Panie Zdzisławie, ile ma Pan lat? Zdzisław Napiórkowski: Mam już 90 lat. Proszę wybaczyć bałagan, kawalerskie życie... To ja przepraszam za najście, ale wiele osób chciało Pana poznać po piątkowym marszu. Nie szkodzi, lubię dziennikarzy. Na co dzień żyję w samotności, a tak sobie przynajmniej z kimś porozmawiam. A jak wygląda Pana codzienność? Obecnie mam emeryturę, dodatek kombatancki i koniec... Mieszka Pan sam. Tak, sam niestety, ale rodzina mnie odwiedza. Miałem dwie żony. Jedna umarła, druga umarła i zostałem ja.
W czasie Święta Niepodległości pod Pana oknem były tłumy. Czekał Pan na uczestników marszu KOD Niepodległości?
Oczywiście. Oglądam telewizję i wiedziałem, że będą maszerować pod moim oknem. Jestem polskim patriotą. Gdy zobaczyłem, że idą, wyjrzałem. Zaczęli mi machać, a później zadawali jakieś pytania, ale nie bardzo ich słyszałem. W końcu wziąłem medale i je pokazałem, żeby ludzie wiedzieli, komu biją brawo. Chciałem pokazać, że jestem zasłużony dla Polski. “Wy robicie coś dziś, ale ja też robiłem!”
Ale wie pan, ja jestem agnostykiem - uważam, że wszystko musi się odnawiać.
A odnawia się? Jak patrzy Pan na dzisiejszą Polskę?
Widzę, że to się załamuje, za dużo manifestacji jest.
Sprawy polskie nie są Panu obojętne.
Bardzo nie są! Pochodzę z rodu szlacheckiego Prus III. Rodzina mojego ojca wyemigrowała do Ameryki, ale jego nie puścili.
W latach dwudziestych. Natomiast ja mogłem i tak żyć w Ameryce, ponieważ służyłem w wojskach amerykańskich.
Mając 16 lat działałem w Szarych Szeregach, a później wcielono mnie do Polski Niepodległej (PN), gdzie byłem aż do Powstania Warszawskiego. Wtedy z Pragi dostałem się na Żoliborz, a stąd do Kampinosu, gdzie zostałem ranny po wybuchu granatu. Mimo to, wysłany przez swojego dowódcę z powrotem trafiłem do Warszawy. Miałem dać znać Rosjanom, aby przerzucili broń dla warszawiaków.
Przepłynąłem przez Wisłę na Grochów, ale jeszcze tam byli Niemcy, którzy zabrali wszystkich mężczyzn na podkomisariat, później na Dworzec Wschodni i wysłali do Pruszkowa. Przed Dworcem Gdańskim zatrzymano nasz Pociąg, a Ukraińcy otworzyli do nas ogień. Zabili 22 osoby, w tym mojego najdroższego przyjaciela z jednej ulicy - Mariana Nowaczyka.
Wywieźli nas aż pod granicę Francuską do Pirmasens. Chciałbym bardzo, żeby o tym obozie wreszcie zaczęli coś mówić! Byliśmy tam przez dwa miesiące i mieliśmy jeden bochenek chleba na 14 osób i trochę zupy. Na szczęście wydostaliśmy się z kolegą z tego obozu. Był sierpień, więc w Bawarii już dojrzewały kartofle. Nabraliśmy kilka do plecaków, ale nas złapali. Jeden Belg przystawił mi pistolet w tył głowy i usłyszałem wystrzał.
4 lipca skończyłem 18 lat, a to było 28 sierpnia.
Niemiec go powstrzymał. Uderzył go w rękę i pistolet wypadł. Byłem zdziwiony, że stoję. Myślałem w pierwszej chwili, że jestem już w niebie... Trafiłem do Frankfurtu nad Menem, gdzie zajmowałem się rozładowywaniem węgla. Pracowałem w Willi, której właściciel tłukł mnie kijem. Robił to tylko dlatego, że jego syn, też młody, podobno zginął w Powstaniu Warszawskim. To była zemsta na mnie.
Mówi Pan po niemiecku? Tak. Mój ojciec pochodził z Mazur, a tam były tylko niemieckie szkoły. Polskiego uczyli tylko w szkółkach przykościelnych. Do dziś nie potrzebuję tłumacza. Na początku marca wysłali nas na zagładę do obozu koncentracyjnego. Ale strażnicy pouciekali, a my wróciliśmy do Frankfurtu nad Menem. Tam zaraz przybyli Amerykanie i zaczęli brać młodych Polaków do wojska.
Najpierw pracowałem przy sortowaniu poniemieckich leków, a jak to się skończyło, przenieśli mnie do Air Fly - amerykańskich linii lotniczych. Uczyli nas tam angielskiego, a że znałem niemiecki, bardzo szybko chwytałem. Później przez chwilę byłem nawet tłumaczem. To było pod koniec marca, a w kwietniu ruszyliśmy na Berlin. Wtedy szedł George Patton i “Ike” - tak go nazywaliśmy.
Czyli Dwight Eisenhower. Tak. Miałem nawet zaszczyt siedzieć z nim przy jednym stole i jedliśmy razem obiad, gdy przyjechał odwiedzić naszą jednostkę. Nawet rozmawiał ze mną, choć było tam też sporo innych Polaków i Słowaków.
I o czym rozmawiał Pan z “Ike’m”?
Pytał, jak się czuję. Namawiał mnie, abym został w wojsku Amerykańskim. Powiedział: “wojna się skończy, pojedziesz do Ameryki, do swojej rodziny”. Wie Pan, tam było nas czterech, nie rozmawiał tylko ze mną.
No tak, ale sam Dwight Eisenhower namawiał Pana, by zamieszkał Pan w Ameryce!
No tak. Ale najpierw miałem polecieć do Japonii na okupację. Podpisałem zobowiązanie, że zgadzam się na wyjazd, ale to nie było obowiązkowe, bo nie byłem Amerykaninem. Na ramieniu nosiłem napis “Poland”.
Czyli przez Japonię miał Pan dotrzeć do USA.
Tak, po trzech czy czterech latach miałem dostać obywatelstwo. Nie wiem, czy mój kolega Felek Małasiński poleciał do Japonii. W każdym razie został tam, a mi coś odbiło... Sam nie wiem, może jakiś rodzaj tęsknoty, dlatego w listopadzie 1946 roku wróciłem do Polski.
Spędził Pan w Niemczech blisko trzy lata.
Tak, byłem tam od 1944 do końca 1946.
Aż trudno uwierzyć, że zrezygnował Pan z wyjazdu do USA. Pewnie miałby Pan bardzo wygodne życie.
Nie wiem, czy ułożyłoby mi się życie w Ameryce. Gdy służyłem w wojsku amerykańskim, paczka Lucku Strike’ów kosztowała 20 centów...
Po powrocie do kraju za 20 dolarów kupiłem u miejscowego handlarza bimber, polską kiełbasę i chleb. To było dla mnie wtedy królewskie pożywienie, bo w amerykańskiej armii były głównie kurczaki, a chleb z kukurydzy delikatnie mówiąc nie był najlepszy.
Po dwóch tygodniach uciechy, przyjechały do po mnie trzy Citroeny Urzędu Bezpieczeństwa. Było wcześnie rano, zapukali do drzwi i kazali się ubrać. Zabrali mnie na Cyryla i Metodego i zaczęła się “obróbka” mnie. Pamiętam do dziś te trzy nazwiska: Różański, Humel i Soroka.
Nie. Wykańczali psychicznie.
Cztery miesiące. Praktycznie w ogóle nie spałem przez ten czas. Tylko się położyłem, a już brali mnie na kolejne przesłuchanie. Tak mi mózg wyprali, że nie pamiętam nawet, co mówiłem. Przyznawałem się, zaprzeczałem... Po wypuszczeniu mnie wstawałem w nocy, a matka pytała się dokąd się wybieram. Odpowiadałem, że na przesłuchanie...
Chodziło im o moje kontakty z PN-em, jakieś skrzynki pocztowe itd. Stale powtarzały się te same pytanie. Traktowali mnie co najmniej jak szpiega. Po czterech miesiącach wyszedłem na wolność i dostałem powołanie do wojska. Wie pan, ile wtedy ważyłem?
Miałem 180 cm wzrostu i ważyłem 48 kg.
Po armii amerykańskiej trafiłem do szkoły podoficerskiej do Kalisza na 6 miesięcy, a później odesłali mnie Marynarki Wojennej. Moim dowódcą był Franciszek Dąbrowski “Kuba”, obrońca Westerplatte. Wybrali mnie do SSM czyli Szkoły Specjalistów Morskich, gdzie spędziłem 8 tygodni. A że były wtedy manewry Układu Warszawskiego, wsadzili nas na okręty i poszliśmy w morze. Gdy zszedłem na ląd po trzech miesiącach, bujałem się jak kaczka.
Wicko Morskie. Tam zaczęło się tworzyć lotnictwo marynarki wojennej. Dowódcą był komandor Majewski, oblatywacz, który był w Anglii. Oddałem tam trzy skoki spadochronowe, a w czasie ćwiczeń zginęły dwie osoby. Zostałem strzelcem pokładowym. Latałem na Iłach, w których siedziało się tyłem do pilota.
Któregoś razu Jurek Konopczyński uciekł na Bornholm. Przyjechała żandarmeria, zabrała komandora Majewskiego, a ja zostałem aresztowany i wywieźli mnie do Ustki. Po trzech tygodniach mnie wypuścili, bo co ja byłem winien... Ale ten, co mnie aresztował, powiedział: “I co szpieguniu”? Wyszło! Znamy twoją historię”. Ja się nie odzywałem, bo wiedziałem, do czego on zmierza. Ale ja już na samolot nie wsiadłem... Zacząłem wozić oficerów.
Czym pan się później zajmował?
Zacząłem już normalną, cywilną pracę. Chcieli mnie koniecznie bo biura, a ja wolałem jeździć... Prawo jazdy mam od 1946 roku. 25 lat spędziłem za kierownicą i 15 jako urzędnik.
Czy kiedykolwiek żałował Pan, że nie wybrał życia w Stanach?
Proszę pana... bardzo żałowałem. Gdy już otrząsnąłem się z tego wszystkiego. My dzieci wojny nie wiemy, co to jest lęk i strach. Miałem 13 lat gdy bomby na nas spadały. Strzelali do nas. Byliśmy w tym ogniu wychowani. We Frankfurcie nad Menem dzień i noc bombardowali, ale ja się nie bałem i nie schodziłem do schronu. Nie wiem, co to znaczy bać się, nie znam takiego uczucia.
W Polsce żyje się dzisiaj dobrze? Niezależnie od tego, kto jest u władzy, wciąż słychać narzekania, a gdy słucha się takich osób, jak Pan, nasze codzienne problemy wydają się takie “małe”.
Polacy zawsze będą narzekać. Może nie powinienem tego mówić, ale podoba mi się polityka niemiecka, bo oni ze sobą współpracują, nawet po zmianie władzy. Tu wyrzuca się człowieka dobrego, a wstawia się jakiegoś nepota. On zbiera 30 doradców i jego pensja nie wynosi już 10 tys. zł, tylko 50 tys.
Był u mnie stryjek i opowiadał, że nawet w Polonii amerykańskiej nie ma jedności. Gdy ktoś zdobędzie jedno stanowisko, a drugi niższe, to od razu traktują się bez szacunku. A dlaczego tak jest? Przecież jeden nabrudzi, a drugi sprząta, to przecież ten szacunek też mu się należy.
Myśli Pan, że to wraca do człowieka?
Będąc w wojsku amerykańskim nie mogliśmy wychodzić bez broni aż do końca wojny. Któregoś razu spotkałem tego Niemca, który mnie tak tłukł. Gdy mnie zobaczył, zdrętwiał i upadł na kolana. Zaczął błagać i opowiadać o swoim synu. Odparłem, że ja jego syna nie zabiłem. “Za co pan mnie tak bił” - zapytałem. Teoretycznie nie mogłem go zastrzelić, bo mieliśmy tylko 48 godzin bezprawia, kiedy można było Niemców bezkarnie zabijać. Wyjąłem parabelę, aby go postraszyć. Był ostrzyżony na jeżyka, nieduży, miał może z 65 lat. Miałem przy sobie batona mars.
Panie, ja Coca-Colę w 1945 roku piłem. Wyjąłem tego marsa i powiedziałem: “masz pan i daj go swoim wnuczkom”. Złapał mnie za rękę, pocałował. Później, jeśli miał rozum, dzięki temu zdał sobie sprawę, jaką mi krzywdę zrobił. Gdybym go zastrzelił, a mogłem, to i tak nic by mi nie udowodniono, ale miałbym na sumieniu zabójstwo bezbronnego człowieka. A ja byłem żołnierzem, nie bandytą.
Czego Panu w tej chwili najbardziej brakuje?
Towarzysza życia... Samotność jest straszna. Ale taka jest kolej rzeczy, świat się musi odnawiać. Potrafię sobie coś ugotować, sam robię zakupy. Tylko sprzątać nie umiem [śmiech].