Parking przed schroniskiem dla bezdomnych zwierząt Na Paluchu. Nazwa pochodzi od pobliskiej warszawskiej ulicy. Przytłacza hałas szczekających psów. Zapach też nie należy do przyjemnych. Wśród zwykłych aut kilka lepszych fur. Podjeżdża srebrny SUV. Wysiada z niego blondynka. Obcisłe jeansy, trekingowe buty i do tego ocieplacz. – Monika jestem – mocno ściska podaną dłoń. To moja szefowa, która wprowadza mnie w świat wolontariuszy Palucha.
W tym schronisku byłem przed kilkoma laty. Wówczas to miejsce mnie zdołowało. Śmierdziało strasznie, a przed klatkami tworzyły się żółte kałuże. Ujadanie ponad tysiąca psów było nieznośne. Teraz popularny Paluch znów mnie zaskoczył, widokiem co chwila wychodzących zza bramy spacerowiczów z psami.
– Mamy ponad 250 wolontariuszy. Naszym głównym zadaniem jest wychodzić na spacery i socjalizować zwierzaki. Dzięki temu mogą szybko trafić do adopcji. Na spacerach można zaobserwować psa i zauważyć coś, co mogło umknąć opiekunom – tłumaczy Monika Siwczyk, jej szybki sposób mówienia zdradza, że mam do czynienia z energiczną osobą.
Nie tylko z troski
Idziemy do biura odhaczyć się w grafiku. Otrzymuję zestaw: smycz, rękawiczki i worek na odchody. Wolontariusze podzielni są na grupy przypisane do sektorów. Monika związana jest ze schroniskiem od trzech lat. – Pierwsza wizyta też było dla mnie szokiem – przyznaje. Owszem, Siwczyk jest przejęta losem bezdomnych zwierząt, ale wówczas kierował nią jeszcze jeden powód.
– Jestem tłumaczem. Pracuję w domu. Czułam, że wiecznie w nim pracuję i musiałam z niego wyjść – dodaje. Wita się niemal z każdym psem. Do schroniska przyjeżdża minimum raz w tygodniu, ale i częściej, gdy pojawiają się chętni do adopcji jej podopiecznego. – Wydawało mi się, że nie mam czasu, aby zaangażować się na rzecz schroniska, ale jak człowiek chce, to wygospodaruję chwilę – przekonuje.
Teraz nawet działa w radzie społecznej schroniska. Zatrzymujemy się przy klatce Meli i Toma. Czarne kundelki - ona jest żywiołowa, on spokojny. – Niezwykła para – śmieje się Monika. Mela trafiła do schroniska, gdy zmarł jej właściciel. – A on wcześniej przejął psa po zmarłej znajomej – tłumaczy Monika.
Mela ma szczęście, bo trafi wkrótce do adopcji. Podskakuje żywiołowo, aż trudno jej zapiąć smycz. Po otwarciu drzwi kojca natychmiast wybiega i ciągnie za smycz. Tymczasem Tom wychodzi powoli. Po drodze zatrzymuje się przy każdy krzaku. Dlatego dotarcie do bramy zajmuje nam sporo czasu.
Mijamy schroniskowy szpital, oddział psiej geriatrii, a nawet specjalny wybieg dla psów. My idziemy dalej, wokół Palucha nie brakuje miejsca na spacery. Przy bramie Tom poczuł potrzebę... – No, nie – pomyślałem, zawijając w woreczek ciepłe odchody.
Mijamy dziewczyny, które wyglądają na studentki, też prowadzą parę kundelków. Obok wielki bernardyn powoli człapie przy nodze starszej kobiety. Monika poprawia saszetkę, która wisi jej u pasa. W końcu wydało się, co w niej trzyma. - Mam karmę i kawałki parówki, dlatego jestem ulubieńcem psów – śmieje się.
Mela przechodzi przez kałuże i jednocześnie łapczywie chłepcze wodę. Tom omija ją z daleka. Idziemy slalomem między kałużami, on prowadzi, ja za nim. Z każdą minutą spaceru widać, że staje się spokojniejszy. W końcu pozwala się pogłaskać. Kucam, aby go nie straszyć. Wreszcie zaczyna radośnie merdać ogonem i od razu widać ożywienie.
Mimo woli uśmiecham się. Łapie się na myśli, że kto, kogo tu socjalizuję. Ja jego, czy on mnie. Moja szefowa wtrąca: – Nie ma psa nieadopcyjnego. Mieliśmy psa, który 12 lat spędził w schronisku. Miał kłopoty z agresją, ale trafił do domu i zachowuje się wzorowo. Stał się najbardziej kochanym pupilem na świecie.
Wchodzi w ich umysły
– Psy różnie reagują na pobyt w schronisku. Jedne stłoczone w tym hałasie są zestresowane, a inne czują się bezpiecznie. Mieliśmy taki przypadek, że pies uciekł z auta adoptującej go rodziny i wbiegł do pierwszego wolnego boksu – opowiada Jolanta Łapińska, schroniskowa behawiorystka. Siedzimy na ławce przed biurem. Za bramą zatrzymały się samochody straży miejskiej. Przywieźli kolejne bezdomne zwierzaki.
– Ten jest w strasznym stanie – starszy strażnik z wyraźnym przejęciem mówi do pracownika schroniska. Wkrótce poraniona psina trafiła pod obserwację Łapińskiej. Ona zajmuje się trudnymi psami. – Mieliśmy Imbira, który nie dawał się nawet dotknąć. Nie chciał wychodzić na spacery. Najpierw udało się go przekonać do jednego z opiekunów, a potem stopniowo pokonywał kolejne trudności. Teraz jest w adopcji i jest super – opowiada.
W pracy behawiorystka przygląda się nie tylko psim umysłom. Obserwuję chętnych do adopcji. W Paluchu trzeba odbyć co najmniej dwa spacery z wypatrzonym psem. Łapińska oczywiście spotyka się też z wolontariuszami.
– Można ich podzielić na kilka grup. Niektórzy przychodzą całymi rodzinami. Są też osoby samotne, które zaspakajają swoje potrzeby bycia potrzebnym, pomocnym – opowiada. Pytam o moją refleksję – kto kogo na Paluchu socjalizuje?
– Są programy resocjalizacyjne dla więźniów. Osadzeni opiekują się problemowymi psami. Trzeba okazać dużo pokory i cierpliwości, aby im pomóc. Efekty programu są bardzo pozytywne dla wszystkich jego uczestników – dodaje behawiorystka.
On chyba mnie nie lubi
Łapińska ma kolejne spotkanie z rodziną adopcyjną, a ja z Moniką wracam do pracy. Tym razem na spacer zabieramy starego owczarka, Bohuna. – To ostoja spokoju – wyjaśnia. Za bramą Monika przekazuje mi smycz. Pies jednak ignoruje mój wzrok. Zachowuje się, jakby mnie nie było. Monika opowiada o jednej z najbardziej niesamowitych adopcji i psiej metamorfozy schronisku. Bodzio przez wiele lat siedział w kojcu. Nikt nie był zainteresowanym przygarnięciem go.
– Przez kilka miesięcy w radio zachęcaliśmy do adopcji. W końcu zadzwoniła do schroniska osoba z Nowego Jorku, która gotowa była opłacić przelot pracownika schroniska i oczywiście przewiezienie psa – tłumaczy Monika Siwczyk. W schronisku byli już zdecydowani lecieć, ale wówczas zgłosił się pan Andrzej z Żoliborza.
– Co dziwne, zapewniał, że nie słyszał audycji. Chciał konkretnie Bodzia, bo był sobowtórem jego poprzedniego psa. Przeżywał po nim długoletnią żałobę. Teraz żałuje, że wcześniej nie adoptował psa - tłumaczy Monika. Tymczasem Bohun wykonuje niepozorny ruch, który pokazuje co sobie o mnie myśli. Przechodzi tak, aby nie iść przy mnie. Teraz ma tylko Monikę z boku.
Po drodze mijamy mężczyznę ubranego w zbyt luźne spodnie i rozchodzone buty. Na co dzień jest dyrektorem fundacji zajmującej się wsparciem wsi. Jego obecny strój mógłby zmylić. – Od 17 lat przyjeżdżam do schroniska. Paluch nie był jedynym. Po drugim schronisku powiedziałem, że nigdy więcej nie przyjdę – wyznaje Piotr Szczepański.
Nie opuścił przyjaciela
Wówczas zadziałał przypadek. Zaprzyjaźnił się z dzikim psem, który żył w parku. – Nikomu nie wadził, nie był agresywny, ale został złapany i przywieziony tutaj. Przyjechałem za nim. Przez kilka lat wyprowadzałem go – opowiada. Tak rodzą się więzi, które zrywa adopcja, czy też śmierć podopiecznego. Na Zachodzie z wolontariuszami pracują psychologowie.
– Pomagają zmierzyć się z odejściem, bo po śmierci podopiecznego rodzi się pustka. Szczególnie dotyczy to opiekunów kotów – pokazuje na pobliski budynek kociego azylu.
Tam wolontariusze nie pracują latami. – Koty nie mogą żyć w schronisku. One wytrzymują kilka tygodni, a potem umierają. I nie chodzi o warunki. Tutaj w schronisku widziałem, jak pies popełnił... nie chce powiedzieć samobójstwo, ale odmówił życia. Nie jadł, nie pił. Tak zareagował na śmierć właściciela. To są bardzo ciężkie chwile – podkreśla.
Jeśli zwierzęta mają duszę, ten woluntariusz w zaświatach spotka setki znajomych. – A gdzie jest napisane, że jej nie mają? To mówię ja, wierzący! – z ożywieniem odpowiada. Z powodu hałasu przerywamy rozmowę. Na rynnie daszku kawki pokłóciły się o kawałek psiej karmy. Okazuje się, że przed laty Piotr Szczepański był wolontariuszem w hospicjum. – Teraz też pomagam ulżyć w cierpieniu. Schronisko nie jest miejscem dla psa. Niosę ulgę. Pewnie trochę zaspakajam też moją pychę. Pomagając, czuję się lepszym człowiekiem – wyznaje.
Nie można nie przyjść
Żegnamy się, bo Piotr chce wyprowadzić na spacer kolejnego podopiecznego. Przy furtce prowadzącej do boksów odwraca się i woła z uśmiechem: – Niech pan napisze, że w schronisku dla bezdomnych zwierząt rozmawialiśmy o duszy.
Przekrzykuje gwar, bo przed biurem adopcyjny zrobiło się tłoczno. Przyjechała wycieczka. Wpada znów na chwilę behawiorystka. - Schronisko jest jak bagno, wciąga – komentuje Jolanta Łapińska. I dodaje: – Wolontariusz wie, że nie może nie przyjść. Pies bez kontaktu z nim cierpi. Tutaj rodzą się głębokie więzi.