Każda moja próba uprawiania sportu “służbowo” kończyła się katastrofą. Służbowe testowanie nart – zerwane więzadło w kolanie, pęknięta kość ogonowa po nieudanym występie na biegówkach, na wyjeździe służbowym na Słowację. Nadgarstek wyrwany ze stawu podczas nurkowania, kiedy robiłam reportaże w Indonezji.
I mimo że na co dzień uprawiam sporty na potęgę, to kiedy tylko robię to w godzinach pracy, zawsze kończy się to katastrofą. Dlatego, gdy naczelna Blissu zaproponowała mi udział w projekcie “Naucz się w miesiąc”, powiedziałam: jasne, byleby bez żadnego sportu.
Miała być gra na fortepianie. Dlaczego więc powyżej widzicie konia? Bo w gwiazdach chyba ewidentnie miałam zapisane profesjonalne uprawianie sportu i los teraz mści się na mnie za sprzeniewierzenie się swojemu przeznaczeniu.
W znalezieniu instruktorów jazdy konnej pomogła mi platforma
Skilltrade, dzięki której można wymieniać się swoimi talentami i całkowicie za darmo zdobywać nowe umiejętności. W znalezieniu czasu na takie fanaberie musiałam pomóc sobie sama. Co ciekawe, przy odpowiednim zorganizowaniu, bez problemu udawało mi się dotrzeć z Żoliborza do Józefosławia, odjeździć swoje, wrócić do domu... i zdziwić się, że jest wciąż tak wcześnie. To jednak prawda, że przy napiętym terminarzu, czas rozciąga się jak guma.
Na pierwsze zajęcia z drżącym sercem jechałam na piaseczyńskie bezdroża do Klubu Jeździeckiego
Aldragho, gdzie Monika Sitarska z
Dressage Academy miała wprowadzać mnie w arkana sztuki jeździectwa.
Na powitalnej kawie Monika próbowała wybadać, jakie były do tej pory moje doświadczenia z końmi:
– Raczej słabe. Gdy byłam dzieckiem wsadzili mnie na konia, który chwilę zakłusował, a mnie wytrzęsło, jak worek i ziemniaków i raczej nie chciałam więcej.
Monika pytała też, czy uprawiam jakiś sport, bo wbrew przekonaniu jazda na koniu wymaga jednak nie lada kondycji (czyli to nie jest tak, że siadasz na koniu i jedziesz?!!). Dodała też, że kiedyś stadniny naprawdę potrafiły zrazić do jazdy konnej, ja powinnam być jednak spokojna, bo teraz wszystko się zmieniło, a dla mnie jest przygotowany prawdziwy koński profesor, który ma nie lada cierpliwość i potrafi nauczyć każdego.
Jaki koń jest, każdy widzi – nieprawda!
Stajnia jest bardzo specyficznym miejscem i trzeba naprawdę polubić jej klimat i wszelkie związane z nią niedogodności (głównie sensoryczne), by mieć prawdziwą frajdę z jazdy konnej. Bo jazda zaczyna się już w boksie, kiedy czyścisz konia, uczysz się jego zachowań, poznajesz jego charakter.
Kiedy po raz pierwszy spotkałam się z Delfinem, byłam delikatnie rzecz ujmując, przestraszona. Konie na filmach, teledyskach, a nawet z daleka, gdy patrzy się na nie na hipodromie, wyglądają na romantyczne, zwinne zwierzęta, fantastycznie zespolone z człowiekiem. W rzeczywistości koń jest po prostu potężny i przytłacza niedoświadczonego jeźdźca swoim ogromem.
Przed jazdą konia powinno się wyczesać i wyczyścić mu kopyta. Zwłaszcza ta ostatnia czynność jest stresująca, bo w moim umyśle od razu odtwarzała się seria YouTubowych filmików, na których koń kopie jeźdźca. To też nauka pokory. Kiedy raz noga Delfina wymsknęła mi się z dłoni i łupnęła tuż obok mojej stopy, zrozumiałam, że to nie żarty.
Kontakt z koniem w stajni, zadbanie o niego, dotykanie go i głaskanie jest bardzo ważnym elementem nauki jazdy. Bo to w dużej mierze w stajni rodzi się między zwierzęciem i człowiekiem zaufanie. Im go więcej, tym zarówno koń, jak i jeździec czują się lepiej w trakcie treningu.
Po pielęgnacji, trzeba zwierzę ubrać do jazdy. I tutaj jest prawie tak samo dramatycznie, jak w przypadku żagli i nauki wszystkich elementów łódki i ożaglowania. Podgardle, czaprak, popręg: wszystko brzmi co najmniej, jak magiczne zaklęcia i trudno to wszystko spamiętać. Na szczęście około czwartej jazdy mniej więcej kojarzysz już, gdzie jest przód, a gdzie tył siodła.
Koń to bardzo inteligentne zwierzę. Nie lubi, gdy mu się ściska brzuch i zakłada coś na pysk. Do wszystkiego trzeba więc podejść sposobem. Zwłaszcza podciąganie popręgu jest kluczowe, bo to ten element zapewnia stabilność siodła. Koń natomiast w tym kluczowym momencie nadyma brzuch, żeby nie było mu za ciasno. Trzeba więc go przechytrzyć. Najpierw zapiąć popręg lekko, a potem, kiedy Delfin najmniej się tego spodziewał – docisnąć. I jesteśmy gotowi.
Jazda, jazda
Moje pierwsze wejście na konia było małym dramatem. W kluczowym momencie złapał mnie skurcz w obu nogach i zawiesiłam się na szyi Delfino, a Monika miała w oczach prawdziwe przerażenie. Koń prawdopodobnie do reszty się załamał, gdy uświadomił sobie, z jakim jeźdźcem będzie miał do czynienia, a Monika zrozumiała, że akcja "Naucz się w miesiąc", będzie znacznie większym wyzwaniem niż podejrzewała.
Bo koń tym większą ma przyjemność z jazdy, im lepszy jeździec na nim siedzi. Więc, posługując się eufemizmami, można stwierdzić, że moje pierwsze treningi z Delfinem, były dla niego orką na ugorze.
Na szczęście potem poszło już z górki. Dzięki temu, że przez kilkanaście lat tańczyłam w teatrze tańca, dość łatwo było mi się dopasować do rytmu Delfina w trakcie kłusowania i miałam kondycję. Choć faktem jest, że pierwsze okrążenia na lonży były dla mnie męczące, ale w dużej mierze z powodu stresu.
Początkujący jeździec nie prowadzi konia sam. Kiedy jeździ się na lonży, nie trzymasz nawet wodzy w dłoniach. Trzeba się po prostu trzymać siodła. Na pierwszej lekcji stępowałam, kłusowałam, prowadziłam konia stępem samodzielnie, a na sam koniec Monika puściła mnie na lonży galopem. Kiedy Delfin zaczął się rozpędzać, ja poczułam się, jak w samolocie, który startuje i pomyślałam, że prędzej w miesiąc zostanę pilotką niż zagalopuję sama. Bo taki Monika postawiła sobie, a przede wszystkim mnie, cel.
Pewniej w strzemionach
Do Aldrgagho jeździłam przez kolejne cztery tygodnie. Szkoliły mnie jeszcze dwie trenerki – Asia Drozdowicz i Ewa Chrostek.
I co tydzień, co jest dość oczywiste, czułam się coraz pewniej i coraz lepiej rozumiałam Delfina, a on mnie.
Właśnie dlatego jeździectwo jest wyjątkowe. Poza uczeniem się nowych rzeczy i (oklepanym już) przełamywaniem własnych lęków, jest jeszcze jeden obszar pracy – ten, na którym budujesz więź z koniem. I tworzenie tego wspólnego języka odbywa się na wielu płaszczyznach – od dotyku i sygnałów, które daję mu łydkami, po komendy i sposoby, w jakie na niego cmokam.
Dlatego z coraz mniejszą obawą jeździłam bez lonży i samodzielnie kłusowałam, bo Delfin od razu reagował, na to, co do niego mówię. Nie bałam się, że nagle rzuci się jak szalony przed siebie, nieproszony zerwie do galopu, stanie dęba.
Na ostatniej lekcji, podsumowującej moje miesięczne postępy, miałam samodzielnie zagalopować. Oczywiście nikt mnie do tego nie zmuszał, a wszystkie dziewczyny, z którymi jeździłam, liczyły się przede wszystkim z moim zdaniem i tym, na co sama uważam, że mogę sobie pozwolić.
Po miesiącu wiedziałam tylko, że lepiej mi się jeździ, gdy trzymam wodze, niż na lonży trzymając się siodła. I mimo że w połowie ostatniej jazdy z pełnym przekonaniem zapewniłam Monikę, że nici z samodzielnego galopowania, to koniec końców się na to zdecydowałam. Przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, że gdy powiem stop, to Delfin zwolni.
Po naszej ostatniej jeździe dumna byłam z siebie ja, dumna była Monika, mam wrażenie, że dumny był Delfino.
Co mi dał miesiąc jazdy konnej? Przede wszystkim nową pasję. Z końmi sprawa jest prosta, jeśli złapiesz bakcyla, to już po tobie. Ja złapałam.
I z bólem zębów i wielkim estetycznym dyskomfortem muszę napisać najbardziej oklepane stwierdzenie wszech czasów – tak, jazda konna wiąże się z przełamywaniem własnych lęków, a to daje wielką satysfakcję.
Każde popołudnie spędzone w stajni było dla mnie relaksujące. Nagle, z szaleństwa, jakim jest newsroom naTemat, przenosiłam się w spokojne, zielone miejsce. I niezależnie od tego, jak bardzo byłam zmęczona lub jak silny ból głowy mnie męczył, po treningu czułam się, jak nowo narodzona. Kiedy wracałam obwodnicą do domu, wszystkie samochody ustępowały mi miejsca, a w radio leciały te piosenki, które chciałam słyszeć, zmarszczki były bardziej wygładzone, cera promienna, błysk w oku bardziej intensywny – jednym słowem – świat stawał się lepszy.
To były raptem cztery tygodnie, a poznałam rzeszę nowych ludzi, zdobyłam nowe umiejętności, wiedzę dotyczącą nowej dyscypliny sportu, nauczyłam się obchodzić z koniem. Jednym słowem, bardzo dużo. Okazało się, że wygenerowanie czasu na dojazdy do stadniny i same treningi też nie jest potężnym problemem.
Rok ma dwanaście miesięcy, a ja tych dwunastek już kilka za sobą mam. Chciałabym, by większość z nich była wypełniona tak treściwymi wrześniami, marcami, czy lipcami, jak ostatnie cztery tygodnie.