Słoneczny wieczór, kilkanaście stopni nad ranem, bezchmurne niebo, jednym słowem: lato – tak wyobrażałem sobie okoliczności mojej pierwszej nocnej wyprawy do lasu, gdy dowiedziałem się, że do niej dojdzie. Ale wyobrażenia to jedno, a rzeczywistość drugie. Kiedy jechałem z Warszawy do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, przed godziną 20 termometr pokazywał jakieś 15 stopni. Tyle dobrego, że chociaż nie padało.
Już na wstępie muszę zaznaczyć, że jestem – czy raczej byłem – absolutnie ostatnią osobą, którą widziałbym w leśnych warunkach. Serio, wizja rozkładania namiotu czy torowania sobie drogi przez gęste zarośla zawsze była dla mnie całkowitą abstrakcją.
A piszę o tym dlatego, żebyście wiedzieli, że z bushcraftem czy survivalem – o różnicach za chwilę – nie miałem wcześniej żadnej styczności. Zresztą w ogóle nigdy nie spałem pod namiotem, a harcerstwo ominęło mnie szerokim łukiem. Jeśli więc zastanawiacie się, czy bushcraft jest dla każdego, niech za odpowiedź posłuży wam to, że taki ktoś jak ja noc w lesie ma już za sobą.
No właśnie, bushcraft a survival. Już z informacji, które znalazłem w internecie, wynikało, że trudno wyznaczyć granicę między tymi pojęciami. Odniosłem wręcz wrażenie, iż termin "bushcraft" jest sztuczny, spopularyzowany głównie na potrzebę odświeżenia przygasającego trendu survivalowego. Ta kwestia była pierwszym, o co zapytałem naszych przewodników.
– Dyskusja o różnicach między survivalem a bushcraftem toczy się od dziesięcioleci. Ostatnio przybrała na sile, bo druga z tych dyscyplin stała się trendem, przynajmniej w Polsce. Nazywanie czegoś bushcraftem, a nie survivalem, często wynika też po prostu z tłumaczenia angielskich słów. W krajach anglosaskich tych terminów używa się często zamiennie – mówi nam Sergiusz Borecki, instruktor i miłośnik bushcraftu, członek Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu.
Z nim oraz innym członkiem tej organizacji, Przemysławem Płoskonką, spotykamy się w Ponurzycy, wsi położonej na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. To podwarszawski powiat otwocki, z centrum stolicy jedzie się tu niespełna godzinę.
– Można w uproszczeniu powiedzieć, że survival jako pierwsi uprawiali amerykańscy żołnierze. W czasach drugiej wojny światowej armia nie mogła sobie pozwolić na stratę pilotów, których wyszkolenie sporo kosztowało, więc uczyła ich, jak przetrwać, gdy samolot rozbije się w lesie – wyjaśnia Borecki. Zaznacza jednocześnie, że wówczas ten typ treningu nazywany był... bushcraftem, a pierwsze szkoły bushcraftu rozumianego jako sztuka przetrwania (czyli survival) dla żołnierzy powstały w Australii i Nowej Gwinei w latach 40’ XX w.
Płoskonka zwraca uwagę na ważną różnicę między survivalem a biwakowaniem w lesie. – Survival jest semantycznym zapożyczeniem z angielskiego (survive – przetrwać). Sama nazwa wskazuje więc, że chodzi o sytuację walki o życie (jak przeżyć) niezależnie od kosztu, jaki poniesie natura. My natomiast promujemy nie tyle walkę, co zdolność życia na łonie natury (jak żyć). Tak, aby przetrwał nie tylko człowiek, ale również naturą, w którą wchodzi – podkreśla rozmówca.
Wtóruje mu Borecki. – W survivalu nacisk kładziony jest na przetrwanie, ma to w sobie elementy treningu. Bushcrafter chce po prostu miło spędzić czas w lesie, najlepiej z dobrym jedzeniem. Można więc powiedzieć, że bushcraft to taki ładniejszy i smaczniejszy survival – zamyka temat instruktor.
Słysząc o całonocnych czy nawet kilkudniowych wyprawach do lasu, wiele osób od razu myśli o zagrożeniach. Zazwyczaj najbardziej obawiamy się zagrożenia ze strony zwierząt. Przyznaję, że sam też tak miałem. Przewodnicy zapewniają jednak, że prawdopodobieństwo ataku zwierzęcia na biwakujących jest naprawdę minimalne.
– Gdy zwierzęta widzą ślady lub czują obecność człowieka w lesie – ognisko, namiot, odgłosy – trzymają się zazwyczaj z daleka. Żeby zaatakować, zwierzę musi zostać sprowokowane – zaznacza Borecki. Dodaje, że taką prowokacją może być np. rozbicie namiotu na wydeptanej leśnej ścieżce, która jest stałą drogą jakiegoś stada.
Znacznie częstszym zagrożeniem są myśliwi. Teoretycznie do zorganizowania polowania niezbędna jest zgoda nadleśnictwa. Wtedy informacja o łowach pojawia się na jego stronie i bushcrafterzy powinni sprawdzić, czy akurat nie wybierają się na ten teren. Ale wielu polujących to nienależący do żadnych kół łowieckich kłusownicy.
– Tacy ludzie są bardzo agresywni, a na zwrócenie uwagi od razu reagują groźbami. Sam przeżyłem kilka spotkań z nimi i to właśnie te momenty wspominam jako najbardziej niebezpieczne. Zdarzało się też, że o świcie budziły nas odgłosy polowania i musieliśmy uciekać przed kulami niemal na czworaka – opowiada Borecki.
Inne zagrożenia? Jak określają to nasi przewodnicy, w większości są "mało filmowe". Zamiast ataku watahy wilków czy wściekłego niedźwiedzia, w ich opowieściach przewijają się choroby przenoszone przez kleszcze – na czele z boreliozą, chorobą zawodową leśników – albo reakcje alergiczne na ukąszenia drobnych owadów.
– Pamiętam taką sytuację: siedzimy w kilka osób przy ognisku, w pewnym momencie jeden z biwakujących, dobrze zbudowany mężczyzna, klepie się w okolice ust. Normalna sprawa, komary bywają dokuczliwe. Ale kilkanaście minut później facet mówi: chłopaki, chyba spuchła mi warga. Patrzę, faktycznie – jest kilka razy większa niż zwykle. Pytam go, czy jest na coś uczulony. Odpowiada, że nie, ale ewidentnie zaczyna odpływać. Biegnę więc do samochodu i wracam z pompką do odsysania jadu. Przykładam ją do szyi, następnie niesiemy go w kilka osób auta i ruszamy do szpitala – wspomina Płoskonka.
Skończyło się na strachu, ale do nieszczęścia zabrakło niewiele. Gdyby wspomniany mężczyzna poszedł do lasu sam, bez apteczki, sytuacja mogła bezpośrednio zagrozić jego życiu. Okazało się, że ugryzł go charakterystyczny zółto-czarny owad – ślepak. Facet był uczulony na jej ślinę, choć nie miał o tym pojęcia. Doszło do zagrażającej życiu reakcji alergicznej objawiającej się wstrząsem anafilaktycznym.
– Mniej więcej stukilowego mężczyznę, który wszedł do lasu, wykończyłaby mała muszka, a nie żaden wilk czy niedźwiedź – podsumowuje Płoskonka.
W lesie spędziłem tylko jedną noc, więc trudno mi weryfikować to, co usłyszałem. Ale faktycznie – komary i inne owady towarzyszyły nam przez cały czas, a żadnych większych zwierząt faktycznie nie spotkałem. Przewodnicy kilka razy mówili, że słyszą w pobliżu kroki jakiegoś niewielkiego zwierzęcia. Typowali, że może być to borsuk, kuna albo lis. Cokolwiek to było, rzeczywiście nie wyrażało zainteresowania naszą grupą.
Na marginesie – w Mazowieckim Parku Krajobrazowym pojawiają się podobno również wilki. Nie ma co prawda watah stale zamieszkujących ten obszar, ale są grupy wilków przemieszczające się przebiegającą przez park trasą. Przyznam szczerze, że uniknięcia tego spotkania nie żałuje akurat ani trochę. Nawet pomimo tego, że przewodnicy zapewniali, iż wilki nie mają żadnego interesu w zbliżaniu się do naszego ogniska.
Zarówno Borecki, jak i Płoskonka, kilka razy podkreślają, że jako potencjalne zagrożenie należy traktować także ludzką głupotę. Wynikające z niej niebezpieczeństwo dotyczy obu stron – człowieka i przyrody.
– Trzeba wiedzieć, gdzie idziesz, trzeba brać pod uwagę pogodę, trzeba brać pod uwagę, że coś może pójść nie tak i mieć przy sobie zapałki, mapę, termos czy w pełni naładowany telefon. Niby oczywiste, ale to właśnie nieodpowiednie przygotowanie do wyprawy jest głównym błędem początkujących bushcrafterów, a lekceważenie drobnych rzeczy kończy się wielkimi tragediami – mówi Borecki.
Przypomina, że najczęstsza przyczyna śmierci biwakujących, a także zagubionych grzybiarzy, to nie żadne zagryzienie przez zwierzęta, tylko wyziębienie. Gdy słuchałem tych historii, nietrudno było to sobie wyobrazić. Była końcówka maja, temperatura spadła ledwie poniżej 10 stopni, w dodatku siedzieliśmy przy ognisku, a chłód był już odczuwalny.
Powiem uczciwie, że gdyby nie obowiązki służbowe, nigdy nie zdecydowałbym się na przygodę z bushcraftem. Wśród znajomych też nie mam nikogo, kto pasjonowałby się biwakami. Dlatego bardzo ciekawiło mnie, co w wyprawach do lasu widzą ludzie, którzy zajmują się tym niemal zawodowo.
– Wywodzę się w ruchu turystycznego, a bushcraft wyszedł trochę przy okazji. Spotkałem tu ludzi, z którymi znalazłem porozumienie, i to takie na całe życie. W moim przypadku bushcraft i survival są więc w pewnym sensie pretekstem, żeby usiąść i porozmawiać z ludźmi – odpowiada mi Płoskonka.
Przewodnicy zwracają też uwagę na drugą, trochę "głębszą", stronę bushcraftu. Wydaje mi się, że oczekiwania zmieniają się wraz z wiekiem. – Zawsze interesowała mnie przyroda, ale to nie wszystko. Wyjścia do lasu wyrywają z marazmu, który sprawia, że wielu ludzi jest takimi życiowymi zombie. Jakby czekali tylko na moment, w którym ktoś wyłączy prąd i zejdzie z nich całe powietrze. Bushcraft daje nam poczucie, że to powietrze nie zejdzie – tłumaczy Borecki.
– Kiedy masz 20 lat, w lesie szukasz wyzwań typowo survivalowych, chcesz nabywać nowe umiejętności i przekraczać swoje granice. Ale to mija. Teraz zdecydowanie bardziej doceniam możliwość porozmawiania z drugim człowiekiem niż tarzanie się po ziemi – wyjaśnia Płoskonka.
– Wśród nas jest mnóstwo ludzi poturbowanych różnymi doświadczeniami. Bushcraft traktujemy więc również jako narzędzie, które może komuś pomóc – młodych nauczyć zaradności, starych postawić na nogi, a zrezygnowanym pokazać cel – mówi Borecki.
Podejście przewodników znalazło odzwierciedlenie w tym, jak wyglądała nasza wyprawa. Spodziewałem się zdecydowanie więcej elementów, jak to określili przewodnicy, "biegania z kijem po lesie", czyli pokazu różnego rodzaju leśnych sprawności, od posługiwania się saperką po – a co tam! – gotowanie wody w korze drzewnej – tak, tak, starzy wyjadacze nie potrzebują podobno nawet kuchenki gazowej, by zaparzyć sobie herbatę.
Skłamałbym pisząc, że mnie to rozczarowało. Wiem, że część miłośników miejskiej dżungli, jeśli w ogóle zapuściłaby się do lasu, chciałaby przeżyć tam przygodę godną Beara Gryllsa. Są jednak również tacy, których do leśnych wypraw prędzej przekona informacja, że tarzanie się po ziemi wcale nie jest na nich konieczne. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy.
Ale żeby nie było, że bushcraftowych skillsów wcale nie liznąłem – zanim usiedliśmy do rozmowy, rozłożyliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko. Prawdę mówiąc, liczby mnogiej używam trochę na wyrost, bo przy obu tych czynnościach mniej więcej (ze wskazaniem na więcej) 90 proc. roboty wykonali przewodnicy. Mini szkolenie bushcraftowe mogę jednak odhaczyć jako zaliczone.
Nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, skąd wzięła się zauważalna w ostatnich latach moda na bushcraft. Trzeba jednak podkreślić, że zainteresowanie tą dyscypliną zwiększa organizowana przez Lasy Państwowe akcja "Zanocuj w lesie". Borecki i Płoskonka opowiadają, że jest po części wynikiem blisko dziesięcioletnich starań Stowarzyszenia Polska Szkoła Surwiwalu.
Słuchając historii o zagrożeniach wynikających z ludzkiej głupoty i mając przed oczami obraz zalegających w lesie śmieci, odniosłem wrażenie, że działania dążące do popularyzacji bushcraftu są trochę nielogiczne. Skoro już teraz ludzie zagrażają przyrodzie, to po co ściągać do ich do lasu w jeszcze większej liczbie?
Przewodnicy patrzą jednak na to inaczej. – Nie wychodzimy z założenia, że ludzie zainteresują się bushcraftem, ale przyjdą do lasu po to, by hałasować i śmiecić. Jeśli ktoś chce wziąć udział w programie, to znaczy, że ciągnie go do przyrody. Umożliwienie mu noclegu w lesie to duża wartość edukacyjna – przekonuje Borecki.
– Kiedy idziesz do domu kolegi, nie zaśmiecasz go i nie niszczysz, bo przecież jesteś u kolegi, a więc prawie jak u siebie. Ale kiedy znajdziesz się w lesie, traktujesz go jako obcą przestrzeń i nie masz problemu z zostawieniem tam papierka czy butelki. Mamy nadzieję, że ludzie, którzy zanocują w lesie, poczują się w nim jak u kolegi, a to przełoży się na większy szacunek do tego miejsca – wyjaśnia Płoskonka.
"Zanocuj w lesie" to program, w ramach którego biwakującym w całej Polsce udostępniono leśne obszary, na których mogą przenocować bez konieczności uzyskania żadnej zgody. Warunki są dwa – grupa ma liczyć nie więcej niż dziewięć osób, a nocleg trwać maksymalnie dwie noce. W przypadku większej grupy lub dłuższej wyprawy niezbędna jest zgoda nadleśnictwa.
Instruktorzy mają jeden apel do chętnych do udziału w tej akcji. Mowa o "zasadzie trzy razy z", czyli "zaplanuj, zanocuj, zabierz". Nie trzeba chyba wyjaśniać, jakie prośby kryją się za tymi słowami.
Wracając do naszej nocy w lesie, po wielogodzinnej rozmowie z Boreckim i Płoskonką poszliśmy do namiotu. Tutaj wyszła moja natura rozpieszczonego mieszczucha. O ile rozmowa z przewodnikami przy ognisku, choć na tematy kompletnie mi obce, była bardzo fajnym doświadczeniem, o tyle spanie pod namiotem to jednak nie moja bajka.
Spanie to zresztą dużo powiedziane, bardziej przewracanie się z boku na bok na twardym podłożu i wyjazd o świcie. Ale tu muszę zaznaczyć trzy rzeczy. Po pierwsze – zaopatrzony byłem kiepsko, co zresztą widać na wszystkich zdjęciach. Nie miałem ani odpowiedniej maty, ani ciepłego śpiwora. Nie twierdzę, że z lepszym sprzętem nagle stałbym się profesjonalnym bushcrafterem, ale pewnie noc byłaby trochę łatwiejsza.
Druga sprawa – pogoda. I znowu, jasne, że dziesięć stopni więcej nie zamieniłoby mnie w zaprawionego biwakowicza. Sami jednak przyznacie, że dziewięć stopni i deszcz – na szczęście zaczęło padać dopiero nad ranem – to nie są idealne warunki do pierwszego spotkania z bushcraftem.
I wreszcie sprawa numer trzy – obaj przewodnicy stwierdzili zgodnie, że pierwsza noc w lesie jest najtrudniejsza. Oczywiście nie chodzi o jakieś prawdziwe trudy czy niebezpieczeństwa, bo takie rzeczy właściwie się nie zdarzają. Mam na myśli to, że początkujący mogą czuć się po prostu nieswojo. Czy to przez leśne odgłosy – tych w nocy jest mnóstwo – czy twarde podłoże albo niską temperaturę.
Do lasu na noc w najbliższym czasie na pewno nie wrócę, a przynajmniej nie z własnej woli. Wydaje mi się jednak, że w jakimś stopniu zrozumiałem tych, którzy na takie wyprawy wyruszają regularnie od wielu lat. Nie podzielam co prawda zamiłowania do "biegania z kijem po lesie", ale zgadzam się, że bushcraft ma też swoją "głębszą" stronę. I jestem w stanie sobie wyobrazić, że w odpowiednich okolicznościach może być całkiem przyjemny.