Za brak światła mógł kiedyś stracić głowę.
Jadąc trasą z Władysławowa w kierunku Karwi mniej więcej w połowie drogi wjeżdżamy na brukowany trakt, a po prawej stronie zza drzew wyłaniają nam się dwie strzeliste budowle. To znak, że jesteśmy w Rozewiu, a wspomniane budynki to dwie latarnie morskie. Jedną z nich postanowiliśmy odwiedzić.
Skoro latarnia morska, to najlepiej będzie dotrzeć do niej od strony plaży. Oczywiście od głównej trasy także odchodzi droga do tego budynku, ale zdecydowaliśmy wybrać drogę “widokową”. Jak to dobrze, że wzdłuż brzegu wybudowano falochron i deptak, bo w innym wypadku morskie fale nie pozwoliłyby nam przejść tamtędy suchą stopą.
Obejrzyj nasz wideoreportaż
Nad Bałtykiem spotkało nas pierwsze rozczarowanie. Gdy wyobrażamy sobie latarnie morską, widzimy nieco stereotypowo czerwoną, wysoką wieżę nad brzegiem morza. W przypadku latarni Rozewie jest podobnie, ale... nie widać jej z poziomu plaży. Między morzem a budynkiem jest ściana drzew i strome, kamienne schody.
Widmo wspinaczki było nam trochę nie w smak, ale nie daliśmy za wygraną “mieszczuchowym” kaprysom i przystąpiliśmy do zdobycia klifu. Trzeba przyznać, że okoliczności przyrody w tym miejscu są nie do opisania.

Fot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
Po kilkudziesięciu kamiennych stopniach i paru głębokich oddechach zmęczenia później w blasku słońca wyłoniła się przed nami latarnia.
Ale nie sama latarnia, a cały kompleks budynków: wyremontowana stodoła, w której teraz jest galeria sztuki, maszynownia, która pełni funkcję muzeum, dom latarnika, dyżurka i kilka innych budyneczków gospodarczych. Spokojnie można nazwać to małym folwarkiem.
Przyjście gospodarza
Po całym kompleksie kręcą się turyści, chociaż sezon już jakiś czas temu się skończył. Jest ich kilkunastu. Z latarni wyłania się za to najważniejsza postać w charakterystycznym, niebieskim kombinezonie. To nasz gospodarz – latarnik Artur Krężałek. On razem z Adrianem Romanem i Andrzejem Sikorą pełnią na zmiany służbę w latarni.
– Dużo schodów przed nami? – pytam go przed wejściem do środka. – Jakieś 150 stopni, niedużo – odpowiada z uśmiechem mężczyzna. Pan Artur jest latarnikiem od 1997 roku. To rodzinny biznes. Pracował tu jego ojciec, a on sam wychował się w białym domu obok latarni.
– To taka rodzinna tradycja. Ojciec pracował tu. Przez 15 lat razem pełniliśmy na zmiany służbę. Potem też z sąsiadem, panem Ciechanowskim, bo wszyscy tu blisko siebie mieszkaliśmy. A teraz pracuję z moim szwagrem. Mój ojciec przeszedł na emeryturę, pan Ciechanowski zresztą też i co ciekawe – na jego miejsce przyszedł jego szwagier – opowiada latarnik.

Fot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
Wchodzimy do najniższego pomieszczenia. Łącznie przed nami jeszcze cztery. W każdym z nich jest wystawa dotycząca latarni. Tuż obok wejścia wisi tablica z nazwiskami latarników od samego początku jej istnienia do teraz. Łącznie 34 osoby.
– Jest mało latarni w Polsce, to nie jest popularny zawód, żeby ludzie pchali się do niego drzwiami i oknami. Tu trzeba liczyć się z tym, że to służba w ściśle określonym trybie: dzień, noc, dwa dni wolnego i znowu dzień, noc itd. Nie wszystkim to odpowiada. Ja wiem, że w tym roku mam sylwestra w pracy. Czasami nie wiem, jaki mamy dzień tygodnia, tylko to, że jestem przed służbą, albo po służbie – mówi pan Artur.
– Często ludzie się dziwią jak im mówię, że z zawodu jestem latarnikiem.”Latarnik? Jaki latarnik?”. Nie mogą dopasować o jaką latarnię chodzi: uliczną, miejską? Mylą mnie z osobą, która kiedyś zapalała i gasiła w miastach latarnie gazowe na ulicach. A służba w latarni morskiej to zupełnie co innego – śmieje się mężczyzna.
Podróż w górę
Pierwsze kroki w latarni stawiamy w ceglanej podstawie latarni. W środku jest ciemno, bo światło słoneczne zabierają rosnące dookoła drzewa.
– Przez nie trzeba było przebudować latarnię i podnieść ją ponad ich korony – wyjaśnia latarnik. – Ta część, w której teraz jesteśmy została wybudowana w 1822 roku. Najpierw rozpalano na niej ogień, potem palenisko zastąpiono lampą naftową. W 1910 roku została ona podwyższona i zmodernizowana. Zamontowano na niej już lampę elektryczną, a obok wybudowano elektrownię z maszyną parową – mówi.
– Wtedy też wygaszono latarnię, która znajduje się obok nas. A w 1978 roku naszą latarnię podwyższono drugi raz. Wszystko przez wspomniane drzewa. Ostatnią służbę w starej, niezmodernizowanej latarni pełnił mój ojciec. Miał wtedy służbę nocną. Latarnia świeciła bez dachu i bez szyb, bo wszystko zdemontowano. Rano wyłączono latarnię, zdemontowano optykę i nałożono stalową nadbudowę – wspomina Krężałek.

Fot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
W drodze w górę na metalowych, kręconych schodach mijamy turystów. Przyglądają się z zainteresowaniem naszej rozmowie. Jedna z turystek pyta nas: “a co to, dyrektor?”. – Nie, to latarnik, ale w sumie można powiedzieć, że dyrektor – odpowiadam. Podchwycił to mój rozmówca.
– Mój ojciec zawsze tłumaczył mi, że: na służbie jesteś zawsze dyrektorem, kierownikiem i pracownikiem. Jako dyrektor masz pieczę nad wszystkim. Widzisz co się dzieje i wiesz co jest do zrobienia. Przekazujesz to kierownikowi, a on pracownikowi. I to robisz. A tutaj praca zawsze się znajdzie. Jak pada deszcz, to myję szyby lub sprzątam, jak świeci słońce to koszę trawę itd. Dzisiaj wymieniałem halogeny, bo przyjrzałem się i dwa były przepalone – opowiada pan Artur.
– A jak nie wypełni się swoich obowiązków? – pytam.
– Wiemy z historii, że kiedyś takie niedopełnienie obowiązków przez latarnika było karane śmiercią. Jeśli latarnia nie zapaliła się na czas, to takie były tego konsekwencje. Teraz są kary, ale ja takiej nigdy nie otrzymałem i mam nadzieję, że nie otrzymam. Podstawą jest dmuchanie na zimne, dlatego cały czas kontroluje się wszystko, dogląda i po prostu dba o ten sprzęt – odpowiada latarnik.

Trzech latarników latarni Rozewie: (od lewej) Andrzej Sikora, Roman Adrian i Krężałek ArturFot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
Ale właściwie po co teraz jest latarnia w dobie Google Maps, GPS i innych technologicznych nowinek pomagających w nawigacji?
– Na takim statku zawsze może dojść do awarii. Pamiętam jakiś czas temu na jednej z łodzi siadła elektryka i mężczyzna, który nią płynął nie mógł stwierdzić w którym miejscu jest na morzu. Pomogliśmy mu. Dlatego to stałe światło na brzegu i osoba, która cały czas dozoruje i pilnuje jest zawsze potrzebna – stwierdza Krężałek.
Pierwszy raz
Pan Artur zdradził mi, że najlepszym kandydatem na stanowisko latarnika jest osoba, która skończyła technikum lub studia o profilu elektrycznym. Musi znać się na komputerach, nawigacji satelitarnej i na maszynach. A co z odpornością na stres?
– Też ją musi mieć, zresztą jak w każdym tego typu zawodzie. Służbę pełni się samemu co jest sporą odpowiedzialnością i stresem, chociaż czasami możemy skorzystać z pomocy z zewnątrz. W sytuacjach awaryjnych wzywamy służby czy serwis. Ale tak, samemu podejmuje się decyzje tu i teraz – mówi.
– Jestem przyzwyczajony do różnych sytuacji. Mój ojciec zabierał mnie ze sobą jak miał służbę, także od dziecka nasłuchałem się w radio o różnych akcjach na morzu. Nie raz było tak, że ojciec na służbie był pośredniczącym w różnych działaniach ratunkowych, także dla mnie stało się to normą i szybko się z tym oswoiłem – opowiada latarnik.

Fot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
On miał trochę prościej, bo do służby wprowadzał go ojciec. To z nim pełnił swoją pierwszą, oficjalną służbę. Ale chrzest bojowy nie obył się bez skoku adrenaliny.
– Była noc, sztormowa pogoda, wiał silny wiatr i wtedy właśnie pech chciał, że upalił się jeden z przewodów zasilających. Trzeba było szybko działać i dosztukować kawałek tego przewodu. Wyłączyliśmy zasilanie. Na szczęście latarnia ma akumulatory, dzięki którym świeci około 20 minut bez podłączenia do sieci. Wyrobiliśmy się i po tych 20 minutach mogliśmy włączyć normalne zasilanie. Ale nerwowo było – mówi mężczyzna.
Mijamy kolejnych turystów. Przeciskamy się miedzy nimi i wspinamy się dalej – jakieś 90 schodków za nami. Aż trudno uwierzyć, że rocznie przewija się tutaj około 100 tysięcy osób. To trochę zaprzeczenie sienkiewiczowskiego obrazu latarnika – samotnika. Tutaj nie można narzekać na brak towarzystwa. A co się jeszcze zmieniło od czasów latarnika Sienkiewicza?
– Przede wszystkim odeszło się od pieców i starych urządzeń komunikacyjnych. Chociaż niektóre z nich są jeszcze sprawne do tej pory. Na przykład taki buczek mgłowy, który kiedyś wykorzystywany był podczas gęstej mgły. Nadawano nim sygnał dźwiękowy danej latarni. W przypadku Rozewia było to “RO”. Teraz dźwiękiem buczka witamy Nowy Rok – opowiada latarnik.

Fot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
– A z innymi latarnikami spotykacie się jakoś, właśnie na tego Sylwestra? – pytam.
– Na Sylwestra to nie, ale generalnie spotykamy się przy różnych innych okazjach – czasami lepszych np. na kursach, a czasami gorszych, jak na pogrzebach byłych latarników. Na towarzyskie spotkania nie ma czasu, bo każdy z nas ma służbę i trudno się zgrać – mówi.
– I siedząc tak samemu w latarni rozmawiacie z innymi latarnikami? Kontaktujecie się? Wymieniacie się opiniami na temat żarówek czy jakichś nowych telefonów satelitarnych? – dopytuję.
– Nie, nie ma rozmów na naszym kanale. Kiedyś owszem było na nim więcej osób i więcej się działo. Ludzie pytali się np. co się dzieje na morzu. Teraz tego nie ma – odpowiada pan Artur.
Przystanek: balkon
Przed nami kolejny przystanek. Wychodzimy na zewnątrz na balkon. Znajdujemy się już ponad linią drzew. W tym miejscu kończyła się stara latarnia. Teraz służy jako taras widokowy. Dokładnie można zobaczyć jak wygląda kompleks budynków dookoła latarni. Pamiątkowa fotka i dalej wspinamy się na szczyt.
– A z takiej pracy da się wyżyć? – pytam mojego kompana.
– Tak, to dobra praca państwowa, jesteśmy pracownikami urzędu morskiego. Da się wyżyć z mojej pensji. Owszem raz jest lepiej, raz gorzej, jak u każdego. Ale zawsze można coś dodatkowo robić. Kiedyś latarnicy hodowali zwierzęta, mieli swoje pola i zasiewy, wędzili ryby, mięso, piekli chleb. Teraz można co najwyżej iść z wędką i złowić rybę w czasie wolnym od służby – śmieje się.
Pan Artur jest także strażakiem ochotnikiem. Kiedy nie pełni służby w latarni, to zawsze spieszy z pomocą na wezwanie. Jak przyznaje, to czego nie widział w swojej na ogół spokojnej pracy, nadrabia w terenie ze strażakami. Najgorsze jego zdaniem są obrazki z wypadków.

Fot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
Docieramy do pomieszczenia, w którym kiedyś mieściła się dyżurka latarnika. W kącie stało biurko, krzesło, a z drugiej strony maszyneria kontrolująca światło lampy. Teraz pokój jest pusty, a ściany pokryte są tysiącami “tarcz” pochodzących ze starych mundurków szkolnych. Są tu wszystkie zakątki kraju.
Oprócz pana Artura i jego dwóch zmienników, w latarni pracują członkowie Towarzystwa Muzeum Morskiego, którzy zajmują się obsługą ruchu turystycznego. Pilnują też, żeby nic nie uległo uszkodzeniu. A awarie zdarzają się i są kosztowne.
– Jakiś czas temu ktoś uszkodził bulaj – pękła w nim szyba i trzeba było go wymienić – mówi mój rozmówca. Nie chce przyznać jednak ile dokładnie kosztowała naprawa. Przecząco pokręcił jedynie, kiedy zapytałem, czy to było poniżej 1000 zł.
Finał
Dalsza część latarni przypomina bardziej łódź podwodną. Dookoła owalne, stalowe ściany, nity i okrągłe okna (wspomniane bulaje). Kilkanaście stopni dalej jesteśmy już na szczycie, gdzie wita nas niesamowita instalacja kilkudziesięciu lamp oraz niesamowity widok na morze. Po prawej stronie zarysowuje się Półwysep Helski, a po lewej morze wchodzi w ląd opływając przylądek Rozewie.
– W naszej latarni kręcono odcinek jednego z seriali kryminalnych – chwali się pan Artur. Ale to nie jedyny epizod, w którym Rozewie pojawiło się na małym ekranie. – Widać ją też przez dwie sekundy na jednej z reklam. To ciekawe, bo dla tych dwóch sekund zdjęcia tutaj trwały ze cztery godziny. No ale takie są realia tego zawodu – śmieje się latarnik.

Fot. Stefan Ronisz / naTemat.pl
Gdzieś w oddali widać sylwetki statków. Na wysokości Władysławowa udaje nam się dostrzec trzy okręty marynarki.
– Kiedyś sam tak pływałem. Dowódca śmiał się ze mnie jak przepływaliśmy niedaleko Rozewia. Mówił: “Krężałek, popatrz sobie teraz na swój dom” – mówi.
– To jaka jest najlepsza rzecz w byciu latarnikiem? – pytam.
– Po prostu, że jest się latarnikiem. Już samo to, że zawód ten był opisywany w wielu książkach i można nazwać się tym mianem, jest bardzo miłe.
Adam Nowiński
Stefan Ronisz
Autorzy artykułu:
Podobają Ci się moje artykuły?
Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Sprawdź, jak to działaKwota napiwku
