Dawid mówi, że w śpiączce słyszał, jak matka mu opowiadała, co się we wsi dzieje. Interesowało go to, w końcu był sołtysem. Anię męczyły sny. Pogrzeby jej się śniły, w tym jej własny.
Kwiecień 2013 roku. Środek nocy. 21-letni policjant wraca z pracy. Jego matka zapamiętała, jak dzień wcześniej przystanął w kuchni przy lodówce i żalił się, że jest tak bardzo zmęczony. Nie dosypiał.
Wstawał skoro świt – po piątej wyjeżdżał z rodzinnej Koślinki na służbę do Sopotu (90 kilometrów w jedną stronę). Wracał po 12-godzinnym dyżurze.
Tak było też w sobotę 13 kwietnia. W robocie dzień jak co dzień. Po służbie Dawid zapakował się do srebrnego volkswagena i wyjechał do domu. Chwilę po pierwszej w nocy zobaczył jadący na niego samochód. Oślepiły go światła tira.
Przed piątą Bożenę ze snu wybudza pukanie. Otwiera młodszy syn. "Mama, policja przyjechała" – woła. Nie są zdziwieni, w końcu Dawid w policji pracuje. Do ich domu nieraz przyjeżdżali jego koledzy w mundurach.
Tym razem funkcjonariusz od progu pyta jak na przesłuchaniu: "Czy Bożena Jetke? Czy Dawid Jetke to pani syn?". Po chwili robi się poważnie: "Miał wypadek, zderzył się z tirem".
Nic więcej nie chcieli jej powiedzieć. Podyktowali tylko numer telefonu. Ale z tego stresu Bożena nie mogła go wstukać w telefon. Pomogli.
Głos po drugiej stronie słuchawki powiedział tylko, że Dawid leży w szpitalu w Gdańsku. Wsiedli w samochód. Bożenie cały czas w głowie siedziała uspokajająca ją myśl: to na pewno drobny wypadek, rękę albo może nogę złamał.
Szkoda zachodu, warzywo będzie
Lekarz na intensywnej sprowadził ich na ziemię: Dawid ma poważny uraz głowy i leży nieprzytomny.
Głową uderzył w prawy słupek samochodu i wbił się w dach. Fotel pasażera był zmiażdżony. Prokuratura przeprowadziła rekonstrukcję wypadku. Pewne jest tylko, że kierowca osobówki zjechał na prawy pas i zderzył się z tirem. Ale nigdy nie będzie do końca wiadomo, dlaczego Dawid to zrobił.
W papierach zapisano dwie wersje: albo przed osobówkę wybiegło jakieś zwierzę, albo prowadzący ją kierowca zasnął.
Kolejnego dnia lekarze zrobili Dawidowi tomograf głowy. Obraz odsłonił dużego, naciekającego krwiaka mózgu. Natychmiast trzeba było operować.
Bożena poprosiła pielęgniarki, żeby sprowadziły księdza. Ale duchowny nie zdążył z ostatnim namaszczeniem, Dawida zabrali na blok. Po trzech godzinach operacji jego stan nadal był ciężki.
Sześć dni później lekarze chcieli go wybudzić ze śpiączki farmakologicznej. Odstawili leki, ale mózg nie reagował. Tak samo było kilkanaście dni później.
– Wtedy usłyszałam, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek mój syn się wybudzi – mówi Bożena.
Dawid zapamiętał to tak: – Jak byłem na OIOM-ie, to od razu po wypadku – może na drugi dzień – powtórzyłem, co lekarze powtarzali na mój temat. "Beznadziejnie", "szkoda zachodu" – strasznie było to usłyszeć.
Bożenie też prosto z mostu powiedzieli, że jej syn nie będzie ani chodził, ani mówił. Do końca życia miał być jak roślina.
Co w sołectwie słychać
Dawid leżał jak kłoda, nie ruszał się, nie oddychał samodzielnie, jedzenie podawano mu przez sondę. Matka codziennie siadała przy jego łóżku, przykrywała go cieniutką poszewką. I przez cały czas do niego mówiła. Już jej tematów brakowało. Po pięć razy opowiadała, co się dzieje we wsi.
Dawid był wtedy sołtysem Koślinki.
– Słyszałem te słowa. I bardzo mnie to interesowało. Jak mama raz mówiła, co się dzieje w sołectwie to się tak zdenerwowałem, że skoczył mi puls. To kolejny dowód na to, że pacjent w śpiączce wszystko słyszy i rozumie – powtarza Dawid.
Bożena na monitorze zobaczyła, że skoczył mu puls: – Po tym właśnie można było wnioskować, że coś do niego dociera, że on się denerwuje. Mówiłam o tym lekarzowi i pielęgniarce, ale stwierdzili, że to nic nie znaczy.
Kilka tygodni później Bożenę aż ścięło z nóg, jak usłyszała, że syn nie rokuje i trzeba go przewieźć do hospicjum. Podsunięto jej pod nos dokumenty, żeby podpisała. Mogła też szukać czegoś na własną rękę. Ale kompletnie nie wiedziała jak i gdzie. Bała się też, że zrobi Dawidowi krzywdę.
Mowa oddzieliła się od pisma
Zakasała rękawy i zaczęła szukać. Ktoś jej podpowiedział, żeby spróbowali w zakładzie opiekuńczym w Prabutach, ale dyrektorka odesłała ich do fundacji "Światło" w Toruniu. Tam więcej mogli dla jej syna zrobić.
Chętnych do przyjęcia było aż na dwa segregatory. Dawidowi się udało: był młody i nie leżał zbyt długo w szpitalu. I to w toruńskiej fundacji zaczął powoli dochodzić do siebie. Najpierw poruszył małym palcem, później trzema, wreszcie ręką, mrugnął okiem, podniósł głowę.
Ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Lekarze szybko gasili nadzieję matki Dawida. Powtarzali, że to mogą być tylko odruchy bezwarunkowe.
Bożenie ktoś powiedział o sposobie z karteczką. Kupiła zeszyt, wyciągnęła długopis.
I zaczęła zadawać Dawidowi różne pytania. Ona mówiła, on miał zapisywać odpowiedzi. – "Jak się nazywa twoja dziewczyna?". I patrzę, że on pisze "Magda" i jeszcze dorysowuje serduszko – opowiada Bożena.Zapytała go, gdzie mieszka. Dawid mozolnie napisał: "Koślinka". W zeszycie upominał się też, że chce jeść, pić.
– Jedna litera większa od drugiej, ale to nieważne, ważne, że napisał. Dalej pytam, a gdzie pracujesz. Napisał "policja". Nie wiedziałam, czy cokolwiek do niego dociera, a tutaj widzę, że on pisze – emocjonuje się.Chociaż nie potrafił przeczytać tego, co przed chwilą napisał.
– Jakby mowa oddzieliła się od pisowni – mówi Bożena.
Do dziś nie wiedzą, czym są "cejbo", "lejbo". Dawid wymyślał te słowa i zapisywał na kartce. Jak go zapytała, co chce dostać na dzień dziecka, to odpowiedział, że "olisept". Dostał buziaka.
– On na swój sposób odpowiadał, ale za dwie minuty nic nie pamiętał. Nie mógł zapamiętać też słów – przypomina sobie Bożena. "Mama" – to było pierwsze słowo, jakie powiedział jej syn. Ale na wszystko inne mówił "żelazo" albo "jabłko".
Od nowa musiał uczyć się liter, nazw przedmiotów. Powtarzał, ale za chwilę wszystko się ulatniało.
Nie pamiętał też większości pobytu w szpitalu w Bydgoszczy, gdzie trafił po toruńskiej fundacji "Światło". – Ja się właśnie w tej fundacji wybudziłem – mówi Dawid. Chociaż samego momentu wybudzenia nie pamięta.
– Nie jest tak, że człowiek budzi się od razu. To długi proces, tygodnie. U mnie trwał osiem – dopowiada Dawid.
I tak też powtarzali lekarze. Nigdy żaden nie powiedział Bożenie, że jej syn się wybudził, ale że się wybudza. – Tak naprawdę, to dwa lata po wypadku mogłam powiedzieć, że Dawid się wybudził – zaznacza.
Na własnych nogach
Na rehabilitację w bydgoskim szpitalu im. Antoniego Jurasza Dawid wjechał na łóżku. – Byłem jeszcze trochę nieświadomy – zapamiętał. Tu ćwiczył z lekarzami, rehabilitantami i logopedami.
Radością było, gdy usiadł na wózku inwalidzkim. Ale ciężko było mu się poruszać, bo lewa strona ciała była dużo słabsza. O ile prawą ręką dość sprawnie ruszał kołem, to lewa odmawiała posłuszeństwa. I tak kręcił się dookoła.
Z dnia na dzień było coraz lepiej.
Dawid już potrafił wsiąść do samochodu czy wanny, położyć się do łóżka, ale wciąż miał dziury w pamięci. Jego matka przypominała sobie wtedy słowa lekarzy, że to "proces i fizycznie szybciej dojdzie do siebie niż psychicznie".
Plan na nowe
Na komisji lekarskiej Dawid próbował przekonać lekarzy, że da radę wrócić do pracy w policji. – Chociaż wszyscy wiedzieli, że on nie jest w stanie – wtrąca Bożena.
Dostał rentę na rok, ale zaplanował sobie, że za kolejny znów stawi się na komisji i wreszcie wróci do służby. Nie udało się. Musiał znaleźć sobie inny plan na życie.
Pamiętał, co to znaczy być całkowicie zależnym od drugiego człowieka, dlatego wymyślił sobie, że będzie pomagał innym. Zaczął jako wolontariusz zakładu opiekuńczego "Stowarzyszenie Pomocy Osobom Przewlekle Chorym Dar Serca".
Tak się zżył z pacjentami, że kiedy sam pojechał na turnus rehabilitacyjny, to jedna z podopiecznych ośrodka w Szutmie w ogóle nie chciała jeść. Szybko ukończył dwuletnią szkołę i jest technikiem masażystą, teraz uczy się na opiekuna medycznego.
– Z chodem nie jest idealnie, ale nie jest też najgorzej. Z mową tak samo, jak pewnie pani słyszy – mówi Dawid. Powtarzam, że wszystko rozumiem. A on dodaje: – Najważniejsze, że mówię, chodzę. Sołtysem też już nie jestem, ale zawsze można na mnie liczyć – uśmiecha się.
Szum morza, zapach pizzy
Jedziemy do Rzymu. Przed nami koloseum, schody hiszpańskie i inne zabytki znane z kolorowych folderów czy przewodników. W tle melodie włoskie i zapach pizzy.
Innym razem jesteśmy nad morzem. Słyszymy jego szum. Nogi do wody, ręce do piasku, później na odwrót. Na sali leżą albo siedzą podopieczni fundacji "Światło". W ten sposób są budzeni do życia.
– Sam proces wybudzenia jest i łatwy, i niełatwy. Ale ma swoje zasady: trzeba działać na pięć zmysłów. Bodźcowanie jest dla chorego bardzo ważne. Niekiedy bardzo długo trzeba to robić. Jak już pacjent zareaguje, później powtarza się ten sam bodziec i zwiększa jego działanie. Nie ma innej drogi. Ważna jest też przeszłość, z której wynika motywacja do powrotu – cierpliwie tłumaczy prezes fundacji Janina Mirończuk.
Do jej fundacji trafiają osoby, którym życie wywróciło się do góry nogami. Najczęściej są po wypadkach komunikacyjnych, udarach, zawałach albo próbach samobójczych.
Przez 15 lat w jej fundacji wybudziły się 72 osoby (dwie właśnie się budzą). Trzy wróciły do pełnej sprawności. W tym gronie jest Ania.
Powiększone uszy
Anię przywieźli do fundacji słabiutką. Dosłownie przelewała się przez ręce. Miała wtedy 26 lat.Codziennie rano Janina Mirończuk witała się z pacjentami, aż zaniemówiła, kiedy ta na powitanie wyciągnęła do niej dłoń. Jeszcze większym zaskoczeniem było, jak któregoś dnia chodzikiem wjechała do jej pokoju.
Mama biegała jak szalona, miała nienaturalnie duże uszy, wskazówki na zegarze obracały się ze sto razy szybciej, świat był czarno-biały – to Ania widziała, jak się przebudzała po pół roku śpiączki.
Dziura w jej pamięci sięga od lutego do lipca. – Chociaż podobno wybudziłam się w czerwcu, ale z tego miesiąca pamiętam tylko urywki – dodaje Ania.
Na przykład takie: 24 czerwca, dzień imienin jej mamy, kurier przynosi kwiaty i stawia je na stole; ksiądz i pielęgniarki jedzą pierogi. Poza tym z czasu śpiączki Ania niczego nie pamięta, nie czuła niczyjej obecności.
– Wydaje mi się, że niemożliwe jest, żeby cokolwiek słyszeć – uważa.
Krasnoludki przed telewizorem
Ania to umysł ścisły, uczyła matematyki w gimnazjum. Jej problemy zaczęły się od bólów głowy. Chodziła od lekarza do lekarza. Dawali tylko antybiotyki.
Pewnego dnia zaczęło boleć jeszcze mocniej. Miała gorączkę, problemy z pęcherzem moczowym.
– Byłam nawet w szpitalu, ale odesłano mnie do domu, bo przecież "nie zajmują się temperaturą, tylko ratowaniem życia" – opowiada.
Poszła na prywatną wizytę: USG i wyniki z krwi niczego nie pokazały. Lekarze odsyłali ją do psychiatry.
Miała omamy słuchowe i nadwrażliwość dźwiękową: w jednym uchu słyszała muzykę klasyczną, w drugim piłę. Jak jechała samochodem, to hałas był tak duży, że wydawało jej się, że prowadzi odrzutowiec.
Kiedy jej mąż szedł do pracy na nockę, bała się zostać sama w domu. Pojechała do siostry. Przywiozła swojemu chrześniakowi zabawkę, ale nie była wstanie znieść hałasu resoraka, którym chłopiec jeździ po podłodze.
Później z telewizora wyskoczyły krasnoludki. Wielkie były, grały i śpiewały. To ostatnie wspomnienie Ani.
W nocy siostra zobaczyła ją w kuchni z nożem w ręku. – Ona z tego bólu chciała się zabić. Miała zaniki świadomości – mówi Dorota.
Nad ranem Ania straciła przytomność, ale szybko się ocknęła. Jej siostra wezwała karetkę i musiała skłamać dyspozytorce, że Anka dalej jest nieprzytomna. – Lekarze z pogotowia mówili, że jestem naćpana. Wlekli mnie do karetki – Ania wie to od siostry.
Pogrzeb
Trafia na neurologię. W szpitalu przez dwa dni krzyczała. Mamie w windzie miała mówić, że już widziała łąkę i światło, jakby przeżyła śmierć kliniczną.
– Wstawała z łóżka, brała butelkę i oblewała się wodą. Już wtedy nie miała prawie świadomości – opowiada Dorota. Anka zupełnie tego nie pamięta.
Obraz rezonansu pokazał, że ma zapalenie opon mózgowych i mózgu. Lekarze wprowadzili ją w śpiączkę farmakologiczną, z której już się nie wybudziła. Przeleżała dwa miesiące. Ale dłużej nie chcieli jej trzymać w szpitalu w Lesznie.
– Zajmowałam miejsce. Zaproponowali hospicjum albo przewiezienie mnie do domu – relacjonuje Ania.
W szpitalu, gdzie spędziła 1,5 miesiąca, też mówili, że albo będzie rośliną, albo umrze.
Ania z pobytu w fundacji pamięta tylko urywki: masaże i muzykę. Słyszała tylko dwa rodzaje melodii.
Tam jej mama założyła zeszyt i pisała do niej na kartce. Ania odpisywała. – Pytałam się mamy, co stało się z moją pracą, gdzie mieszka mój mąż, co się dzieje z siostrą, siostrzeńcem – wymienia.
Podczas wybudzania Anię męczyły sny.
Na przykład taki: Pływa wokół księżyca, ale jakoś nie może do niego dotrzeć. Wreszcie ląduje na Ziemi. Stoi przed rodzinnym blokiem. Ale mama i siostra zamykają przed nią okna.
Później w tym śnie odbywa się jej pogrzeb. W czerwcu 2010 roku Anka "narodziła się po raz drugi". – Miałam jakąś przerwę w życiu. Żyję, a w sumie miałam być warzywem – mówi.
We wrześniu 2019 roku Ania wróciła do pracy, nadal uczy matematyki. Normalnie się porusza, mówi płynnie, jeździ samochodem.