Gdy mówi się o Helu czy o Stacji Morskiej Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego, większości z nas od razu przychodzą do głowy foki, ale to przecież tylko fragment tego, czym jest samo miasto i czym zespół tej helskiej placówki się zajmuje.
O Helu warto myśleć inaczej. Jego położenie geograficzne jest niezwykłe. W zasadzie nie ma drugiego takiego miejsca w Europie – takiego półwyspu, który kończyłby się piaszczystym stokiem urywającym się nagle na 50-60 m głębokości, gdzie nie ma żadnego kamienia, ani skały. Półwysep Helski to unikatowa, dynamiczna geomorfologiczna forma. Hel to także wyjątkowe tradycje patriotyczne. Tu rodziła się m.in. morskość II Rzeczpospolitej. Działo się to wcześniej niż w Gdyni. Nasza placówka w stu procentach wpisuje się w tutejsze przedwojenne tradycje nauki i edukacji morskiej. Wprawdzie rozpoznaje się nas głównie za sprawą badań fok, ale to uboczny skutek uniwersalnego języka obrazów, które tak łatwo dziś upowszechniać. Uroda tych zwierząt i problemy ich ochrony zaciekawiają wszystkich, czasem ponad miarę.
Tymczasem u podstaw naszej pracy są inne tematy i zadania. Przede wszystkim kształcimy morskich przyrodników. Badamy ryby, problemy egzystencji bałtyckich morświnów oraz siedlisk zagrożonych gatunków. Opinia publiczna zbyt mało uwagi poświęca przyrodniczym siedliskom, unika też dyskusji nad zagrożeniami, które generuje człowiek. W powszechnym rozumieniu ochrony przyrody fakt, że żaden gatunek bez siedliska lub posiadania sekwencji siedlisk nie przetrwa u większości nie jest uświadomiony. Próbujemy więc dostarczać odpowiedniej wiedzy na temat. Morze nie tylko musi być czyste, ale i płodne. Na przykład, bez rodzących się ryb rybacy nie będą mieli czego łowić, a ryby muszą mieć swoje naturalne siedliska. Wynikami naszych i innych prac badawczych ostrzegamy przed pojawiającymi się zagrożeniami. Degradacja ekosystemu Bałtyku to zagrożenie także dla gospodarki i budżetowych wydatków. Ochrona prewencyjna jest tańsza niż rewitalizacja.
To praca wymagająca poświęcenia przez całą na dobę i siedem dni w tygodniu, prawda?
Tak to właśnie wygląda. Przyrodnik to osoba, która musi funkcjonować w rytmie przyrody, a ta nie uznaje świąt kościelnych, państwowych i nie wie, co to jest weekend. Dlatego ze studentami kształconymi w Helu również pracujemy w oparciu o reguły ustalane przez naturę. To konieczne, by później potrafili zbierać dane i pracować w nocy, czy nad ranem, w sztormie, zimą. Gdybyśmy poznawali przyrodę wyłącznie w godzinach pracy i tylko w lecie, mogliby dojść do nietrafnych wniosków.
Dlaczego życie w Bałtyku tak potrzebuje waszej wiedzy i opieki?
Jakość naszego życia zależy od jakości środowiska przyrodniczego. Nie rozumiemy jeszcze w pełni jaki wpływ mamy na wrażliwy ekosystem Bałtyku i mało kto wie, że jego życie nie zaczyna się na plaży ale tam, gdzie źródła mają strumienie, rzeki i ścieki. Kiedy więc z tą wiedzą spojrzymy znowu na mapę, widzimy, że prawie 100 proc. terytorium Polski leży w granicach zlewiska tego morza.
Każda polska kuchnia, łazienka, zakład przemysłowy i pole rolnika są połączone z Bałtykiem. Sposób życia niemal każdego Polaka na oddziałuje na nasze morze. Co więcej, aż 48 proc. ludzi, żyjących w bałtyckim zlewisku to my, Polacy. Nosimy więc na swoich barkach niezwykłą międzynarodową odpowiedzialność za jego stan.
Największym zagrożeniem dla Bałtyku jest więc nasza niewiedza?
Zbyt mało czujemy się za życie naszego morza odpowiedzialni. Tak jak mapę Polski rysujemy włącznie do morskiego brzegu, tak też zwykle błędnie rozumiemy powierzchnię ojczyzny. Jeśli w Polsce morza nie ma, to i jego przyroda mało kogo obchodzi, a co dopiero jej ochrona. Nieraz słyszę, że to przyroda ma się do nas dostosować – bo to moja działka, moja przestrzeń, moje terytorium. Nawet umacnianie morskiego brzegu nazywamy jego obroną lub ochroną. Tak jak morskie prądy i fale się do nas nie dopasują, tak samo nie uczynią tego wydmy, algi, ryby, morskie ptaki, foki czy morświny. Dlatego o tym, jak ochronić morświny nie rozmawiam z nimi, ale muszę próbować dotrzeć z tym tematem do ludzi, od których to zależy. Wynik ma wymiar daleko poza lokalny i nie dotyczy tylko tego charyzmatycznego gatunku.
Bo jeżeli nasza stosunkowo bogata część świata nie będzie potrafiła sobie poradzić z ochroną zasobów Bałtyku, a morze przestanie nas żywić i bogacić, będzie to bardzo zły sygnał dla tych części naszego globu, którym próbujemy wskazywać kierunki cywilizacyjnego rozwoju. To obrazuje skalę odpowiedzialności Europejczyków z naszego regionu, a Polaków szczególnie. Przez dziesiątki lat mieliśmy bardzo duży wpływ na degradację przyrody Bałtyku, teraz powinniśmy zawierać sojusze na rzecz jej rewitalizacji. Polska nie kończy się na brzegu, nasze granice są daleko w morzu to daje się sprawdzić na mapie, ale jak daleko i w głąb morza sięga nasza morska świadomość? Nie wiem. Może do czerwonej boi na kąpielisku, może do linii horyzontu.
Oprócz tej niewiedzy, jakie są inne największe zagrożenia dla bałtyckiej fauny?
Szczególnie to, iż ciągle tkwimy w archaicznym paradygmacie ochrony przyrody i środowiska. Czas przejść do następnego etapu. Pierwszy zabezpieczający głównie potrzeby zdrowotne człowieka został niemal zrobiony. To był gigantyczny wysiłek. Cała Zatoka Gdańska jest uzbrojona w oczyszczalnie ścieków. Ale jak się okazuje to za mało, aby odradzała się przyroda. Nie jest taką, którą pamiętamy z dzieciństwa i zawierają fachowe dokumentacje. Jesteśmy niechlujni w ochronie naturalności przyrodniczych siedlisk. A przecież żaden gatunek nie istnieje bez siedliska lub ich sekwencji w historii swojego rozwoju. Niszcząc, fragmentując i unicestwiając je niszczy gatunkom „domy”, ich izby porodowe, miejsca żerowania i schronienia. Dziś nim ryba zostanie zanieczyszczona i zacznie z tego powodu chorować wcześniej zwykle jest złowiona. Albo w ogóle nie dostaje szans na rozród i rozwój, bo na przykład grodzimy tamami drogi migracji (rzeki), czy wycinamy przybrzeżne szuwary.
Poza tym eksploatując zasoby z nadmiarem nie dajemy szans florze i faunie na samoodtwarzanie. To wygląda tak, jakby sadownik ścinał całe drzewa, by zebrać owoce. Tak już dawno nie postępujemy w gospodarce leśnej, ale wobec wielu elementów przyrodniczych zasobów morza tak.
Inny wielki problem Bałtyku to eutrofizacja, czyli efekt nadmiernego używania azotanów i fosforanów. Trafiają do morza zwykle z ujść komunalnych ścieków, z pól uprawnych, ale i atmosfery. Te związki zmieniają reguły gry w obrębie morskiego ekosystemu. Wzmacniają życie i obfitość zupełnie innych roślin i zwierząt niż te, które chcielibyśmy w Bałtyku widzieć i wykorzystywać. To problem, nad którym dopiero próbujemy dziś zapanować. Na razie „przygotowaliśmy” Bałtyk do życia… sinicom, nitkowatym glonom i babce byczej.
A przecież w dość powszechnym przekonaniu Bałtyk to morze zanieczyszczone przede wszystkim pozostałościami po II wojnie światowej.
To powszechny ale dość spektakularny pogląd – zwykle zwalnia jego wyznawców od osobistej odpowiedzialności za wpływ na morską przyrodę. W rzeczywistości pozostałości po II wojnie światowej to tylko pewna część zanieczyszczeń. Wielu ekspertów zaleca aby tego postmilitarnego depozytu nie ruszać. Nie jesteśmy na to technologicznie przygotowani a i koszt takiej operacji i jej skutków nas chyba przerasta. Na razie, ponieważ te groźne obszary są na mapach wyraźnie zaznaczone to należy przede wszystkim przestrzegać zakazu tam połowów i kotwiczenia. Ponadto fundamentalna zasada mówi: za zanieczyszczenie płaci zanieczyszczający.
Mówimy o tylu różnego rodzaju zagrożeniach… Czy zatem można bez obawy stawiać na naszych stołach to, co łowią polscy rybacy?
Mam nadzieję, że stosowne służby działają i nie podaje się nam trujących ryb. Czymś innym jest problem czy ryby te pozyskano w sposób etyczny, legalny i nie niszczący innych elementów przyrody. Warto zatem podczas zakupów spojrzeć na to, czy ryba lub produkt rybny posiada stosowny certyfikat. Dziś ceną kupowanej rzeczy kieruje się już tylko część klientów. Jeśli mają one wiarygodnie eko-etykiety, możemy być pewni, iż ryby były złowione w sposób zrównoważony, który np. nie spowodował śmierci innych gatunków. Niestety takich jest niewiele, bo nasze rybołówstwo dość kiepsko radzi sobie z gospodarowaniem zasobami, z których korzysta. Kolejne gatunki mają więc problemy z odtwarzaniem się. Rybacy chcą łowić więcej i utyskują na limity połowowe.
Owszem, współczesny rybak mógłby łowić o wiele więcej niż to, na co mu pozwala unijna i państwowa administracja rybacka, ale nie ma pewności czy mieliby po co wychodzić w morze jego następcy. To jest bardziej problem kulturowy niż przyrodniczy czy ekonomiczny. Nie wiemy jakie postawy dominują, jak rybacy widzą swoją przyszłość. Czy chcą zostawić następcom wiedzę rybacką, kutry, sieci i bogate łowiska czy tylko relatywnie zasobne bankowe konto. Osobiście uważam, że wbrew pozorom bezpieczniejszym kapitałem na przyszłość jest przekazanie tego pierwszego. Jeśli zawód rybaka zaniknie stracimy nad morzem poważny fundament kulturowego dziedzictwa. Ochrona przyrody i zrównoważone jej eksploatowanie to podstawy trwałości rybactwa. Walka o szybki zysk przez nierozumne „oranie” Bałtyku to jego koniec.
Jak nad Zatoką Pucką układa współpraca rybaków i naukowców?
Bywa ona nie tylko trudna. Wszystko zależy od ludzi i ich potrzeb. Są osoby, które mają do siebie wzajemne zaufanie. Są jednak i tacy, którzy naukowcom nie wierzą a i my mamy podstawy, aby do ich wypowiedzi i zachowania nie podchodzić ze szczególną atencją. Obiektywne rzecz biorąc nie ma dla rybaków lepszych sojuszników niż przyrodnicy, a są nimi szczególnie naukowcy zajmujących się biologią i ekologią morskich gatunków. Wymiana wiedzy jest potrzebna. My, jak i oni żyjemy z wiedzy o morzu. Nasze, naukowe detektory stanu środowiska są jednak bardziej czułe i bardziej zobiektywizowane. Alarmując nie działamy przeciw rybakom, a wręcz przeciwnie.
To na naukę spada obowiązek dostarczania danych pomagających w zarządzaniu eksploatacją i ochrony zasobów ryb. Także u nas kształci się kadry specjalistów dla tych potrzeb. Dziś zasoby ryb muszą starczać nie tylko dla ludzi, ale i innych ssaków, ptaków i innych ryb, które też muszą się czymś żywić. Cieszy, że ten pogląd zaczęto wdrażać w morskiej polityce Unia Europejska. Teraz ekosystemowe podejście w zarządzaniu połowami będzie częścią wspólnotowej polityki rybackiej zatem i codziennością każdego rybaka biorącego z funduszy unijnych dotacje na podtrzymanie swojego miejsca pracy. Wpierw jednak trzeba mieć pewność ryb na łowisku, by można w sposób trwały być rybakiem.
Współczesne metody i narzędzia połowu są bezpieczne?
Dla ryby? Przyrody? Człowieka czy jego zysków? W każdym z tych aspektów są będące bezpiecznymi i są takie, które są pozbawione tego atrybutu. Wielu technologów zajmujących się morzem pracuje nad ich udoskonaleniem. Na przykład, by ryba z takich sieci trafiając do sprzedaży była lepszej jakości. Czyli bez krwawych wybroczyn po uścisku siatki i świeższa niż z innych narzędzi. Praktyczna wiedza rybaków i ich zaangażowanie w testy byłyby przez naukowców wysoko doceniane. Łatwiej byłoby odrzucić rozwiązania najbardziej niepraktyczne i słabo skutkujące celom innowacji. Trwanie przy metodach złych będzie szkodziło nie tylko przyrodzie ale i wizerunkowi oraz interesom rybaków.
Rozmawiamy w przededniu helskiego Dnia Ryby, podczas którego będą popularyzowane rodzime gatunki ryb Zatoki Gdańskiej. Dlaczego to tak ważne, byśmy wybierali te ryby, a nie te, które oferują zagraniczni dostawcy?
Jest ku temu wiele powodów. Przede wszystkim warto kierować się tą myślą, że gdy kupujemy polskie ryby, to od razu ekonomicznie pomagamy naszym rybakom. Warto też pamiętać, że i tak już wiele za tę polską rybę zapłaciliśmy, bo wyłożyliśmy w jej i jej środowiska ochronę nasze podatki. Warto więc odzyskać te nakłady. W Dniu Ryby wiele z prawd chcemy przedstawić w formie jak nazywam to na swój użytek metodą „eko-edu-artu”. Artyści bowiem czasem lepiej oddają istotą rzeczy niż nasze tabele czy wykresy. Hel idealnie nadaje się na takie wydarzenie, bo to miasto wręcz zbudowane na śledziach. To one przez kilkaset lat, dwa razy do roku, podpływały pod helski brzeg w wielkich tarłowych ławicach. Dziś już tego jesiennego plonu nie mamy. Chciało by się, by kiedyś te czasy jeszcze wróciły. Na razie jesteśmy bezradni.
W trakcie Dnia Ryby chcemy też przypomnieć lokalnym organizatorom turystyki i żywienia, że strzelamy sobie w stopę proponując letnikom głównie takie same ryby, jakie mają u siebie w supermarketach. Na przykłd pangi, tilapie, halibuty, makrele, mintaje, morszczuki, czy śledzie atlantyckie. Dodatkowo, w tym samym przestrzennym anturażu – wśród miejskich reklam, obcej roślinności, nieswoistej architektury. Myślę, że nie po to tu przyjeżdżają. Wprawdzie w lecie wielu rodzimych gatunków się aż w takiej ilości nie łowi, aby starczyło dla wszystkich, ale coś można z lokalnej oryginalności uratować i wypromować.
Ryba o nazwie troć zapewne letnikom z głębi kraju jest obca, choć łowi się jej tu dziesięć razy więcej niż łososia. Różnicy w smaku bałtyckiego i atlantyckiego śledzia chyba też nie znają. Stronia i gładzica to często w menu dla nich ten sam gatunek „flądra”. Chciałoby się zarekomendować kiedyś tak popularnego zatokowego węgorza. Prawie go niema. Nikt też nie zachwala wyjątkowego smaku pochodzących z wód słonych morza ryb słodkowodnych – płoci, okonia, szczupaka czy sandacza. Certy nie ma, sieja tylko cudem się zdarza. Węgorzyca zanika. Szczęśliwie w niektórych restauracjach natrafimy na belonę i morski rarytas – skarpia. Dorsz bywa bałtycki, ale od pewnego czasu nie musi być z tego morza. Natomiast tak popularne niegdyś szproty częściej jedzą ryby hodowlane niż ludzie. A przecież każdy gatunek to dopiero inspiracja do wielu potraw. Cóż może lepiej przekonywać o sensie i jakości ochrony bioróżnorodności niż zawartość menu i smaki potraw z lokalnych restauracji?
Myślenie, według którego lepiej wybierać ryby z zasobnych w nie mórz południa Europy, czy Azji niż z relatywnie słabo zarybionego Bałtyku jest trafne?
To dość racjonalny argument, z którym trudno polemizować. Też jadam ryby z innych mórz, kupuję np. konserwy z tuńczykiem, ale z certyfikatem świadczącym, że złowiono je w sposób bezpieczny dla delfinów. Ponadto razem z załogą Stacji Morskiej i naszymi sojusznikami nie poprzestaję przeciwdziałać temu stanowi, jaki obecnie na łowiskach Bałtyku panuje. Przełowione zasoby, bezrybne łowiska to nie może być w przyszłości norma. Na razie mamy jeszcze gatunki bałtyckie, których zasoby nie są zagrożone. Rybak może je swobodnie łowić a konsument kupować i jeść.
Na ile pomagaj Wam mecenasi tacy, jak Grupa LOTOS i stworzony przez nią projekt “Kierunek Bałtyk”?
To dla nas kapitalne narzędzie. Pracując na uczelniach mamy bowiem wąskie grono odbiorców, a oni – nasi studenci odpowiednią wiedzę przeniosą do społeczeństwa dopiero za kilka lat. Nowoczesne kanały informacyjne i inicjatywy takie, jak “Kierunek Bałtyk” dają nam natomiast zupełnie nowe możliwości. Uczelni zwykle trudno zdobyć jest środki na tak skuteczną popularyzację wyników swojej pracy.
Wsparcie ze strony odpowiedzialnego przedsiębiorcy jest więc niezwykle cenne. W mojej ocenie, w tym konkretnym przypadku to zaangażowanie Grupy LOTOS świadczy o firmie jak najlepiej. Dla mnie, w wymiarze odpowiedzialności za jakość wspólnego środowiska chyba nawet lepiej niż jakość i ważna głównie dla samej firmy rynkowa wartość produktów, które sprzedaje. Jeżeli ze strony biznesu pojawia się ten rodzaj rzetelności w podejściu do takiego projektu, a nie pozór, zwany w moim środowisku tzw. greenwashingiem, to należą się wówczas tylko pochwały.
Jednym z kluczowych elementów strategii CSR Grupy LOTOS jest zaangażowanie w ratowanie zagrożonych wyginięciem gatunków Bałtyku, a także edukacja społeczeństwa na temat zrównoważonego rozwoju tego akwenu. Już ósmy rok wspólnie z Fundacją Rozwoju Uniwersytetu Gdańskiego oraz Stacją Morską w Helu realizujemy działania na rzecz zachowania bioróżnorodności naszego morza w ramach programu „LOTOS pomaga bałtyckiej przyrodzie”. „Kierunek Bałtyk” był naturalnym etapem w rozwoju naszej współpracy – podkreśla Jowita Twardowska, dyrektor ds. komunikacji i CSR w Grupie LOTOS.
Nadmorskie położenie rafinerii Grupy LOTOS, oraz działalność na szelfie bałtyckim zobowiązują…
Z dumą odbieramy kolejne sygnały, iż znajdujący się na naszym portalu przekaz na żywo (
www.sledzfoki.pl), gdzie w okolicy marca można podejrzeć porody helskich fok oglądają nie tylko miłośnicy bałtyckiej fauny, ale klasy w szkołach podczas lekcji biologii czy całe rodziny.
Zakup sprzętu czy wsparcie badań naukowych są oczywiście niezwykle ważne w stwarzaniu organizacji możliwości zdobywania wiedzy o Bałtyku, jego zarybieniu czy też kondycji poszczególnych populacji. Istotna jest w tym także edukacja, dlatego wspólnie ze Stacją Morską IOG i innymi partnerami społecznymi tworzymy „Kierunek Bałtyk”, portal oraz
profil na Facebooku, które z jednej strony mają zachęcić odbiorcę do częstego kontaktu z morzem, ale także uwrażliwić na istotne problemy, czego nie niszczyć czy nie zaśmiecać – dodaje dyrektor Twardowska.
Projekt powstał przy współpracy naTemat.pl i Grupy LOTOS.