Miniserial dokumentalny Netflixa przeszedłby z pewnością bez większego echa w mediach. Jednak przez rażące nieścisłości historyczne wybuchła afera o zasięgu wręcz międzynarodowym. Ma to jednak swoje plusy, bo niemal na pewno ominąłbym tę – jak się okazało – niezwykle wciągającą i intrygującą produkcję.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Serial opowiada o procesie Johna "Iwana" Demjanjuk - mieszkającego w USA ukraińskiego imigranta podejrzewanego o bycie jednym z największych oprawców II wojny światowej. Do zilustrowania miejsc, w których przebywał, użyto jednak fatalnych map. Obozy śmierci umieszczono pomiędzy granicami współczesnej Polski i nawet nie zająknięto się o tym, że przecież nasz kryj był wtedy pod okupacją niemiecką.
Polska kontra Netflix
Dostęp do serialu mają ludzie na całym świecie. Nie wszyscy ogarniają historię i to, jak wyglądała Europa ponad pół wieku temu. I rzeczywiście, oglądając bez kontekstu "Iwana Groźnego z Treblinki" można pomyśleć, że za obozami koncentracyjnymi stali Polacy...
Przeważająca część miniserialu toczy się w połowie lat 80. - wtedy jeszcze nie było aż takiego nacisku na pewne niuanse historyczne, które totalnie zmieniają wydźwięk wypowiedzi. Dlatego w materiałach telewizyjnych i wywiadach z tamtego okresu często padało po prostu "obozy śmierci w Polsce" lub "nazistowskie obozy śmierci w Polsce". Twórcy dokumentu mogli jednak chociaż opatrzyć to stosownym komentarzem.
Obraz mówi więcej niż tysiąc słów (zresztą podobne sformułowanie pada też w samym serialu), dlatego zdecydowanie gorzej na wyobraźnię wpływają mapki z zaznaczonymi obozami m.in. w Treblince, Sobiborze, czy Trawnikach. Tylko przy niektórych są ikonki ze swastykami. Jednak przy wszystkich widnieje słowo POLAND. Tymczasem po prawej już mamy np. U.S.S.R., a nie RUSSIA.
Poniżej publikuję galerię własnoręcznie zrobionych screenów. Nieścisłości kartograficzne pojawiają się w dosłownie każdym odcinku (w piątym mamy tę samą mapkę, co w trzecim).
Nie jestem też do końca pewien, czy wszystkie mapki pochodzą z dawnych programów telewizyjnych, czy są nowe, stworzone przez dokumentalistów, ale stylizowane na retro, rozmazane, z zakłóceniami. Nie zmienia to faktu, że wciąż można wyciągnąć mylne wnioski.
Co ciekawe, w archiwalnym nagraniu z sali sądowej widać, że w trakcie samego procesu w Izraelu posługiwano się właściwą mapą przedstawiającą tereny okupowane przez Niemców w czasie drugiej wojny. Można? Można!
Ważne jest też, by producenci Netflixa nie popełniali takich samych błędów w przyszłości, bo to nie pierwsza wtopa. "Niedorobiona" mapka pojawiła się też w innym serialu "Najważniejsze wydarzenia II wojny światowej w kolorze". To niedopuszczalne, by w produkcjach historycznych były aż takie nieścisłości.
Emocjonujący dokument sądowy
Afera ma swoje plusy i minusy - łatwo się domyślić jakie. Prawdopodobnie aż tyle osób nie dowiedziałoby o istnieniu tej produkcji. I mieliby czego żałować. Jeśli przymkniemy oko na mapki i nie będziemy sądzić, że podważają wiarygodność całego serialu, to dostaniemy naprawdę wciągający dokument sądowy. Brzmi to jak oksymoron, ale trudno było mi się oderwać od ekranu.
Przez pięć odcinków oglądamy nie tylko sam proces Demjanjuka z archiwalnymi nagraniami, ale też współczesne wypowiedzi jego rodziny, oskarżycieli i obrońców. Rozwijany jest też kontekst społeczno-polityczny całej sprawy, który został lekko zarysowany np. na Wikipedii, gdzie opisana jest cała historia "Iwana Groźnego". Pokrywa się z wydarzeniami w dokumencie, dlatego odradzam lekturę przed seansem - popsujemy sobie całą "zabawę".
Podobnie jak i inne seriale dokumentalne Netflixa, również i ten zachowuje formułę... serialu. Każdy odcinek kończy się cliffhangerem i mamy zatrważającą ilość zwrotów akcji, ponieważ nie wszystko jest wykładane nam na tacy od początku. Dzięki temu cały proces ogląda się z zapartym tchem i trudno przewidzieć jego zakończenie (o ile wcześniej nie znaliśmy tej historii).
Sama postać "Iwana" Demjanjuka jest fascynująco niejednoznaczna. Podobnie jak w innym, serialu sądowym Netflixa: "Schody", również i w jego przypadku nie jesteśmy w pełni przekonani o winie. Z jednej strony, prokuratura miała na niego tylko jeden twardy dowód - legitymację służbową z obozu w Trawnikach. Z drugiej strony nie przekonał mnie, jako widza, o swojej niewinności. Te jego uśmieszki pod nosem, gdy ocaleni z obozów opowiadali o swoich traumatycznych przeżyciach, były doprawdy zatrważające.
Miniserial wydaje się też być niezwykle obiektywny - wysłuchujemy zarówno osób, które domagały się dla tytułowego antybohatera stryczka, jak i członków rodziny i jego ekscentrycznego obrońcy, który walczył o sprawiedliwość. Produkcja pokazuje nie tylko sylwetkę demona w ludzkiej skórze, ale też piekło urządzone przez okupantów. Interesujący jest też wątek samego przebiegu procesu i trudności, z jakimi na co dzień zmagają się prawnicy i sędziowie, a także pokłosia wyroku. Pomimo potknięć z dezinformacją w mapach, to produkcja dynamicznie zrealizowana i poszerzająca wiedzę - nie tylko historyczną.