Kiedy wygrał konkurs na pomnik smoleński w Warszawie, mówił, że się cieszy, bo jego dzieło połączy dwie podzielone Polski. Smoleńsk był dla niego wielkim dramatem, któremu chciał dać wyraz w swojej sztuce – tak aktor Olgierd Łukaszewicz tłumaczy decyzję przyjaciela. W najnowszym "Newsweeku" sylwetkę rzeźbiarza Jerzego Kaliny kreśli Jacek Tomczuk
"Pomnik połączy dwie Polski"
Przyjaciele radzili Kalinie, żeby nie brał udziału w konkursie na pomnik smoleński, że to polityczna awantura, nie warto. Kiedy wygrał, opowiadał, że się cieszy, bo to będzie pomnik, który połączy dwie podzielone Polski. Z "Newsweekiem", nie chciał rozmawiać. – Panu chodzi o awanturę – mówił. – Przecież Kalina nie jest polityczną dziewicą – twierdzi w rozmowie z tygodnikiem Mariusz Hermansdorfer, przyjaciel artysty i wieloletni dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu. – Wie, z czym to się je. I teraz mówienie, że chodziło mu o czystą pamięć i sztukę, nie brzmi wiarygodnie. Ten Smoleńsk już z nim zostanie.
Lata 70-te, czyli żywioł
Jedna z pierwszych realizacji Kaliny to "Kolacja Wigilijna". 24 grudnia 1972 roku otworzył okna w galerii Repassage i zaprosił ludzi do środka, na wieczerzę. W nocy z 12 na 13 grudnia 1977 roku ustawił na chodniku u zbiegu ulic Świętokrzyskiej i Mazowieckiej w Warszawie kukły w znoszonych ubraniach, z tobołkami. – Lata 70., namiastka stabilizacji w wydaniu Gierka, a Kalina proponuje totalną szarzyznę i przeciętność, pokazuje, że w naszej kondycji ludzkiej nic się nie zmieniło... Smutek życia – wspomina Mariusz Hermansdorfer.
– Dla Jurka nie ma rzeczy niemożliwych. To rzadka postawa w kraju, gdzie naczelne hasło to "nie da się” – mówi aktorka Irena Jun. Razem debiutowali w 1977 roku spektaklem "Gargantua i Pantagruel" – ona jako reżyser, on scenograf. Kalina wymyślił, że widownia będzie przypominać wnętrze gardzieli olbrzyma. Na dodatek zbuduje język, który połączy go ze sceną. Dopiął swego, chociaż w teatrze wszyscy mówili, że nie da się tego zrobić.
Lata 80-te, czyli kościoły
W kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu Jerzy Kalina pojawił się w 1982 roku jako jeden z wielu artystów, którzy dekorowali świątynię podczas mszy za ojczyznę. Jednak nie należał do ścisłego grona ks. Jerzego Popiełuszki. – Jako artysta nie stwarzał żadnego dystansu, rozmawiało się z nim jak z hutnikiem czy innym robotnikiem – wspomina Karol Szadurski, jeden z najbliższych współpracowników ks. Jerzego.
Po zamordowaniu charyzmatycznego kapłana to właśnie Kalina wygrywa szybki konkurs na oprawę plastyczną pogrzebu. Wystawioną przed kościołem trumnę przykrywa polską flagą, która rozdziela się na kolor biały i czerwony w znak V – zwycięstwa.
Lata 90-te, czyli margines
Lata 90-te domagały się nowej sztuki i młodych artystów. Głównymi tematami przestała być walka o wolność czy tragiczna historia. Pojawiła się sztuka krytyczna – podejrzliwość wobec Kościoła, religii, państwa. Jerzy Kalina, który był jeszcze niedawno w awangardzie i głównym nurcie sztuki walczącej, w ciągu kilku lat ląduje na marginesie. Oazę ponownie znajduje w Kościele. Robi witraże, kaplice i performance.
– Jerzy nie jest konformistą, ale z tamtej strony ma splendor i zamówienia – mówi jego przyjaciel Józef Wieczorek. – A dla artysty obie te sprawy są ważne. Nie jest klerykałem ani świętoszkiem, ale traktuje Kościół z wielkim szacunkiem również jako swojego mecenasa.
Więcej o Jerzym Kalinie i jego pomniku smoleńskim przeczytacie w najnowszym wydaniu tygodnika "Newsweek".