naTemat extra

Szydłowiec fikcyjną stolicą polskiej biedy. "Mercedesów tu więcej niż w Berlinie"

Radomszczyzna. Szydłowiec i okoliczne gminy: Orońsko, Chlewiska, Jastrząb, Mirów – to region-legenda, rozsławiony na całą Polskę, choć trochę niechlubna to sława. Bo właśnie o powiecie szydłowieckim od lat mówi się: zagłębie biedy czy stolica bezrobocia XXI wieku. Na wszelkich mapach oznaczony rażąco czerwoną kropką.
A obok liczba, która powinna być potwierdzeniem kiepskiej sytuacji mieszkańców miasta. Choć to podobno tylko cyferki, które nie mają żadnego odzwierciedlenia w szydłowieckiej rzeczywistości. – Jak u nas chce się zobaczyć biedę, to trzeba popatrzeć na domy, samochody i zajrzeć ludziom do koszyków w marketach – instruuje jeden z urzędników. Jego nie stać, by choć raz w tygodniu zrobić takie zakupy, jak miejscowi bezrobotni.
Teraz bezrobocie sięga tu prawie 26 procent, a bez pracy jest 3 725 osób. Większość z nich to mężczyźni. W całym kraju te proporcje są odwrotne. Dla tego regionu to i tak najbardziej optymistyczne statystyki od lat. Kiedy Tadeusz Piętowski zasiadł w fotelu dyrektora szydłowieckiego PUP, to bezrobocie przekraczało ponad 40 procent.
Dlatego parę lat temu miasto-legendę na własne oczy chciało zobaczyć wielu dziennikarzy, antropologów i badaczy. Ale miejscowym to tylko działało na nerwy, bo nic po tych wizytach się nie zmieniało.
– My od 20 lat wiemy, że potrzebny jest inwestor, ale jakoś urząd przez tyle lat nikogo tu nie wprowadził – wykrzykuje mężczyzna w średnim wieku. Właśnie pakuje do samochodu dziecięce ciuchy, którymi handluje na targu w mieście. Wszyscy powtarzają, że podobno “rozmowy z inwestorem są prowadzone”. Ale miejscy urzędnicy na konkretne pytanie, kto i kiedy zatrudni mieszkańców powiatu, nie odpowiadają. – To takie czcze gadanie – słyszę w spożywczaku. 

"Fikcyjne" dane

Z Warszawy do Szydłowca mamy ponad sto kilometrów. Autobusem niełatwo tu dotrzeć, najlepiej złapać busa z Radomia. Tę samą trasę przemierza niejeden mieszkaniec powiatu, by każdego ranka dojechać do pracy w stolicy lub co jakiś czas – na lotnisko. Na obrzeżach miasta wita nas Powiatowy Urząd Pracy. Przed pośredniakiem dumnie stoją eleganckie auta.
Ciężko znaleźć miejsce, by zaparkować. W środku pusto, a ściany obwieszone ogłoszeniami o pracę. To tu w poniedziałki mercedesami i busami podjeżdżają bezrobotni. Miejska legenda głosi, co w książce Nie hańbi opisała także Olga Gitkiewicz, że mężczyźni upaprani betonem, w roboczych ciuchach wyskakują z samochodów, by złożyć podpis i pędzić do pracy “na czarno”. Nie wyłączają nawet silnika.
W “mieście bezrobotnych” na próżno szukać bezdomnych w łachmanach, nie niszczeją tu budynki, a ludzie na ulicach nie wyciągają dłoni po pieniądze. Są za to wystawne domy, a przed nimi równo przycięte żywopłoty i rosnące z dnia na dzień budowy. Jest późnorenesansowy ratusz, piękny parki i zamek.

W marketach tłoczno, a ludzie na jedzenie nie żałują: do koszyków wkładają i drogie masło, i jajka, i mięso. Wychodząc z pełnymi siatkami wsiadają do eleganckich, często tuningowanych aut. Wielu z dumą powtarza, że w powiecie jest najwięcej zarejestrowanych samochodów. Potwierdzenia w danych GUS tego jednak nie znajduję. – Mercedesów więcej niż w Berlinie. I dużo bezrobotnych – mówi urzędnik, próbując dowieść, że nie jest u nich aż tak źle.
W 2016 roku w powiecie szydłowieckim na tysiąc mieszkańców zarejestrowano 552,3 samochody osobowe. Dla porównania w powiecie łobeskim (drugi powiat z największym bezrobociem w Polsce) - 557,7 aut osobowych. Dane: Główny Urząd Statystyczny
– Samochody są tu bardzo ważnym elementem prestiżu. W tej okolicy ich kupowanie, przerabianie, tuningowane ma ogromne znaczenie – zauważa antropolog Tomasz Rakowski. Pewnie dlatego niewielu jest chętnych do korzystania z komunikacji zbiorowej. – Są trudności z dojazdem do pracy. Co zrobić, jak nie ma klientów, to autobus nie jeździ – zauważa dyrektor PUP.
– Gołym okiem widać, że w tym mieście nie jest tak źle, jak pokazują dane statystyczne – mówi Marcin Manaszczyk, który ośmiu od prowadzi portal Naszszydłowiec. Młodzi mężczyźni w jego wieku rzadko kręcą się po mieście. Wyjechali za pracą. Ulicami powolnym krokiem spacerują ich młode żony albo stare matki. Zapewne przeglądają się w sklepowych szybach pustych lokali, które pilnie ktoś chce wynająć, bo interes nie szedł jak należy. – Bezrobocie jest duże, a tak naprawdę, jak ktoś chce kogoś do pracy zatrudnić, to nie ma komu iść. To fikcyjne dane. Mnóstwo ludzi u nas pracuje za granicą: na czarno, na biało, Bóg wie jak, a tutaj figurują jako bezrobotni – oburza się urzędnik z Szydłowca.

“Za byle gówno się nie opłaca”

Ciągle ktoś wchodzi i zamaszystym ruchem otwiera drzwi szydłowieckiego pośredniaka. Nie zdąży się jeszcze zagrzać i już go nie ma. Bo wszyscy bezrobotni w Szydłowcu bardzo się spieszą. I na ogłoszenia o pracę nawet okiem nie rzucą. Rąk z kieszeni nie wyciągnie po ulotkę, która zachęca, by wstąpić w policyjne szeregi.
– Do pracy muszę iść, nie mam czasu – rzuca kobieta w zielonej kurtce. I szybkim krokiem zmierza w stronę stojącego przed urzędem auta. Mężczyzna w średnim wieku przyszedł do urzędu z ojcem. – Syn jest na ponowieniu. Nie może znaleźć pracy, bo bez zawodu i znajomości się nie da – stwierdza staruszek, czekając na pierworodnego. – Uuu, dwadzieścia parę lat jestem bezrobotny. Ale nie narzekam – szczerze przyznaje jego syn. Uśmiecha się przy tym, pokazując braki w uzębieniu. Szybko ucina, bo też się spieszy – na autobus.

Pomnik Tadeusza Kościuszki znajduje się w południowej części Rynku Wielkiego w Szydłowcu.

Marta (imię zmienione – red.) jest wyjątkiem. Załatwiła wszystko, co na dziś zaplanowała. Rano wyprawiła dzieci do szkoły, męża do pracy w hucie szkła. – Dzieciaczki zjedzą w szkole, ugotowałam tylko dla siebie i męża – precyzuje. Zapach obiadu przyniosła zresztą ze sobą – przesiąknęła nim jej niebieska kurtka. Na twarzy ma rumieńce, bo – jak kilkukrotnie zaznacza – jako jedyna bezrobotna przyjechała tu rowerem. W rękach trzyma siatki wypchane zakupami. A w foliowych torbach: herbata, pieczarki, używane ciuchy. Była w paru marketach, posprawdzała promocje i kupiła tam, gdzie najtaniej. No i ze spraw do załatwienia na dziś został jej tylko urząd pracy. – Co dwa, trzy miesiące przyjeżdżam na ponowienie. Dzięki temu mam ubezpieczenie zdrowotne – mówi konspiracyjnie.
– Od kiedy jestem bezrobotna? – powtarza na głos pytanie. To dla niej prawdziwa zagwozdka. Ale łatwo się nie poddaje i zaczyna kombinować: – Mój najstarszy chłopak chodzi do drugiej gimnazjum, więc chyba tyle jestem na bezrobociu – mówi bez przekonania. Może i Marta poszłaby do pracy, ale już dawno wyliczyła, że przy trójce dzieci jej się to nie opłaca.
– Mam 1500 złotych z “500+”, do tego rodzinne i dodatek dla wielodzietnej rodziny. Czyli w sumie ponad 2 tysiące. I jakbym poszła do roboty, to automatycznie odpadłoby mi 500 złotych, czyli zarobiłabym 800 złotych – rozkłada ręce. Skąd ten rachunek? Jeśli Marta miałaby iść, to tam, gdzie jej mąż – do Huty Szkła “Gracja”. Szacuje, że nie dostałaby więcej niż 1800 złotych na rękę. – Jeszcze musiałabym dojechać 7 kilometrów w jedną stronę. I tak codziennie. A tak, mam chociaż przypilnowane dzieci – mówi pewna swego.

“Fabryki gwoździami zabito”

“Na państwowym kiedyś się robiło, po obiedzie w polu też, dziś gwoździami fabryki zabito. Bezrobocie duże jest. Prywaciarze czasem pracę dają, na czarno robota wre. Ludzie jabłka rwą, zioła zbierają” – śpiewają staruszki z Broniowa, wsi położonej pod Szydłowcem. Stoją nieruchomo, przebrane w ludowe stroje. Ich smutek i bezradność w piosence uchwyciła Alicja Rogalska. Dziś nie ma fabryk, a rolnictwem niewiele osób się tu zajmuje – ze względu na mało żyzne gleby.
Dla wielu starszych ludzi nie ma tu zajęcia. Inaczej było kiedyś. W Wierzbicy dumnie stała cementownia “Przyjaźń“, która w czasach swojej świetności zatrudniała nawet kilka tysięcy osób. Na początku lat 50. wybudowali ją Rosjanie. Po 1989 roku zmieniono jej nazwę na “Wierzbica“. Siedem lat później przejął ją koncern Lafarage. Ale Francuzi nie mieli pomysłu na jej ożywienie. Kilka lat później wygasły ostatnie piece. Nie udało się jej wskrzesić w 2008 roku. Wraz z jej zamknięciem w Szydłowcu przybyło bezrobotnych.
Dłużej pociągnął Profel, który w najlepszych latach zatrudniał połowę obecnych bezrobotnych. – Upadł całkowicie. A to był jedyny zakład, który w Szydłowcu dawał wielu ludziom pracę. Przetrwał wojnę, stan wojenny, a teraz upadł. I nic nowego nie powstało – żali się starsza pani w błękitnym berecie.
Ciężko jej powściągnąć emocje. W końcu w Profelu na jednym wydziale z mężem przepracowała 37 lat. On o 11 lat dłużej. – Były jeszcze zakłady kamieniarskie. Obecnie są małe i prywatne zakłady, które zatrudniają niewiele osób – przyznaje dyrektor Tadeusz Piętowski.

Park w Szydłowcu.

Wszyscy z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy dla każdego była praca w dużych zakładach. I bez przepustki wejść się do nich nie dało. – Na wejściu stał strażnik, a dziś pusto. Tak dziś wyglądają zakłady, które zatrudniały tysiące osób – słyszę od kobiety, która właśnie przyszła zarejestrować się w pośredniaku. – Wie pani, dziś prywaciarz to nie państwowe, gdzie znajdzie sprawiedliwość? Podoba się to rób, nie podoba ci się, to nie wypłaci pieniędzy i uciekaj – uświadamia mnie jeden z mężczyzn.
– To są ludzie, którzy pracowali w zakładach przemysłowych. Poza tym, mieli jakiś kawałek ziemi i poczucie pracy na państwowym. A dziś mają poczucie, że  powinien się pojawić inwestor, gospodarz – mówi Tomasz Rakowski, antropolog, który w wioskach pod Szydłowcem prowadził  badania.
Mężczyzna spotkany pod sklepem wygląda jakby wybierał się na koncert rockowego zespołu. – Każdy tu kiedyś robił na państwowym – podkreśla. On całe życie przepracował w zakładach metalowych. Jesienią miną cztery lata, odkąd jest na bezrobociu. Do emerytury brakuje mu jeszcze 9 lat, ale w Szydłowcu nie może do niej dorobić, bo – jak twierdzi – nie ma gdzie. – Żeby na zakłady się dostać to trzeba mieć znajomości – żali się.

Za stary na pracę

Wszyscy handlujący opuścili już targowisko w centrum miasta. Żołądki zapełnili także ci, którym za darmo przysługuje ciepła zupa. Choć niektórzy mają z tego powodu głębokie poczucie niesprawiedliwości: – Czasami podjedzie taka bryką za ileś tysięcy i idzie po zasiłek, po zupę. Troszkę nie halo, prawda? – burzy się jeden z handlujących warzywami. On jeszcze trochę tu posiedzi. Inni już się pakują. Ale śmieci po sobie nie sprzątają. Całe szczęście – gdyby to robili, to Marian (imię zmienione – red.) nie miałby nawet pracy dorywczej. Bo 65-latek sprząta po targu, który organizują w Szydłowcu we wtorki i piątki.
– To są ludzie, którzy pracowali w zakładach przemysłowych. Poza tym, mieli jakiś kawałek ziemi i poczucie pracy na państwowym. A dziś mają poczucie, że  powinien się pojawić inwestor, gospodarz – mówi Tomasz Rakowski, antropolog, który w wioskach pod Szydłowcem prowadził  badania.
Opiera się o duży kontener, do którego przed momentem ładował śmieci. Całe życie przepracował w cementowni, ale wciąż do emerytury trochę mu brakuje. Teraz Marian poszedłby do pracy gdziekolwiek. Mógłby nawet taczką szkło wozić. Ale wszędzie słyszy, że jest za stary. – No to mówię, gdzie mam iść? Niech se pan szuka gdzie indziej roboty, powtarzają mi – rozkłada ręce.
I Marian szuka, jak trzeba to pojedzie do “badylarzy” do Grójca. Ale mówi, że nie zapłacą za dużo – 6/7 złotych za godzinę. – Bo Ukraińców jest za dużo i psują zarobek. Pytałem też na tej trasie, co tu robią. No i proszę pana, chętnie bym przyjął, ale wiek, wiek – zaznacza.

Zamek w Szydłowcu.

– Ja tu nie mam szans na pracę. Wcześniej jeździłam za granicę, ale teraz mi zdrowie i wiek nie pozwala – mówi kobieta złapana w drodze do marketu.

Nie robi ten, komu się nie chce

Cały paradoks polega na tym, że o pracę w Szydłowcu i okolicach wcale nie jest trudno, przynajmniej dla młodych ludzi. By się o tym przekonać wystarczy wejść na Facebooka “Praca w Szydłowcu”. Można też pójść do szydłowieckiego pośredniaka, gdzie na kilku korkowych tablicach w równych rzędach rozwieszono ogłoszenia.
I poszukiwany jest tu: malarz konstrukcji stalowych (16,56 zł brutto za godzinę). Znajdzie się też zajęcie dla: kierowcy (2000 zł brutto), nauczyciela techniki (40 zł brutto za godzinę); tynkarza (2500 zł brutto); logopedy (2500 zł brutto); fryzjera (2000 zł brutto); sprzedawcy (2000 zł brutto). Lista jest długa, ale chętnych brak.
Wybieram dziesięć ogłoszeń o pracę. I wszystkim, którzy je zamieścili zadaję dwa pytania: jak długo szukali chętnych i czy tacy się znaleźli. Marek pół roku temu się ogłosił. – Nikt nie dzwonił, dlatego w tym tygodniu puściłem je raz jeszcze i jedna osoba się odezwała. A to ogłoszenie ma 500 odsłon. Więc powiem tak: nie pracuje ten, kto nie chce – podsumowuje.
Anna od sześciu miesięcy szuka pomocy kuchennej. Zwykle na dzień dobry słyszy, że kobiety, które zjawiają się w progu jej restauracji wcale nie chcą znaleźć pracy. – Mówią, że chcą tylko podpis. One w PUP-ie są zarejestrowane tylko dla ubezpieczenia albo dlatego, że mają małe dziecko. Jak mówię, że nie podbiję i je wyrzucą z urzędu, to panie powtarzają, że zrobię krzywdę ich dziecku – dodaje. 8 osób z 10 pracodawców nie znalazło pracownika.

Cmentarz żydowski w Szydłowcu.

– Praca jest, ale chodzi o to, żeby znaleźć taką za dobrą płacę. A tu płace są minimalne. I dużo osób wyjeżdża za granicę – słyszę. Każdy tu powtarza, że w Polsce zarabia się w złotówkach, a Niemczech w euro. – A jest różnica między 1500 zł, a 1500 euro, prawda? – patrzy na mnie wymownie starszy mężczyzna. Dlatego z PUP najszybciej znikają ulotki informujące o pracy poza granicami. Można zostać opiekunką seniorów czy dzieci. Poszukiwani są też: hydraulicy, ogrodnicy, spawacze, elektrycy, parkieciarze, malarze przemysłowi.

Utrzymuje nas zagranica i 500+

– Żeby zobaczyć biedę, trzeba iść do sklepu. Tak się składa, że ja tych bezrobotnych to znam prawie wszystkich i jak pójdę do marketu, to nie mogę się napatrzeć. Całe kosze ładują, a to wszystko kosztuje – zwraca uwagę dyrektor PUP, Tadeusz Piętowski. Do marketów wysyła nas tu prawie każdy. – Idąc na targ czy gdziekolwiek, to faktycznie wygląda to tak jakby ludzie mieli pieniądze – dodaje staruszka.
W “stolicy bezrobocia” biedy absolutnie nie widać, ale chętnych do pracy za najniższą krajową też jest niewielu. To – zdaniem wielu mieszkańców – efekt “programu 500+”. – Dużo dało 500+, ja to widzę po zaopatrzeniu – słyszę w piekarni. – Jest grupa ludzi biednych, nie powiem. Przed wypłatą, to mamy tu parę suchych dni. Jak na kontach pojawia się 500+, to od razu do sklepu przychodzi grupa kobiet i biorą słodkości. Jak mają, to kupują dużo, jak nie – to po pączku – precyzuje sklepowa.
Według danych szydłowieckiego MOPS, z programu “500+” do września 2017 roku korzystało 1 350 rodzin. Z pomocy społecznej od stycznia do września br.) - 675, w 2016 roku - 839 rodzin. Liczba osób objętych programem dożywiania w szkołach (od stycznia do września br.) - 527, w ubiegłym roku - 665 osób, na targu - 70 (styczeń - wrzesień br.) i 77 (2016 rok).
Wiele osób oskarżą tu autorów “500+” o to, że “rozwalili system”. Z tego programu korzysta tu 1350 rodzin. – Państwo daje 500+, zapomogi, a ludziom nie chcę się iść do pracy. Tak to działa. Nauczyli się, że lepiej iść do opieki niż do pracy. I tak żyją. Ogłoszeń jest w Urzędzie Pracy, ale nie ma komu iść do roboty – żali się mieszkanka Szydłowca. Inna mówi wprost: – 500 + nie idzie na dziecko, ale rodzice żyją za te pieniądze. Jak mają troje dzieci, wezmą te pieniążki i szaleją. I widać efekt “500+” – rzuca.
– Ludzie wychodzą z założenia, że za byle gówno nikt nie będzie harował. Ważniejsze są dzieci, niż praca za marny grosz u jakiegoś prywaciarza – mówi wprost jeden z urzędników. Ale niektórzy nie znajdują w tym żadnej logiki: skoro mamy nie pracują, siedzą z dziećmi w domach, to dlaczego ciężko się dostać do przedszkola.
W powiecie szydłowieckim mieszka 40 075 osób (dane za 2016 rok, Urząd Statystyczny w Warszawie). Według Państwowej Komisji Wyborczej, w wyborach parlamentarnych w 2015 zdecydowaną przewagę w powiecie szydłowieckim uzyskało Prawo i Sprawiedliwość (54,49 proc.). PO poparło 16,8 proc.

Drugie źródło dochodu do mieszkańców powiatu szydłowieckiego płynie – jak to oni sami określają – z zagranicy. – U nas to bezrobocie jest takie o: ojciec wyjeżdża za granicę, a matka siedzi z dziećmi i to jest bezrobocie – ocenia fryzjerka. – Większa połowa miasta wyjeżdża za pracą. Tatowie jadą, mamy zostają z dziećmi – słyszę w piekarni. W połowie lipca robi się tu pusto, turystów też jak na lekarstwo. Ale już przed świętami znów tłok – emigranci zarobkowi powracają.
– Teraz już się przygotowujemy na ich przyjazd, na święta euro wróci – zaciera ręce sklepowa. – Jak znów zjeżdżają, to od razu widać. Więcej ludzi na mieście, więcej pieniędzy w kasie – słyszę w innym sklepie. Choć ta sprzedawczyni nawet jak nie ma “zagranicy”, to na utarg nie narzeka.– Trzeba patrzeć na koszyki i będzie wiadomo, kto i skąd przyjechał – instruuje jedna ze sprzedawczyń.
Fryzjerka Marta chwali się, że latem to nawet ciężko się do niej zapisać. – Bezrobocie jest, bo dużo osób wyjeżdża za granicę, niektórzy pracują na czarno. Trudno się dziwić, że każdy szuka najlepszego wyjścia z tej sytuacji – mówi. – Osoby, które pracują za granicą utrzymują tutaj tych naszych bezrobotnych z szarej strefie. Bo jeśli ktoś buduje dom, to wynajmuje jakąś firmę i ci bezrobotni tam pracują – mówi Tadeusz Piętowski, dyrektor PUP. I tak to koło kręci się tu od wielu lat. Ostatnio napędzane przez dodatkową turbinę, czyli 500+.

“Jedźcie - Anglia, Włochy, świat”

– Ludzie chcą zarabiać więcej i szybciej, dlatego kombinują i wyjeżdżają za granicę – mówi wprost urzędnik. Bo nikt nie chce pracować za najniższą krajową. – Gdyby przelicznik był w euro, to nikt by nie wyjechał – zaznacza staruszek. Matka Marii (imię zmienione – red.) przez 20 lat tak zarabiała na rodzinę. We Włoszech opiekowała się starszymi ludźmi. Dlatego Maria tak świetnie mówi dziś po włosku.
– Wyjeżdżałam na podmianę, jak trzeba było pojechać za mamę albo jakąś jej koleżankę – tłumaczy. Na dłużej nigdy nie chciała zostać, bo miała małe dzieci. Jak podrosły, to ruszyła za granicę: zajmowała się zbiorami owoców, warzyw, opiekowała staruszkami. Potem jej dzieci zrobiły to samo: – Wyjechali, bo nie mieli pracy. Może i jakaś by się znalazła, ale na czarno, bez zarejestrowania. A co to za praca dla młodego człowieka? – patrzy na mnie wymownie.
– Pani tu za wiele młodych nie zobaczy, wszystko w szkołach albo wyjechało – słyszę w kwiaciarni. W środku, mimo wielu sztucznych kolorowych kwiatów, jest ciemno. – Nie, no żywe też są – mówi Agata (imię zmienione – red.). Wspomina, że kiedyś po Wszystkich Świętych jej kwiaciarnia była pusta.
– Teraz makabra, wszyscy idą do marketów i tam kupują chryzantemy, znicze – rzuca. Agata kiedyś miała przy sobie męża i ośmioro dzieci. Teraz została sama: mąż umarł 17 lat temu, dzieci wyjechały do pracy za granicę. – Pięcioro jest w Anglii. Jedna córka we Włoszech. Tam była też druga, ale mieszkanie jej się rozsypało przez te trzęsienia ziemi – opowiada.
– To miejsce, w którym migracje ludzi są regułą. To prace wahadłowe: wyjeżdżają i wracają, wyjeżdżają i wracają – mówi nam antropolog Tomasz Rakowski.
To wszystko znajduje potwierdzenie w danych warszawskiego Urzędu Statystycznego. Tylko w 2016 roku współczynnik salda migracji wyniósł tu odpowiednio: – 29,4 procent dla osób w wieku przedprodukcyjnym i – 37,5 dla tych w wieku produkcyjnym. Zwykle schemat jest ten sam: wyjeżdża jedna ze stron, mąż do pracy na budowie albo żona do opieki nad starszymi ludźmi. To drugie zostaje z dziećmi i nie pracuje.

Kamienna - to jedna z ulic w Szydłowcu. 

Jaki kierunek obierają? – Niemcy, Holandia, Norwegia, wszędzie można spotkać naszych ludzi – śmieje się dyrektor PUP. – Dlatego w mieście biedy nie widać. Każdego stać na wiele. Do magazynów, na sezonowe prace jadą. Ale to żadna perspektywa, bo w sezonie pani zarobi, a po sezonie pani przyjedzie, wyda pani, wychodzi na zero – tłumaczy  kobieta spotkana przed sklepem spożywczym.
– Mam czterech braci i wszyscy za granicą. Niedawno jeden z nich wrócił do Polski. Zapytałam go, jak mu się wiedzie, odpowiedział, że za taką kasę, to może siedzieć. Tutaj też normalnie pracuje, tylko wziął sobie bezpłatny urlop – mówi młoda kobieta. Zarzeka się, że w Szydłowcu praca jest, ale nie taka jak trzeba i nie za tyle, by warto było pójść. Sama zresztą zarabia niewiele, a studia skończyła.
Joannie (imię zmienione – red.) udało się wyrwać z Szydłowca. Spakowała córkę i pojechały do Anglii. Cieszyła się, że wreszcie zamieszkają z mężem, który od 10 lat pracuje za granicą. Zarabiała dużo więcej. – W tydzień miałam tyle, co tu w miesiąc – mówi. Było tylko jedno “ale”: dziecko nie mogło się odnaleźć w nowym środowisku. – Żyła w świecie wirtualnym. Strasznie chciała wrócić. Córka obwiniała nas, że musi tam żyć. Zaczął się też Brexit, więc wiadomo, to jeszcze pogorszyło sprawę – opowiada Joanna.
Wrócili. Dziś Joanna stoi za kasą sklepu z odzieżą. Opowiada o marazmie, sennym mieście, w którym niewiele się dzieje. – Tu wszystko poszło pod młotek. Wszędzie pustka. Widzi pani, garstka ludzi tylko na targu – mówi handlujący warzywami. – Ale w marketach tłumy, cztery aż macie – odpowiadam. – Pięć – poprawia mnie jej mąż. – Patrzy pani, centrum bezrobocia, a tyle marketów – parska śmiechem.
– Za nasze bezrobocie odpowiadają ludzie, których tu nie ma. Wszyscy wyjechali – mówi po dłuższym namyśle mieszkanka miasta. Ale na tym nie kończy: – A reszta, która pozostała, to kombinuje. Jakoś trzeba żyć.

Zobacz nasz wideoreportaż:

* Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione. * Niektóre śródtytuły tekstu pochodzą z piosenki Alicji Rogalskiej pt. “Broniów Song”.

Daria Różańska
Stefan Ronisz





Autorzy artykułu:

Daria Różańska-Danisz

wicenaczelna

Podobają Ci się moje artykuły?
Możesz zostawić napiwek

Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.

Sprawdź, jak to działa

Kwota napiwku

Wiadomość do autora (opcjonalnie)

Twój adres e-mail

Kod BLIK znajdziesz w aplikacji swojego banku