Do sokoła można zbliżyć się nawet na odległość metra. Powoli, niegwałtownie. Jeśli się poderwie, nie ma się czego bać, zaraz wróci na swoje miejsce i się uspokoi. Wojciech Wiaderny jest jednym z sokolników pracujących na warszawskim Lotnisku Chopina. Sokolnictwem zajmuje się od 15. roku życia, a na Okęciu jest od 2003 roku.
Twierdzi, że ta praca nie może się znudzić. Każdy dzień wygląda tutaj inaczej, mimo że podczas naszej wizyty drapieżne ptaki odpoczywały w cieniu. Przypominały raczej piękne rzeźby niż drapieżnych pogromców wron, gołębi i mew.
Pracujemy w systemie zmianowym, po dwóch. To kwestia dogadania - zwykle siedem dni z rzędu, potem pięć dni przerwy, potem znowu siedem dni z rzędu i tak od piątej rano. Jeden obiad z lotniska, potem jakieś szybkie śniadanie - jeżeli się zdąży. Są takie dni, że śniadanie jemy o 11, 12, bo jest tyle ptaków, że jeździmy z jednego końca lotniska na drugi. W ciągu dnia można nawet wykręcić 270 kilometrów.
Potem jest objazd, patrol dookoła. Każdy dzień jest inny. Raz na lotnisku pojawi się pies, to gołąb wpadnie do terminala. Na przykład dzisiaj mieliśmy do odłowienia dwa gołębie, które znalazły się w rękawie przed przylotem maszyny z Chicago. Są ludzie, którzy krzyczą: „co pan robi z tym ptakiem”, ale oni nie zdają sobie sprawy z tego, co mówią, bo to ich nie dotyczy.
To jest jastrząb Harrisa, nasz najnowszy nabytek. Te ptaki nabywa się od hodowców, mają świadectwo pochodzenia, tak zwane CITES-y. Wywodzą się od rodziców również wyhodowanych w hodowli, tak że nie mają już nic wspólnego z dzikością.
Oczywiście ich natura jest i pozostanie dzika. Nie możemy ich tak przestawić, jak udało się przestawić psy tysiąc lat temu. Sokolnictwo trwa już cztery tysiące lat i nic się w nim nie zmienia. Metody układania są takie same, może trochę bardziej pomaga nam elektronika, bo ptaki mają nadajniki. Dzięki nim nie ma zagrożenia, że się gdzieś zgubią.
Te ptaki zaczynają pracę o 5 rano. Budzą się wcześniej, przed wschodem słońca. O piątej ten, który ma dyżur, wsiada z nami do samochodu, w którym na fotelu pasażera ustawione jest siedzisko. Jeździmy tylko z jednym, bo między kilkoma mogłaby być walka. Ptak siedzi i czeka. Kiedy jest zagrożenie, otwieramy szybę i wtedy wylatuje. Zagrożeniem są szpaki, gawrony, wrony, mewy, bociany, kormorany.
Sokół jest nauczony i czeka na odpowiedni moment. Czasem nie wytrzymuje i wylatuje wcześniej, niż mu pozwolimy, choć zwykle któryś z nas wyrzuca go, a on goni stado wron, gawronów. Oczywiście w 90 procentach nie dogania i nie chcemy żeby doganiał, bo wtedy jest jatka, jak zwykle w przyrodzie, kiedy drapieżnik łapie i zabija. Ale to się rzadko zdarza.
Zadaniem tych ptaków jest tylko poganianie. Pojawienie się takiego drapieżnika na niebie, czy gdziekolwiek w locie, powoduje, że wszystkie inne ptaki uciekają.
Podczas porannego objazdu sprawdzamy pasy startowe, czy coś nie leży na nich po nocy; drogi kołowania, po których samoloty kołują przed startem i po lądowaniu - czy nie ma tam jakichś ptaków; płyty postojowe; ogrodzenie - czy coś w nie nie weszło. Taki objazd obejmuje 25 kilometrów i trwa około godziny. To, ile razy nasi podopieczni muszą wylatywać, zależy od liczby ptaków.
Zdarza się tak, że sokół w ogóle nie musi nic robić. Coraz częściej ptaki widząc nasz samochód z odległości 2 kilometrów uciekają, bo są tak nauczone, że wiedzą, że za chwilę coś się będzie działo. Wtedy nie musimy nawet podejmować interwencji.
Mimo że wiedzą, iż nie są tu mile widziane, przylatują na teren lotniska z głodu. Bo gdzie się bardziej atrakcyjne miejsce znajdzie? Usiądzie taka wrona, z odległości pół kilometra widzi drapieżnika, który zanim do niej doleci, to już zdąży podjąć ucieczkę. Trawa jest koszona co chwilę i w takiej niskiej trawie łatwiej znaleźć tę myszkę, tego konika polnego, owada. Szwedzki stół!
Nieproszeni goście są tutaj bez przerwy. W końcu mamy tutaj 600 hektarów trawy, a z jednego końca lotniska na drugi jest 5 kilometrów. Jak my jesteśmy tu, to część żeruje tam. Te ptaki nas znają, my je też znamy. Najbardziej skupiamy się na progach, tam, gdzie obywają się operacje i startu, i lądowania, które są najważniejsze z punktu widzenia pilotów.
Nie da się uniknąć zderzenia, jeśli nie stanie się to na lotnisku, to może się to stać kilometr za lotniskiem, albo na wysokości 3 kilometrów w powietrzu. Jesteśmy od tego, żeby to zagrożenie zminimalizować.
Kiedy ptak zderzy się z samolotem, nie zawsze kończy się to dla niego śmiercią. Czasem podnosimy żywe pustułki, które są ogłuszone podmuchem powietrza. Czasem wydaje się, że ptak jest trupem, wrzucamy go do samochodu i po pięciu minutach okazuje się, że zaczyna tam latać. Wtedy go wypuszczamy, bo to jest ptaszek, który po takim wstrząsie dojdzie do siebie. Kiedy ptak zderzy się z samolotem tak mocno, że jest połamany, to raczej nie przeżyje.
To nieprawda, że jak ptak wleci w silnik samolotu, to może się to skończyć tragicznie. Maszyna jest tak zbudowana, że nawet kiedy człowiek zostanie tam wciągnięty, wyleci drugą stroną. To jest tylko awaria, może dojść do odkształcenia łopatek, ale to tylko przy dużym ptaku. Przy małym ptaku w środku zostają tylko pióra.
Każdy sokół pracuje codziennie przez dwie, trzy godziny. Jeden pracuje rano, drugi później, to jest codzienny system zmianowy. 365 dni, nie ma przeproś. Nawet jak nie daj Boże, samolot uderzy jednego ptaka, to zostaje tysiące innych, które tutaj przylatują.
Jeżeli my je stąd wypłaszamy, to przelatują nad lotniskiem i lecą dalej, na łąki i pola. Tam muszą się najeść i wrócić z pożywieniem dla swoich pisklaków. Po skończonej pracy sokół dostaje jedzenie i idzie sobie na berełko odpoczywać.
Leży sobie spokojnie, opala się, inny się kąpie. Pełen luz. Mamy takie kąpielisko, żeby nasze drapieżniki mogły się umyć i napić wody. Ptaki zamykane są na noc w budkach, żeby nie napadł ich jakiś lis. Mamy tutaj ogród, winnice, dbamy o pracowników! Teraz mamy 12 sokołów, na dyżurze jest jeden.
Niedaleko lotniska mamy kolonię gawronów, tam jeszcze nie ma młodych, ale w ciągu dwóch tygodni zaczną się już kluć. Dorosłe osobniki będą je karmiły, a stąd jest najbliżej do gniazda. Ptaki przylatują na lotnisko ze środka Warszawy. Bo tam nie ma czego jeść, nie wszystkie śmietniki są otwarte. A tutaj jest dobre jedzenie. Po deszczu mamy najwięcej dżdżownic w Warszawie. Można ciężarówkę uzbierać.
Te ptaki absolutnie się do nikogo nie przywiązują, są oportunistami, akceptują tego, kto daje im jeść. Nie wolno podawać im żywności zepsutej, albo na przykład mew, które przyleciały nie wiadomo skąd i nie wiadomo, co wcześniej jadły. Każde zatrucie może skończyć się dla ptaka tragicznie, a weterynarz może przyjechać zbyt późno. Trzeba więc zapobiegać, a nie leczyć. W tym pomaga utrzymywanie ptaków w higienie.
Gdyby coś się działo, usłyszymy to z lotniskowego głośnika. To jest głos z kanału, który nadają panowie i panie z wieży w razie zauważenia ptaków przez pilotów czy innych pracowników lotniska. Przez głośnik jesteśmy proszeni o nagłą interwencję.
Jemy obiad, myjemy zęby, i tak rzucamy wszystko. Wsiadamy wtedy w samochód, niekoniecznie z sokołem, bo mamy też urządzenia odstraszające. Tuba, broń hukowa, urządzenia elektroniczne, które wydają dźwięki płoszące ptaki.
W jednym z budynków trzymamy ptaki ze zderzeń. Jeden z nich uderzył w terminal i zabił się o szybę. Jest podpisany: data, godzina, miejsce. Prowadzimy dokumentację, jakie ptaki występują na lotnisku. Tu mamy mewę, która zderzyła się z samolotem. Te szczątki idą do opracowania. Trzeba prowadzić statystyki - co, gdzie, kiedy, jak. Ktoś się pewnie nad tym doktoryzuje. Utylizacją zajmuje się firma zewnętrzna.
W naszym domostwie mamy jabłonkę, mamy orzech, wszystko dla cienia. Kiedy robi się lato, na płycie jest 50 stopni. Jest szafa na broń palną na lisy, zające i dziki. Do końca roku mieliśmy zezwolenie na strzelanie do tych zwierząt, teraz czekamy na następne. Lis waży 7 kilogramów, nikt nie chciałby takiego uderzenia będąc w samolocie. Niech specjaliści nie mówią, że to jest zbrodnia, bo to jest ochrona ludzkiego życia, które jest ważniejsze.
Mamy klatki na psy, które biegają po lotnisku, bo Schronisko na Paluchu jest po sąsiedzku. Ludzie w dobroci swojego serca wypuszczają je, żeby sobie pobiegały luzem, a one widząc otwartą przestrzeń, wbiegają na płytę. Potem odwozimy je na Paluch.
Czasem są czarne dni. Wiosną, kiedy jest dużo mew i puszczamy ptaka, który je goni - często w czasie deszczu. Przywozimy jednego, stawiamy go w pokoju żeby wysechł, po czym bierzemy drugiego, żeby znów pogonił te mewy, które przyleciały nie wiadomo skąd, z południa Europy i wydaje im się, że nikt nie będzie ich płoszył, bo tu jest tyle dżdżownic do jedzenia!
I znów je ganiamy, potem okazuje się, że idą w górę, odczekają chwilę, znowu mamy sokoła mokrego. Wracamy, tamten jak nie wysechł, to bierzemy trzeciego i znowu wieża zgłasza, że na progu lądującym są ptaki. I jak je gonimy, to potem są na progu startującym.
To jest gonitwa z jednego końca lotniska na drugie. Zdarzało się, że trzeba było uruchomić suszarkę do włosów, żeby ptaki wyschły. Albo ewentualnie jakiś wentylator. Ale to są incydenty.
Gorzej jest z psami, kiedy na przykład po lotnisku biega jakiś rottweiler, który się komuś zerwał i wtedy jest lekka adrenalina, bo nie wiadomo, co będzie potem. Pies nie wie, gdzie jest, działa spontanicznie, możemy go gonić 10 kilometrów po lotnisku, do momentu, w którym on już się tak zmęczy, że przychodzi do nas pod samochód. Wymyślił, że sobie pójdzie tędy i nikt mu nie przetłumaczy, żeby akurat szedł do bramy, która jest otwarta.