To jak tortura, film puszczany z zacinającej się szpuli. Kilka sekund ciągnie się w nieskończoność. Wiesz, że zaraz ktoś pod kołami pociągu, który prowadzisz, straci życie. Możesz tylko patrzeć.
– My jesteśmy egzekutorzy – mówi młody stażem maszynista.
– Bo jak inaczej nazwać sytuację, jak człowiek podchodzi pod pociąg na odległość 50 metrów, rozkłada ręce i się rzuca? Egzekutor to jest najlepsze słowo. Prędzej, czy później każdego to spotka – wyrzuca z siebie.
Doświadczony mechanik i instruktor: – To legalna dekapitacja ludzi. Żołnierze, którzy wysyłani są do Afganistanu, są szkoleni do zabijania. My nie. A każdy ma – jak to się brzydko mówi – przynajmniej jedną sztukę. Są i rekordziści. Mają po kilkadziesiąt na swoim koncie.
Ale to pierwszy przypadek najbardziej się pamięta. Człowiek był, a kilkanaście sekund później go nie ma. Zostają po nim tylko buty. Reszta ciała rozrzucona jest czasami na sąsiednie tory. Zanim przyjedzie prokurator, zlecą się ptaki.
Patrzył prosto w oczy
Końcówka marca, dni coraz dłuższe, ale jeszcze chłodne. Słońce już nisko, chowa się za spiętrzonymi chmurami. Kolorowe niebo przecinają czarne słupy trakcyjne i odchodzące od nich drobne linki. Im bliżej stacji, tym jaśniej.
Krzysiek, maszynista z niewielkim wtedy stażem, dojeżdża do Sosnowca. Stąd do Katowic – stacji końcowej – ma rzut beretem.
W ostatniej chwili widzi rozłożonego na szynach człowieka. Mężczyzna leży bokiem, podpiera się łokciem, jakby na kanapie oglądał film. Drugą ręką macha. Na twarzy ma uśmiech od ucha do ucha. Patrzy Krzyśkowi prosto w oczy.
– Horror. Mój pierwszy samobójca – wzdycha Krzysiek.
Wie, że za chwilę będzie już po wszystkim.
– To tak fatalne uczucie, że nic nie można zrobić. Przecież człowiek wie, ile potrzeba, żeby się zatrzymać z danej prędkości – boleje.
Ale robi swoje: hamuje, podaje sygnał baczność (długi ryk gwizdawką albo syreną lokomotywy), jedzie z prędkością 30 km/h. Ciągle ma nadzieję, że facet stchórzy, przestraszy się. Hamowanie pociągu dla człowieka, który do szyn ma przyklejoną głowę, to okropny, przeszywający na wskroś hałas.
Krzyśkowi głowa aż paruje od myślenia, przywiązuje się do jednej myśli: może temu człowiekowi obetnie tylko nogi, kaleka, bo kaleka, ale będzie dalej żył.
Głuchy dźwięk, puknięcie, coś chrupnęło pod lokomotywą – koła przejeżdżają przez kości.
– To jest mniej więcej takie samo uczucie, jakby się na kamień najechało. Wie pani, taki, który dzieciaki położą dla zabawy na torach. Słychać tylko huk. Jeżeli samobójca stoi, to głową uderzy, a że głowa jest twarda i ciężka, to obije się o lokomotywę. Uczucie zabicia człowieka jest fatalne – obrazowo opowiada.
Później zapada głucha cisza. Pociąg się zatrzymuje, Krzysiek wychodzi. Potyka się o nogi tego człowieka.
– Obcięło mu kończyny. Leżał pod drugim wagonem. Był zwinięty w kulkę. Głowy mu chyba nie urwało. Od razu wiadomo było, że nie mógł przeżyć. Nic już z niego nie zostało – to obraz, który wrył się w pamięć Krzyśka.
Zlatują się ludzie. Jedna z kobiet mówi przerażona, że człowiek na torach może być jej mężem.
Śledczy później ujawnią, że była to trzecia próba samobójcza tego mężczyzny. Najpierw w Sosnowcu próbował położyć się pod tramwaj. Wygoniła go straż miejska, więc chciał skoczyć z piętrowego garażu. Strażacy i policjanci zdjęli go z dachu. – O 18:00 przyszedł na tory i mu się tu udało – mówi.
To pierwszy z pięciu samobójców Krzyśka.
Oko widzi więcej niż kamera
W szkole nie ostrzegają, że maszyniście po nocach będą się śnili samobójcy. Nie mówią, że ich wzrok zapamiętają do końca życia. Stara gwardia albo mechanicy z dziada-pradziada mogli o tym słyszeć w domu. Niektórzy sami z siebie czytali o zaułkach samobójców, trikach osób, które chcą na kolei stracić swoje życie.
Ale nie mogli się na to przygotować. Bo kiedy na torach staje człowiek albo wskakuje w ostatniej chwili przed lokomotywę (w żargonie: "na szczupaka"), to maszynista nie jest w stanie, ot tak, zatrzymać pociągu (kilkaset ton) pędzącego z prędkością przekraczającą czasami 100 km/h. Droga hamowania to nawet kilkaset metrów.
– Odruch jest wtedy oczywisty: pociągam za hamulec, wciskamy sygnał baczność. I od tego momentu czekam. Jadąc samochodem jestem w stanie wykręcić, zjechać do rowu… Tutaj nic nie mogę zrobić – opowiada Bogdan, maszynista-instruktor. Nerwowo zakłada i ściąga okulary.
Andrzej, maszynista z 32-letnim stażem, dodaje: – Ten moment bardzo długo trwa. Może jak ktoś stanie z boku i mierzy, to wyjdzie kilkanaście sekund. Nam to się bardzo dłuży.
– Najgorzej jak człowiek w ostatniej chwili spojrzy w oczy samobójcy. To zostaje. A jeszcze taki maszynista widzi więcej szczegółów niż kamera – to Bartek, teraz pracuje głównie jako członek komisji, które badają wypadki.
Najczęściej w tym momencie maszynista daje upust swoim emocjom i wypluwa z siebie krótkie: "kurwa mać". – To moment bezradności. Lotnicy też tak reagują – tłumaczą.
Po zdarzeniu maszynista musi chwycić za słuchawkę i zgłosić dyżurnemu ruchu na jakiej trasie i na którym kilometrze doszło do wypadku. A także "podać rozmiar wypadku oraz czy są ranni lub ofiary w ludziach" – głosi "Instrukcja dla maszynisty pojazdu trakcyjnego".
Kamienie zamiast mózgu
To był Wielki Piątek. Andrzej był świeżakiem – za mechanika robił dopiero trzy lata. Dżdżysto było. Na torach stanął mu maluch. Wyrósł nagle, jak spod ziemi, jechał wolno.
– Zatrąbiłem, ale mówię sobie, zatrzyma się przecież. To była polna droga. Ale nie. Wbił się pod lokomotywę. 400 metrów go pchałem – Andrzej skraca tę historię do maksimum. Na początku nie jest wylewny.
Zatrzymał się, wyszedł z pociągu. Ktoś mógł potrzebować pomocy. Zresztą mówi, że jemu taki widok nie jest straszny. Jeszcze wtedy nic go nie ruszyło. Zapakował się do kabiny i z góry obserwował, jak strażnicy wyciągają samochód. I tu już było gorzej.
– Kierowca leżał zaraz za przejazdem, pasażer głową do przodu. Z tyłu był 12-letni chłopiec. On był cały, ale miał przeciętą głowę – pokazuje na swojej – jakby ktoś maczetą uciął mu tę głowę, a w środku zamiast mózgu były kamienie – opowiada ze spokojem.
Później dowiedział się, że samochód był prezentem na osiemnastkę, jeden z chłopaków dostał go od chrzestnego. Jeszcze nie zdążył go nawet zarejestrować. Wtedy jechali go zatankować.
Andrzej milion razy zadawał sobie to samo pytanie, czy faktycznie wszystko zrobił, jak trzeba.
Analizował, odtwarzał, próbował sobie przypomnieć, czy automatyczne, wyrobione odruchy i teraz powtórzył.
Zrobił wszystko, jak trzeba, tylko że nie pamiętał.
Pamiętał za to widok tłuczniów w ludzkiej głowie. Ten obraz wracał, gdy dojeżdżał później w to samo miejsce. – Od razu łapałem za hamulec. Po głowie to wszystko znowu chodziło – mówi.
To pierwszy z czterech przypadków.
Wyskoczył z butów, nic nie będzie
Andrzejowi za drugim razem na tory wyszedł facet wysoki prawie na dwa metry. Jechał akurat pośpiesznym pociągiem 115 km/h. Mężczyzna stanął tyłem.
Za chwilę było już po wszystkim.
Andrzej nie musiał wychodzić z kabiny.
– To obowiązek kierownika pociągu, żeby zobaczyć, czy dana osoba przeżyła, czy jest tylko ranna. Maszynista musi dokonać oględzin pociągu – mówi Bogdan, maszynista z ponad 30-letnim stażem.
Dyżurny ruchu zamyka tory, bo zwłoki są zwykle rozstrzelone na kilka pasów. A mechanik biegnie człowiekowi na pomoc. To odruch bezwarunkowy. Nie ma tu logiki, jest nadzieja.
Tego widoku nie da się zapomnieć. Niektórzy maszyniści dostają gorączki i lądują w karetce, innych to nie rusza. Andrzej mówi, że rosłego mężczyznę normalnie rozebrało.
– Spodnie zostały na haku, tułów leżał osobno, skóra osobno. Rano, jak wracałem pociągiem to dwóch policjantów chodziło i szukało nogi – opowiada.
Inny mechanik, który pracuje w komisjach, wtrąca: – Jak idziesz na wypadek i widzisz, że nie ma butów, to nie ma po co tam iść.
Markowi szczególnie utkwił jeden przypadek: – Człowieka zebrali i zapakowali do foliowej torby. Podnieśli ją do góry i to wszystko zbiło się u dołu. Ciężko było uwierzyć, że tam jest człowiek.
Na miejsce zdarzenia zjeżdżają policjanci, prokurator, lekarz, członkowie komisji. Zbierają się też gapie i zdenerwowani opóźnieniem pasażerowie. Bo procedura trwa kilka godzin.
Maszynista dmucha do alkomatu, jakby próbował zgasić świeczki z urodzinowego tortu. Nawet jeśli pokazuje 0,0, to wiozą go jeszcze na badania krwi.
– To jest paranoja, skoro alkomat nic nie wykazał. Jakby na siłę szukali, może coś znajdą – denerwuje się Andrzej.
– Jeden z kolegów powiedział, że ostatnim razem rodzina tego samobójcy patrzyła na niego jak na mordercę. On biedny siedział w rogu i czeka na procedurę komisji – mówi instruktor.
Machała do mnie
To był pech na dzień dobry. Marcin ostatni egzamin na maszynistę zdał 27 kwietnia.
– Uderzyłem ją 3 maja – szybko zaczyna.
– To było ze dwa kilometry do przejazdu. Nie miałem nawet jeszcze pełnej prędkości. 80 km\h jechałem. Jakaś pani wyszła sobie z lasu, zatrzymała się kawałek przed "stopem". Niektórzy tak czasami mają, że podejdą pod sam znak i stoją, czekają aż pociąg przejedzie – nerwowo opowiada.
Nie przypuszczał, że kobieta zaraz skoczy pod pociąg. – Nawet nie wiem, jaka to była odległość. Może ze 300 metrów. Weszła na tory – mówi.
– Ten moment bardzo się dłużył. Pamiętam wszystko w zwolnionym tempie. Hamowałem, podawałem sygnały i mogłem tylko czekać – nerwowo pociera dłonie.
Do ostatniej chwili miał nadzieję, że kobieta się cofnie. – Weszła na tory i zaczęła machać w moją stronę. Obróciła się przodem do mnie – przeżywa.
Zgłosił się do dyżurnego, dyspozytora. Wtedy jeszcze się trzymał. – Zacząłem płakać w tej kabinie, zresztą do tej pory... Już czuję, jak mi łzy napływają, jak tylko zaczynam o tym mówić – oczy mu się szklą.
Później nie pamiętał już nic. Przyjechał prokurator, inny maszynista i policjanci.
– Oni byli z prewencji i mówili mi: "Nie przejmuj się, ona nie pierwszy raz próbowała to zrobić". Wtedy się dowiedziałem, że ta kobieta wyszła ze szpitala psychiatrycznego 2 maja, czyli dzień wcześniej. Wiem też, że miała 52 lata i dwie próby samobójcze – stresuje się.
Marcin nie zgłosił się po pomoc do psychologa. Miał kilka dni wolnego, ale nie mógł przegonić myśli o tym, co się stało. – Ten moment "po" jest straszny – kiwa głową. Wrócił do pracy. Kiedy pierwszy raz przejeżdżał przez miejsce, gdzie mu wyskoczyła samobójczyni, strasznie się bał. Modlił się, żeby tylko nikt nie wszedł na tory.
To jego pierwszy i ma nadzieję, że ostatni wypadek.
Już nie jedzie dalej
Dotychczas po wypadku miał chwilę, żeby ochłonąć, odczekał parę godzin, wsiadał za stery i wiózł pasażerów dalej. – Zdarzało się, że maszynista podczas jednej służby miał dwa wypadki – wtrąca Andrzej.
Mechanik po wypadku mógł poprosić o zmiennika, a sam pojechać do domu. Ale najczęściej bał się, że ktoś może to odebrać jako oznakę słabości.
– To wszystko brało się ze strachu. Jeśli on odmówi, to skierują go na badania, bo coś z nim jest nie tak. Nie podpiszą mu badań, to nie będzie pracował – tłumaczy Andrzej.
Bogdan dorzuca: – Uważano, że to miękki charakter. Tak jak na policji, w więzieniu. To się bardzo pod tym względem zmieniło. I teraz każdy po wypadku musi mieć zmiennika. Można też pójść na płatny urlop.
Ale nadal wstydem jest poprosić o psychologa, który pomoże otrząsnąć się po wypadku.
Robi pauzę na łyk kawy i schodzi na ziemię: – Ale nie spotkałem się, żeby ktoś chciał iść do psychologa. A później ludzie idą w innym kierunku, bo i alkohol...
Przerywa mu Bogdan: – Bardzo duża jest odpowiedzialność, te emocje mamy gratis dołożone.
Niektórzy maszyniści mówią, że nie potrzebują pomocy. Ale z czego to wynika? Boją się, że stracą pracę, jak powiedzą, że mają problemy.
Otwiera się też Andrzej: – To zostaje w kartotece.
Bogdan dodaje: – Przychodzi badanie okresowe po dwóch latach i pani psycholog może powiedzieć: "O widzę, że miał pan tu zdarzenie, a później był pan osłabiony, poddany jakiejś terapii, to może jeszcze coś dodatkowego dopiszemy".
Bartek wzdycha: – I można przegrać życie… I miłość do tego wszystkiego. A człowiek to kocha. Pamiętam, jak we Wrocławiu chwyciłem za koło, to gołębie z dachu uciekały – uśmiecha się.
Została tylko butelka
Zima 1989 roku. 13:00. Potężna śnieżyca. – Nagle samochód wjechał mi prosto pod pociąg. Trzy osoby zostały aż z niego wyrzucone – opowiada Bogdan.
Miał wtedy sześć lat stażu. To było dla niego potężne przeżycie. Miesiąc czasu dochodził do siebie.
– Cały czas myślałem o tym, żeby się zwolnić. "Po co mi to potrzebne?" – pytałem sam siebie. Młody wtedy byłem i myślałem, że uda mi się tego uniknąć – opowiada.
Poprowadził pociąg dalej. Rano stanął przed lustrem, golił się, i zrobił sobie wewnętrzny rachunek sumienia: czy zrobiłeś wszystko, żeby temu zapobiec; czy byłeś trzeźwy; czy zaliczyłeś wszystkie szkolenia; czy zareagowałeś najszybciej, jak mogłeś. Na wszystko odpowiedział "tak".
– Nie mamy możliwości technicznych, żeby zatrzymać się w miejscu, jak jedziemy z prędkością 100 km/h – boleje.
Zajął się małym dzieckiem, pracą, jakoś to przetrawił. Dzisiaj radzi młodym maszynistom: – Po wypadku dokręć krany, posprzątaj piwnicę. Najgorzej jest usiąść i wiercić sobie w głowie dziurę. Broń Boże, nie pocieszaj się alkoholem.
Dziś – 30 lat po pierwszym wypadku – nadal ma łzy w oczach, jak opowiada o młodych inżynierach, którzy wjechali wtedy pod nadjeżdżający skład.
– Chłopaki właśnie wrócili z zagranicy. Jeden z nich przywiózł prawie 120 tys. dolarów. W kalendarzu akurat były imieniny Zdzisława, mieli ze sobą litr wódki. Butelka się nie stłukła, a ich życie się skończyło.
Imiona wszystkich bohaterów zostały zmienione.
Znajdujesz się w trudnej sytuacji, przeżywasz kryzys, masz myśli samobójcze?
– Telefon interwencyjny dla osób w trudnej sytuacji życiowej Kryzysowy Telefon Zaufania – wsparcie psychologiczne: 116 123 czynny codziennie od 14.00 do 22.00
– Całodobowe centrum Wsparcia dla osób w kryzysie emocjonalnym: 800 70 22 22– Bezpłatny kryzysowy telefon zaufania dla dzieci i młodzieży: 116 111
– Jeśli w związku z myślami samobójczymi lub próbą samobójczą występuje zagrożenie życia, w celu natychmiastowej interwencji kryzysowej zadzwoń pod numer 112 lub udaj się na oddział pogotowia do miejscowego szpitala psychiatrycznego.