Życie na krawędzi to dla nich nie jest przenośnia, czy tytuł piosenki. Podobnie, jak balansowanie na cienkiej linie. Poznałem pracę miejskich alpinistów.
– Tato, patrz spidermeny! – krzyczy zachwycony maluch i zadziera głowę, a tam na linach sto metrów nad Warszawą kołysze się alpinistyczna ekipa Klaudiusza. Nagły podmuch wiatru szarpie linami, ale to na uczepionych ich końca, nie robi najmniejszego wrażenia. Zniecierpliwiony ojciec chłopca ciągnie go za ramię, aby wreszcie poszedł dalej. Trochę mu współczuję, bo ja zostaję, aby poznać ekipę i ich pracę. Okazuje się, że mają dużo do opowiadania. Sami czasem bywają zaskoczeni...
– Zdarzało się, że zjeżdżamy na linach, a tu za oknem gabinet ginekologiczny. Wystraszyliśmy klientkę – wspomina Klaudiusz Dziubecki, który kieruje „Alpin-High”, firmą zajmującą się pracami na wysokościach. Jego ekipa przywykła już do widoku par śpiących w łóżkach hotelowych. Do rozmowy wtrąca się Michał Jałbrzykowski: – A pamiętasz pana, który oblał nas wodą? To było na którymś piętrze, a on się zdenerwował, że wisimy mu przed oknem. Albo jeszcze lepszy numer! Z panią, która przez szybę zaproponowała nam kawę. Niestety, okno było nieuchylne...
Dziś skończą myć okna w budynku przy Puławskiej, a potem będą malować maszt na wieżowcu przy Świętokrzyskiej. Szef “Alpin High” dość niespodziewanych okolicznościach zaczął karierę jako alpinista.
– Szukałem roboty i znalazłem ogłoszenie, że poszukują pracowników do mycia okien. Nie wiedziałem, że to na wysokościach – śmieje się. Po kilku dniach mycia okien na parterze firma wysłała go na szkolenie alpinistyczne. Jeszcze bardziej zaskakująca drogę do tego zawodu przeszedł Sebastian.
– Pracowałem w restauracji, ale zastanawiałem się, czy nie zmienić pracy. Wówczas wyszedłem zapalić papierosa i w górze zobaczyłem, ich – wskazuje głową na kolegów.
Koniec przerwy. Klaudiusz i jego pracownicy pewnym krokiem wychodzą z budynku na jego dach. Dopiero w prześwicie widać chodzących niżej ludzi. Dach jest szklany... – Tam trzeba uważać – Klaudiusz wskazuje na szybę w rogu budynku. – Ptaki przenoszą kamienie, gdy zorientują się, że to nie jest jedzenie, wypuszczają je z dzioba. Spadający z dużej wysokości kamień potrafi uszkodzić szybę.
W ciągu zaledwie 5-7 dni z ekipą sześciu ludzi potrafi umyć taki budynek jak Intraco. O ile nie przeszkodzi wiatr i zbyt „ostre” słońce, które nagrzewa szyby. Do mycia używają bawełnianych myjek i “ściągaczek”. Tetrową tkaniną wyciera się wycieki. Dziubecki podkreśla, że zielony wieżowiec przy Nowym Mieście obok obiektu przy placu Unii Lubelskiej i WFC przy ul. Świętokrzyskiej to najłatwiejszy obiekt do mycia.
– Najtrudniejsze są budynki z kaskadami z licznymi przejściami. Ooo... Słynny Żagiel nie jest prosty do mycia, bo ma pochyłe ściany i niełatwo na niego wejść. Niskie budynki też wbrew pozorom bywają trudne, jak chociażby RTO przy Alejach Ujazdowskich – opisuje szef alpinistycznej firmy.
Czasem obok mycia okien mają do wyszorowania elewacje. Używają wtedy myjek ciśnieniowych. Narzeka, że teraz jest duża konkurencja. Stawki spadły, ryzykują życiem za 1,2–1,5 zł za metr kwadratowy umytej szyby.
Ekipa warszawskich alpinistów zatrzymuje się na krawędzi ściany, aby kolejny raz poprawiać liny, sprawdzić uprząż. Ich bliscy już się przyzwyczaili, że chwila nieuwagi może spowodować, iż nigdy nie wrócą do domu. – Pewnie, że czuję strach. Musi być. Bo inaczej wpadnie się w rutynę – podkreśla Klaudiusz. Jałbrzykowski dodaje: – Przed zejściem na ścianę sprawdzasz nie tylko siebie, ale i kolegów. Patrzysz na ich sprzęt, czy nie robią głupstw, albo niepotrzebnie nie ryzykują.
Ich największym wrogiem jest wiatr. Przy zbyt porywistym muszą schodzić na ziemię. Chociaż na niektórych ścinach potrafi być zacisznie i to mimo szalejącego wokół wiatru. – Oj, raz miałem taką sytuację, że serce podeszło mi do gardła. Wiatr porwał mnie, ale byłem wtedy na maszcie – przyznaje Mateusz Tryniszewski. Chłopak ma 21 lat. Razem z pełnym wiadrem, które zabierają do mycia, waży ok. 100 kg. Na duże warszawskie budynki zabierają dodatkowe wiadro. To już łącznie 120 kg.
Lina, na której wiszą, ma średnice zaledwie jednego centymetra. Bez trudu jednak utrzyma ich ciężar, bo używane przez nich liny pękają dopiero przy obciążeniu trzech ton, ale... – Zdarza się, że na ostrych krawędziach ulega przecięciu, dlatego mamy drugą linę, asekuracyjną. Bloker na niej przesuwa się swobodnie, nie przeszkadza w pracy, ale gdy zaczniemy spadać, automatycznie zablokuje linę – wyjaśnia.
Mateusz pasją do wspinaczki, lin, blokerów zaraził się podczas wycieczki do... jaskini. Z kumplem zszedł kilka metrów pod ziemię. Miał wtedy 14 lat. Od tego czasu regularnie jeździł w góry. Czy teraz dalej ma ochotę na górską wspinaczkę? – Po kilku godzinach wiszenia na linie już nie. Trochę traci się tutaj ducha alpinizmu – śmieje się Tryniszewski.
Jego szef przyznaje, że niechętnie przyjmuje do pracy miłośników wspinaczek. Bo oni przychodzą tylko na chwilę i rezygnują z pracy. A on potrzebuje “pewnych” ludzi, bo konkurencja nie śpi, a zleceń nie brakuje. Po jesiennym myciu przychodzi czas na odśnieżanie.
Klaudiusz Dziubecki nie zachwyca się widokiem z góry na Warszawę, na otwarty horyzont. Najbardziej lubi pracować na Świętokrzyskiej, bo można popatrzeć sobie na ludzi przechodzących na dole i w oszklonych budynkach wokół. Po chwili jednak zastanowienia dodaje: – A mi się marzy, że kiedyś będę miał czas, aby pojechać w góry i powspinać się.
Podciąga ławeczkę, do krótkiej linki mocuje wiadro z wodą i zsuwa się w dół. Uczepiony balustrady zerkam za nim. Natychmiast cofam głowę... Kręci się w niej zbyt mocno.