściwości jezdnych. "Eska" pomimo swoich wymiarów w żadnym wypadku nie przypomina łajby na wzburzonym morzu. Jest wystarczająco stabilna, żeby dynamicznie wchodzić w zakręty na autostradzie, a jednocześnie nadal zapewnić komfort pasażerom i to bez nafaszerowania lekami. Także na nierównościach.
Odpowiada za to… magia. Ktoś w Mercedesie poszedł bowiem po rozum do głowy i zamiast katować klientów dziwnymi pseudowojskowymi nazwami zastosowanych systemów, wprowadził nazwę "Magic Body Control". System działa rzeczywiście magicznie – w czasie rzeczywistym skanuje stan nawierzchni przed nami i do zastanych warunków dostosowuje pracę zawieszenia. Proste? No jasne. Klasa S jeździ naprawdę lepiej, niż spodziewalibyście się. I naprawdę nie wychyla się znacząco w zakrętach, czego spodziewalibyście się po takim samochodzie.
Testowana wersja to S560 L 4Matic. Rozszyfrujmy tę nazwę. S560 to oznaczenie silnika. Czterolitrowa jednostka V8 współpracuje z dwiema turbosprężarkami. Osiąga moc 469 koni mechanicznych oraz 700 Nm momentu obrotowego. Wystarczająco, żeby wystrzelić to wielkie auto do przodu z prędkością światła, zwłaszcza kiedy wciśniecie tryb sportowy. Tak, jest taki, bo jak już mówiłem, to także auto dla kierowcy.
Sprint do setki trwa wtedy zaledwie 4,6 sekundy, co w tak wielkim aucie zawsze jest imponującym przeżyciem. Zwłaszcza, kiedy przy gwałtownym depnięciu w gaz na światłach cały przód auta unosi się do przodu jak w jakimś drag racingu. Zapytacie o spalanie. Jak to się czasem mówi, "tyle, ile wlejesz". Ale jak cię stać na takie auto z czterolitrowym V8, to twój ostatni problem.
Przy tym wszystkim warto wiedzieć, że wyprowadzenie tego kolosa z równowagi graniczy z cudem. Znaczy się – gdzieś czytałem, że się da, ale mi się nie udało. Kierowcę wspomaga bowiem jakiś miliard systemów bezpieczeństwa oraz genialny napęd na obie osia – stąd w nazwie samochodu 4Matic. To wszystko sprawia, że S560 jest autem łatwym w obsłudze – nawet pomimo swoich wymiarów. L w nazwie znaczy bowiem "Long" (choć tak naprawdę to wersja standardowa, "zwykła" jest skrócona). Samochód ma niemal 5,3 metra długości. W zasadzie nie mieścił się na moim miejscu parkingowym w hali garażowej, a sąsiad jakby zaczął trochę dalej ode mnie parkować.
Klasa S ponadto o kierowcę... po prostu dba. Autonomiczne systemy działają w mieście po prostu świetnie. Auto naprawdę jedzie... samo. Adaptacyjny tempomat świetnie odczytuje znaki i dostosowuje do nich prędkość. Autopilot bardzo dobrze odczytuje linie rozdzielające pasy i świetnie trzyma się swojego kawałka jezdni. A w razie potrzeby zdecydowanie skręca, co sprawdziłem na obwodnicy stolicy.
Najbardziej spodobała mi się jednak kamera na podczerwień. Nie tylko zapewnia świetną widoczność w nocy, ale "podkreśla" na czerwono ludzi. Wygląda to trochę tak, jak na filmach. Wiecie, kiedy wojskowy pilot w swoim F-16 namierza drugą maszynę. Tylko tu się nie strzela, chodzi po prostu o bezpieczeństwo.
Dojmujące poczucie luksusu
W klasie S najwspanialsze jest jednak to, że te wszystkie szalone rzeczy, o których piszę, są w zasadzie… do niczego niepotrzebne. Pierwsze skrzypce w tym aucie i tak gra komfort. Silnik V8 jest praktycznie niesłyszalny w środku. A to ta sama jednostka, która rozsadza bębenki w modelach AMG. Samochód bezszelestnie pokonuje kolejne kilometry. Komfort jest tutaj na pierwszym miejscu, drugim, trzecim, piątym i dziewiątym. Adrenalina pojawia się dopiero gdzieś koło tego dziesiątego – i tak jak pisałem, trzeba na nią zapracować mocnym dociskaniem gazu.
Naprawdę. W klasie S chcesz się po prosto dostojnie toczyć. Nawet jako kierowca. Narzeczona wytknęła mi wręcz, że jeżdżę tym autem nadzwyczaj wolno. Ale kiedy tak mi się najbardziej podobało.
Było tak pewnie dlatego, że właśnie wtedy najdobitniej czujesz, jakim luksusem jesteś otoczony. BMW serii 7 jest wspaniałe – jeździłem, wiem co mówię. Właśnie odbyła się premiera nowego Audi A8 – w ocenie mojego redakcyjnego kolegi to właściwie smartfon na czterech kołach. Ale żadne z tych aut nie daje w środku takich doznań. W nich jesteś po prostu w świetnie wykończonych, luksusowych środkach lokomocji. W klasie S można poczuć się jak na jachcie.
Spójrzcie tylko na zdjęcia ze środka. Skóra, metal i zwłaszcza drewno – są wyjątkowej jakości. Nawet ta drewniana (i świetnie wypolerowana) kierownica, choć nie każdemu się podoba, mnie urzekła. Jak koło sterowe. Człowiek jest gotów sobie wyobrazić, że w czasie parkowania cumuje w Monako. Dobrze, że z każdej strony są czujniki i kamery, bo w takiej chwili łatwo byłoby odpłynąć myślami i… popłynąć u lakiernika.
Takie bajery, jak podgrzewane fotele i podgrzewana kierownica to zbytnia oczywistość w aucie tej klasy. W klasie S kierowca czy pasażer może podgrzać sobie... podłokietniki. A do tego ustawić klimatyzację w oparciu o tyle współczynników, że zadowolony będzie nawet najbardziej wybredny klient. No i może dodam, że samo podgrzewanie foteli to za mało. Jest też masaż w naprawdę wielu opcjach. W tym... gorącymi kamieniami. A co.
Świetny jest także design tego wnętrza, Przez środek kokpitu ciągnie się długi wyświetlacz. Na połowie widzimy wirtualny kokpit (za kierownicą), a na środku drugi ekran. Jak to w Mercedesach, nie jest dotykowy – trzeba go obsługiwać z poziomu pokrętła, które jest umiejscowione tam, gdzie normalnie szukacie skrzyni biegów. Do tego piękne przeszycia na skórze i w zasadzie trudno mi sobie wyobrazić, czego tutaj brakuje. Jest zmienne oświetlenie wnętrza auta, rozpylacz zapachów... No wszystko.
Jeśli mogę się do czegoś doczepić, to tylko do obsługi tych wszystkich systemów. Naprawdę trzeba nabrać wprawy. Chociaż jeśli rzeczywiście kupujecie to auto, żeby siedzieć z tyłu, to akurat zmartwienie kierowcy. No i tego, że zabrakło telewizji. Ale nie martwcie się, ta oczywiście jak najbardziej jest dostępna, ale w egzemplarzu prasowym po prostu nie było tunera. A tak chciałem obejrzeć jakiś serial na kanapie...
I skoro już mówię o byciu pasażerem – jak bardzo nie chciałbym od tego uciec, to jednak auto stworzone z myślą o tych z tyłu. O ile z przodu jest luksusowo, to z tyłu mamy już Bizancjum. Fotel pasażera z przodu można złożyć i wysunąć do przodu. Wtedy wyjeżdża podnóżek, dzięki czemu pasażer tylnej kanapy może się wygodnie rozłożyć w samochodzie. Inny przykład? Zagłówki. Ten kierowcy jest cudowny, bardzo komfortowy. Ale ten pasażera z tyłu to po prostu wyłożona mięciutką skórką poduszka. Pasażerowie z tyłu mają też swoje wyświetlacze, a wszystko obsługują nie palcując sprzęt, tylko... pilotem. Pilotem mogą przestawiać nie tylko rzeczy w swojej strefie auta, ale i z przodu.
Zawiść w oczach
Na koniec zostawiłem wygląd zewnętrzny. Nie bez powodu, bo klasa S po liftingu nie zmieniła się diametralnie względem starszego brata. Przemodelowano zderzaki, samochód doczekał się nowych reflektorów Multibeam LED. Te swoją drogą świecą tak dobrze, że... złamałem przepisy. Nocną porą robiłem zdjęcia przy samych światłach LED, wyłączyłem światła mijania.
Na koniec wsiadłem do auta i... odjechałem. Świecą tak mocno, że dopiero po kilku kilometrach oprzytomniałem. Po czym włączyłem krótkie i przede mną ukazał się jasny snop światła. W wielu autach to równie dobrze mogłyby być światła drogowe.
Te kosmetyczne zmiany nie przeszkadzają klasie S nadal robić piorunujące wrażenie na drogach. Począwszy od zszokowanych sąsiadów na parkingu w moim bloku po policjantów, którzy na światłach z zawiścią zerkali ze swojego KIA do środka. Wściekli, że w środku podróżuje dwójka młokosów (ja i narzeczona). Innym razem "przyczepił się" do mnie pan, kiedy robiłem zdjęcia. Zaczął dopytywać o silnik, jak się prowadzi itd. Klasa S robi wrażenie na wszystkich.
Oczywiście jeśli jesteś bogatym biznesmenem i nie chcesz takiego zainteresowania, siadasz na kanapie z tyłu. Szyby są przyciemnione, do tego dochodzą rolety boczne i od tylnej szyby. Całkowita prywatność. Ale jako kierowca możesz się trochę przelansować. Dlatego stawiam teorię, że S-klasa A.D. 2017 to już auto nie tylko dla pasażera. Dobrze się prowadzi, jeździ szybko, świetnie wygląda. I ten komfort!
To teraz zapytacie o co chodzi z tytułem. To mój ostateczny dowód na to, że klasa S nie jest nudnym autem. Ot, wrzuciłem na Instagrama dwa zdjęcia z nową klasą S i rzeczonym hashtagiem. Naprawdę pasowały tam w towarzystwie najdroższych aut świata, bo najczęściej takie są w ten sposób tagowane. Ja jestem kupiony, sprzedam tylko swoje mieszkanie, wezmę kredyt na drugie i... wydam wszystko na auto. No ale nikt nie mówił, że będzie tanio.