Kanał w ciągłej eksploatacji
Umawianie się z Miejskim Przedsiębiorstwem Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie na zejście do kanałów nie było łatwe. Pogoda płatała figla. – Wejdziemy, o ile dzień wcześniej nie będzie padać. To jest kanał w ciągłej eksploatacji – przestrzegał zespół prasowy wodociągów. Na tym nie kończyła się lista ostrzeżeń.
Dlatego rankiem, pełni obaw ruszamy z redakcji na miejsce spotkania. Na Krakowskim Przedmieściu mijamy dziewczyny w kolorowych sukienkach. Stukają w chodnik szpilkami. W oddali na ul. Karowej już widać ekipę kanalarzy, w odblaskowych kamizelkach, kaskach na głowach i ze specjalnymi lampami wiszącymi na pasach. – Kanał został już przewietrzony. Można schodzić – tłumaczy Marzena Wojewódzka z MPWiK.
Nim zapadnie mrok
Wejście jest niepozorne. Nie zapowiada, tego co kryje się w głębi. Zerkam w dół. Widać ceglane ściany i drabinę przywiązaną do stalowych uchwytów. Zakładam kask i specjalną kamizelkę-szelki. Odwracam się, aby pracownik wodociągów mógł zaczepić hak wyciągarki. – Takie przepisy – wyjaśnia przewodniczka. Stawiam stopę na pierwszym stopniu, dłoń na chodnik i znów stopa niżej. Łapię głębszy oddech świeżego powietrza w obawie przed zapachem. Na dole otwiera się wąski chodnik, ze sklepieniem z czerwonej cegły i ciemności tylko lekko rozproszone podręcznymi lampkami.
Idziemy dalej. Z każdym metrem ściany kanału stają się chłodniejsze. Skręcamy w bok, stopień, niemal niewidoczny w mroku. Po kilku metrach chodnik rozszerza się. – To oryginalny kanał Lindleya, budowniczego warszawskich kanałów. Zachowało się jego zdjęcie z dziewiętnastego wieku. On stał w tym miejscu – Wojewódzka pokazuje z dumą na postument schodów.
Cierpki zapach starej piwnicy
Komora burzowca ma kilka metrów długości. Można się swobodnie wyprostować. Pomieszczenie, tzw. przelew, zostało specjalnie wyprofilowane. Z jednej strony jest szeroki półokrągły kanał, a z drugiej szeroka niecka, zakończona dwoma ciemnymi otworami. – Tutaj w czasie obfitych opadów przelewają się wody – wyjaśnia Wojewódzka. Komora jest rozświetlona, bo ekipa kanalarska wniosła lampę. Widać, że dalej w głąb prowadzi niższy chodnik. Z tych ciemności dochodzi szum i zaduch, przypominający zapach starej piwnicy z mocniejszą nutą cierpkiego amoniaku. To odgłosy ścieków płynących w kanale pod Krakowskim Przedmieściem.
Jeszcze kilka lat temu na ścinach kanału były widoczne napisy zostawione przez walczących przez 63 dni Powstania Warszawskiego. – Jesteśmy w odnodze trasy powstańczej prowadzącej z wejścia na Wareckiej przy Nowym Świecie do wyjścia na Placu Krasińskich. W tym miejscu odpoczywali – Marta Pytkowska, pracująca w MPWiK pokazuje na szeroką posadzkę.
Być "szczurem kanałowym" to duma
W czasie Powstania komora została zmieniona specjalne na ten użytek. Zabezpieczona przed zalewaniem. Siadam, może tak, jak w nielicznych chwilach wytchnienia walczący w ogarniętej pożogą Warszawie.– W czasie Powstania działał specjalny oddział zwany szczurami kanałowymi. Nazywanie nas szczurami kanałowymi to dla nas powód do dumy – mówi Pytkowska. – Nasz majster kanałowy Leon Rydzewski przeprowadził 1 września największą grupę kanałami. Przeszło pięć tysięcy osób z placu Krasińskich, aż do ulicy Wareckiej – wtrąca Marzena Wojewódzka.
Żydzi szli z Prostej
Idziemy dalej. Z komory prowadzi kanał. Jest niższy, ale idąc w jego korycie wciąż można maszerować wyprostowanym. Do czasu po chwili zatrzymujemy się przed jajkowatym kanałem. Na jego dnie jest grubsza warstwa lepkiego błota. W tym kanale trzeba się mocno pochylić. Ma zaledwie 110 centymetrów wysokości i jakieś 60 szerokości.
Takimi chodzili powstańcy. Gdzieś tutaj na głowami szpilkami stukały dziewczyny. Pewnie byłyby zdziwione, gdyby mogły nas ujrzeć. Podobnie, jak byli niemieccy żołnierze. Jako pierwsi na użycie kanałów wpadli Żydzi z tłumionego powstania w gettcie. Wchodzili do kanału na ulicy Prostej. W tej grupie uratowanych był też Marek Edelman. Szli w trudnych warunkach. Ścieki wypełniały kanał niemal całkowicie.
Ocalili tysiące ludzi
Szum narasta. To kanał ściekowy w Krakowskim Przedmieściu. Prąd jest wartki. Jeden z pracowników wodociągów rozświetla ciemności. Tacy jak on służyli powstańcom za przewodników. Już na początku sierpnia wyznaczyli pierwsze trasy. – To pracownicy z narażeniem życia wykradli plany kanałów z ówczesnej siedziby przedsiębiorstwa na placu Starynkiewicza. Zajętej zresztą przez Niemców. Te plany przekazał dowództwu AK, inżynier Władysław Skoraszewski. Pracownikom wodociągów i kanalizacji zawdzięczamy setki ocalałych powstańców, ale i ludności cywilnej, których przeprowadzali. Wielu z tych pracowników jest bezimiennych – opowiada Wojewódzka.
Kilkaset metrów w sześć godzin
Z każdym dniem powstania kanały stawały się coraz bardziej potrzebne. W nich była ukryta powstańcza linia telefoniczna. Dowódca sił tłumiących Powstanie, Erich von dem Bach-Zalewski początkowo lekceważył doniesienia o podziemnych trasach. A potem... – Niemcy nasłuchiwali przy włazach. Gdy usłyszeli hałas wrzucali w dół granaty. Wrzucali też karbid, który wytwarzał trujący gaz. Wlewali benzynę. Budowali zapory, aby spiętrzyć w nich wodę – wylicza Pytkowska. Niemcy bali się schodzić do kanałów. Terroryzowali pracowników wodociągów, aby schodzili i zamykali zasuwy, aby spiętrzyć ścieki. Ich koledzy w tym czasie ostrzegali idących, kanałami, robi obejścia zalanych odcinków. Powstańcy szli okrężną drogą. Nawet najkrótsza droga była morderczą przeprawą.
Nieprawdopodobnie łatwo się zgubić
Stoimy u rozwidlenia kanału. Z prawej niski kanał ściekowy. Widać, że kilka metrów dalej łączy się z innym. Z lewej wysokie sklepienie. Kilka metrów dalej korytem kanału płynnie woda. Kanał znika w ciemnościach. Okazuje się, że łączy z wcześniej widzianym. W tym labiryncie łatwo zgubić się. Zdarzało się, że grupy wychodziły pod lufy niemieckich żołnierzy.
– Powstańcy szli w całkowitych ciemnościach. Opierali się o ściany, aby na chwile zdrzemnąć. Poruszali się kanałami głównie tymi niższymi, które mają trochę powyżej metra, zalanymi ściekami. W tej ciszy dźwięk przetaczający się czołgów, czy nalot „sztukasa” potęgował. Przechodzący czasem gubili się. Wpadali na inne grupy. Dochodziło do wybuchu paniki. Zwłaszcza w końcowym okresie powstania, gdy ludzie byli już wyczerpani – dodaje Marzena Wojewódzka, jej rodzina od pokoleń mieszkała w Warszawie.
– W okresie okupacji wyprowadziła się pod stolice. Może dlatego dziś rozmawiamy – przyznaje.
Nie wierzy, że to przeżyła
Proszę, aby na chwilę ekipa MPWiK wyłączyła światło. W mroku usiłuję wyobrazić co czuli siedzący w kanałach. Po godzinie siedzenia pod ziemią zaduch stał się mocniejszy. Szum wydaje się też bardziej intensywny. Czy to można sobie wyobrazić? Nie. Po pobycie w kanale porozmawialiśmy z powstańczą łączniczką – “Ulę”.
Odwiedziliśmy ją w mieszkaniu na warszawskim Grochowie. Na stole w swoim mieszkaniu rozłożyła kilka kartek. W pewnym rozmowy momencie sięga po plik i mówi: – Jak to czytam, to nie wierzę, że to ja, że to moje przeżycia.
Łączniczka “Ula” ma teraz 90 lat. Jest bardzo zadbaną kobietą, ma starannie ułożone włosy, usta podkreślone szminką. Nam zdradza powstańczy przesąd. – Nie można było być do końca umytym. Czasem zdarzało się, że ktoś szedł na górę, aby umyć się w wannie. Raz przestrzegaliśmy dziewczynę, aby nie myła włosów, ale szła do chłopaka, w którym się podkochiwała. Zeszła do jego oddziału chwilę później na budynek spadła bomba – opowiada Urszula Katarzyńska-Ballner.
Nie tylko dusza na ramieniu
W Powstaniu cały jej majątek mieścił się w kieszeniach panterki, a ten najważniejszy zaszyty na ramieniu, aby nie zamoczyć go w kanale. – Najbardziej dla mnie dramatyczne zejście, było na Czerniakowie. Szłam z koleżanką na końcu grupy “doktora Broma”. W pewnym momencie padł rozkaz, że ostatnie zostają i prowadzą następną grupę. Zostałyśmy, a w ciszy usłyszałyśmy szum – opisuje. Mogło to oznaczać, że pękła zapora w kanale i za chwile zostaną zalane. – Znalazłyśmy dwie zapałki, pełne obaw zapaliłyśmy. Ujrzałyśmy zaporę, a spod niej wyciekała woda – pani Urszula zmęczona przeciera czoło.
Wie pan, co mnie przeraziło?
Wraca jednak do wspomnień. Dodaje, że chwila światła pozwoliła ocenić stan zapory. Przekonały się, że wytrzyma. Niespodziewanie pyta. – Wie pan, co mnie najbardziej przeraziło? Że my będziemy prowadziły tę następną grupę. Ci ludzie za nami wierzyli i w nas pokładali całą nadzieję na wyjście z kanału – dodaje. Miały wyjść za szóstym włazem. Szli w całkowitych ciemnościach. Światło w szparach włazu łatwo zdradziłoby ich pozycje. – Szósty właz w tych ciemnościach nic nie mówi. Dlatego wąchałyśmy powietrze. Wyciągałyśmy głowę i wąchałyśmy. Tam, gdzie było świeższe wiedziałyśmy, że jest właz – opowiada Katarzyńska-Ballner.
Twarde - broń. Miękkie - ciało
A potem kolejne zejścia. Brodzili w mule. Ewakuacja na Mokotów. Trzymali się lin, aby pokonać różnicę poziomów. – Tam była tragedia – opowiada. Stopami wyczuwając dno kanału. Tam, gdzie pod stopami natrafiłeś na coś twardego, można było być pewnym, że leży porzucona broń. A gdy, coś miękkiego... – Ciało? – pytam, aby się potwierdzić.
– A co mogło to być innego – pani Urszula wzrusza ramionami. Idąc nie myślała o sobie, tylko współczuła koleżance lekarce. – Miała ogromny dylemat, czy zostawiać omdlewających w kanałach, czy iść dalej, czy zostać, ratować – przyznaje. Kolejny raz pani Urszula przeprasza za bałagan na półkach.
Tłumaczy, że zabrała się za ich porządkowanie. Może już ostatni raz w życiu. – Po tym co przeszłam, wiem, że nie my kierujemy swoim życiem. Ja przeżyłam, chociaż śmierć była o krok. Muśnięcie. Po tym co przeszłam, szukam w ludziach tych dobrych cech, na te gorsze macham ręką – Urszula Katarzyńska-Ballner mówi z cudnym uśmiechem na twarzy.
Wracamy z ciemności
Po chwili w komorze burzowca na Karowej zapala się światło. Puszczam rękę, którą podpierałem się, aby w ciemnościach nie stracić równowagi. Ruszamy do wejścia. W oddali widać słup światła słonecznego. Jeszcze przez chwilę rozmawiam z Martą Pytkowską. – My mamy świadomość, że kanały warszawskie to masowy grób. Dlatego do pracy w nich podchodzimy z szacunkiem – dodaje.
Autor tekstu: Włodzimierz Szczepański
Autor wideo: Stefan Ronisz