Wanda jeszcze parę lat temu zimą na poranną zmianę do pracy w Nowym Mieście chodziła pieszo. Z rodzinnej wsi miała 7 kilometrów i żadnego połączenia autobusowego. Wstawała więc o drugiej, o czwartej rano była już w zakładzie. Mogła jechać rowerem, ale bała się, że na dwóch kółkach tylko się połamie. – Jak ulice zasypał śnieg i skuł lód, to chodziłam pieszo – mówi bez żadnych emocji.
Na moje zdziwienie reaguje czystym pragmatyzmem. I tłumaczy cierpliwie: – Proszę pani, albo praca, albo banie się. Albo pieniądze, albo nie ma za co żyć. Pracowałam tak przez trzy lata.
Zakład zlikwidowali. Wanda nowej pracy nie znalazła, teraz jest na bezrobociu. Siedzi w domu na wsi, trochę odcięta od świata. Pilnuje wnuków. A to zajrzy do jednej sąsiadki, a to do drugiej. Popatrzy w telewizor. Na szczęście ma blisko siebie dzieci. Jak trzeba to podrzucą do specjalisty czy na większe zakupy do marketu.
ZOBACZ NASZ WIDEOREPORTAŻ:
– Najbliższy sklep jest w Gościminie, czyli cztery kilometry stąd. Tam kupuję podstawowe rzeczy, wiadomo jest trochę drożej. Do Nowego Miasta i Gąsocina mam po siedem kilometrów. Codziennie jeżdżę do Gąsocina po pieczywo – opowiada.
Mogłaby kupować od kierowcy dostawczaka, który trzy razy w tygodniu przywozi do wsi pieczywo, ale nie chce mrozić. Zresztą już zdążyła się przyzwyczaić, że nawet po najdrobniejszą rzecz trzeba jechać kilka kilometrów. A jak dzieci są w pracy, to korzysta się z siły własnych nóg. W najgorszej sytuacji są ci, którzy nie mają ani dzieci, ani już siły w nogach.
Kapliczki zamiast przystanków
Wanda jest jedną z prawie 14 mln Polaków, którzy wypełniają białe plamy na komunikacyjnej mapie Polski. Żyją w gminach, w których nie ma zorganizowanego transportu publicznego. A najczęściej jedynym autobusem, który dojeżdża do ich wsi, jest ten szkolny.
Najgorzej jest na styku województw, gdzie komunikacja autobusowa właściwie zamiera. Największy problemy mają mieszkańcy północnego i wschodniego Mazowsza, Warmii i Mazur, Podkarpacia, Małopolski. Tu nie tylko kontrolowane przez skarb państwa PKS-y likwidują lub ograniczają połączenia, robią to też prywatni przewoźnicy, którym zwyczajnie nie opłaca się zapuszczać w pewne rejony Polski
Zapuściliśmy się więc my. Wybraliśmy się do mazowieckich wsi położonych w powiecie płońskim, w gminie Nowe Miasto, m.in. do Mamutowa, Zasonia, Czarnot, Wólki Szczawińskiej. Te są po prostu odcięte od świata. Miejsce przystanków autobusowych zajęły przydrożne kapliczki. Czasami na ich tle rysują się przystanki autobusowe. Najczęściej mocno zaniedbane: tynk odpada, a ich ściany uginają się pod ciężarem twórczości ulicznych artystów i napisów w stylu “HWDP”.
Odcięci od świata
– Temat wykluczenia komunikacyjnego na Mazowszu jest mi doskonale znany. Kwestia jest tylko taka, czy tam jest źle, czy już tragicznie. Wszystkim wydaje się, że województwo mazowieckie jest niewiarygodnie bogate i jest tu wysoki standard życia. Ale to tylko w Warszawie, w podwarszawskich gminach zdarza się, że ludzie nie mają PKS-u, toalety i bieżącej wody – mówi nam Bartosz Jakubowski, ekspert ds. transportu z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.
Sprawdzamy. I wyruszamy w niedaleką podróż – chcemy dojechać z Warszawy do Czarnot. To w sumie niewiele ponad 60 kilometrów. Najpierw przymierzamy się do wycieczki autobusem albo pociągiem. Według rozkładu PKS i PKP, który sprawdzam w sieci, na bezpośrednie połączenie nie ma co liczyć.
Można trochę pokombinować: z Warszawy Gdańskiej złapać pociąg do Nasielska. Koszt biletu: 15 złotych. Czas podróży: 39 albo 54 minuty. Ale jeszcze z Nasielska trzeba dostać się do Nowego Miasta (to 17 kilometrów), a później do Czarnot (to kolejne 5 kilometrów). Ale już ani z Nasielska, ani z Nowego Miasta nie ma bezpośredniego połączenia do Czarnot. Moglibyśmy te 22 kilometry przejść pieszo, ale zajęłoby nam to prawie pięć godzin.
A w sumie samochodem z Warszawy do Czarnot dojeżdżamy w godzinę, wliczając w to korki na wyjazdówce ze stolicy.
Na mazowieckich wsiach najgorzej mają osoby starsze, które albo nigdy nie zrobiły prawa jazdy, albo nie dorobiły się samochodu, albo już nie mogą siadać za kółkiem. A stan ich zdrowia jest coraz gorszy.
Stary się nakombinuje
Przed ośrodkiem zdrowia w Nowym Mieście spotykam przygarbionego staruszka. Ma umówioną wizytę u lekarza.
– I czym pan przyjechał? – dopytuję. – Wnuczka mnie przywiozła – pociąga nosem.– A gdyby nie miła pan wnuczki? – ciągnę dalej.– Jakby autobus był, to bym nim przyjechał, ale nie ma i nie będzie – odpowiada zrezygnowany.
– Specjalistów tu u nas w Nowym Mieście nie ma. Zapisałam się do ortopedy w Płońsku – mówi jedna z kobiet. Ale do Płońska też jest 20 kilometrów. Ona akurat ma to szczęście, że dojedzie sama.
Stanisław dostał skierowanie do lekarza specjalisty w Płońsku. Ale już jego sytuacja jest bardziej skomplikowana. – I co z tego, jak nie mam jak się tam dostać. Bo autobus do Płońska odjeżdża o 7:00, drugi o 8:00. A ja jeszcze muszę 8 kilometrów dojechać do Nowego Miasta, skąd odchodzi ten do Płońska. A specjalista przyjmuje od godziny 15:00. No i co o 7:00 pojadę i co będę robił w Płońsku do 15:00? Z powrotem jest też jeden czy dwa autobusy. Nie ma nic więcej – oburza się Stanisław.
– I co się robi w takiej sytuacji? – dopytuję. – Człowiek kombinuje jak koń pod górę z ciężkim wozem – wzdycha staruszek w dużych okularach . I szybko dodaje: – Syn mieszka w Modlinie. To się dzwoni. Pracuje, zwalnia się. Albo, proszę panią, biegnie się do sąsiada: prosi i płaci. To dużo większe pieniądze. Do Płońska nie pojedzie taniej niż za 50-60 złotych. A bilet autobusowy kosztuje może z 9 złotych.
Niektórzy nie chcą “robić dzieciom zachodu albo sąsiadom zamieszania” i machają ręką, odpuszczają. Po prostu nie jadą do specjalisty. – Już teraz w badaniach GUS wychodzi, że to nie pieniądze są problemem w dostępie do opieki zdrowotnej, ale dojazd, transport – potwierdza Bartosz Jakubowski.
Seniorzy na wsiach z powodu braku połączeń autobusowych są odcięci nie tylko od lekarzy-specjalistów, sklepów, kin, teatrów, ale i czasami od rodziny, która mieszka kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Hulajnogą mam przyjechać?
Stanisław: – Są urodziny i syn, który mieszka w Modlinie mówi: “Tato, przyjedź”. A ja pytam: “czym, hulajnogą?”. Też przecież nie mam. I człowiek rezygnuje i nie jedzie. No bo przy niedzieli, sobocie w ogóle ani jeden autobus nie jedzie. One kursują tylko w dni robocze. Ale jak są ferie to nic nie jeździ – żali się.
Inna seniorka oburza się, że prywatni przewoźnicy jeżdżą kiedy chcą i jak chcą. I podaje przykład: – Wybierała się do mnie koleżanka z Płońska i dwukrotnie wracała się do domu, bo prywaciarz nie jechał. Jak ciepło, to można postać i zaczekać, ale zimą to koszmar.
Bez samochodu jak bez ręki
Na mazowieckiej wsi pierwszym egzaminem w życiu 18-latka jest ten na prawo jazdy, a pierwsze uskładane pieniądze wydaje się tu na auto. Jeśli będzie brakowało, to rodzice dorzucą. Im też zależy na tym, żeby dziecko było niezależne. To przecież dla nich odciążenie.
– Jak synowie chcieli na imprezę, to zawsze powtarzali: “Mamo zawieź, tato zawieź”. Młody chłopak, jak nie ma prawa jazdy, to jest tu nikim. Moi wszyscy synowie zrobili. Każdemu trzeba było samochód kupić. Dobrze, że tylko trzech ich było – żartuje sołtys Czarnot, Alfred Zieliński. I za chwilę już zupełnie poważnie dodaje: – Gdyby tu kogoś nie było stać na samochód, to jest uziemiony, nie ruszy się z domu.
Właściwie przed każdym domem dumnie stoi przynajmniej jedno auto, a we wsi są w stanie palcem wskazać, kto i u nich, i w sąsiedzkich miejscowościach nie ma prawa jazdy. – Każda rodzina posiada samochód, może nawet i więcej – przyznaje wójt Nowego Miasta, Sławomir Dariusz Zalewski.
– U nas są dwa samochody, sąsiadka też ma. Jak trzeba to kogoś się zawsze podrzuci. Ale są i tacy, którzy nie mają prawa jazdy, samochodu i dzieci. I oni mają problem – stwierdza jedna z mieszkanek wsi.
Prawdziwość tej lokalnej mądrości na własnym przykładzie potwierdza staruszka bez prawa jazdy: – Tu każdy jest zdany sam na siebie. Nie ma żadnej komunikacji miejskiej. Kto ma prawo jazdy, to ma łatwiej. Dzisiaj samochód to nie problem, aby tylko jechał i żeby było za co go opłacić. A że ja nie mam prawa jazdy, to jest jak jest. Na obecną chwilę jestem bezrobotna – rozkłada ręce.
Na przystanku autobusowym w Nowym Mieście stoi wianuszek kobiet w średnim wieku. Czekają na autobus, który zawiezie je do pracy w Warszawie. – Od razu miałyśmy zapewniony transport do pracy, inaczej nie pracowałybyśmy tam, gdzie pracujemy – oznajmia jedna z nich.
– Do Warszawy to nawet nie ma nic bezpośrednio. A my dojeżdżamy do stolicy bezpośrednio. Jak ktoś nie ma samochodu, to chyba pracy nie podejmuje – dorzuca inna.
– Mieszkańcy wsi doskonale wiedzą o tym, że bez samochodu nie są w stanie zarabiać pieniędzy. Tu nie chodzi o lans. Bez samochodu jest tu gorzej niż bez ręki. A to dlatego, że można nie mieć ręki, ale mieć dostosowany samochód… Samorządy zachowują kompletną bierność, argumentując to niepewnym stanem prawnym, wyciągają ręce od rządu, rząd wymyśla kolejne nowelizacje które nie dochodzą do skutku i kółko się zamyka – stwierdza Bartosz Jakubowski.
Rower na zawołanie
Środek zimy, ale w Nowym Mieście i pobliskich wsiach rowerzystów co niemiara. To najczęściej starsze osoby, którym nigdy nie udało się zrobić prawa jazdy. – Rowerek jest zawsze tak na zawołanie. Tutaj miejskiej komunikacji to w ogóle nie ma. Tutaj każdy we własnym zakresie… A jak trzeba do specjalisty to tylko własnym samochodem. Inaczej to nie ma. Autobusy tutaj są chyba dwa – wylicza kobieta, która jedną ręką przytrzymuje rower, drugą wnuczka.
Niektórzy znaleźli alternatywę dla samochodów i rowerów w postaci skuterów. – Nie ma innej opcji, żebym ja czymś przyjechał. Ani autobusu, nic tu nie ma – mówi staruszek wsiadający na skuter. Mieszka w Latonicach, do Nowego Miasta ma cztery kilometry. – Tylko tutaj jest lekarz, urząd, sklepy, wszystko tutaj w Nowym Mieście. Dlatego natychmiastowo przydałby się transport. Jak ktoś nie ma czym jechać, to nie pojedzie – dodaje.
Transport szkolny, nie publiczny
– Czasami kierowca wozi powietrze, ale mnie nie wpuści – skarży się jedna ze staruszek. Już zdążyła przywyknąć do krzywych spojrzeń kierowców szkolnych autobusów, kiedy pyta, czy podwiozą do miejscowości obok. Oni też ryzykują zabierając na gapę pasażerkę, która szkolne lata już dawno ma za sobą.
– Oficjalnie nie powinno się to odbywać – mówi nam wójt Nowego Miasta, Dariusz Zalewski. Ale i dodaje: – Zapewne jakimś rozwiązaniem byłoby włączenie możliwości dojazdu osób starszych transportem, który dowozi uczniów
Zalewski szczerze przyznaje, że gminy nie są w stanie zorganizować na własną rękę żadnego transportu, poza tym szkolnym. A i to je sporo kosztuje: – Rocznie wydajemy na to około 200 tys. zł, co jest sporym wydatkiem, jeśli chodzi o samorząd typowej gminy wiejskiej – mówi wójt Nowego Miasta. Jego zdaniem to rząd powinien rozwiązać problem systemowo. – To musi być rozwiązanie centralne i dofinansowanie centralne – uważa Zalewski.
Zdaniem Jakubowskiego w wielu gminach w Polsce nie funkcjonuje transport publiczny, a jedynie ten szkolny. – Samorządy zachowują kompletną bierność, wyciągają pieniądze od rządu, rząd wymyśla kolejne nowelizacje i kółko się zamyka. Rząd chce zmian, ale pieniędzy dać nie chce. I tak w kółko, i tak w kółko – podkreśla Jakubowski. Tak było przynajmniej do czasu początku kampanii wyborczej.
PKS – kiełbasą wyborczą
Teraz Kaczyński i Biedroń prześcigają się w obietnicach przywrócenia skasowanych połączeń PKS. Chcą wygumkować z mapy Polski białe plamy komunikacyjne. A do każdego powiatu ma dojeżdżać pociąg, do gminy – autobus.
Na razie to wyłącznie obietnice i ogólniki, a tymczasem fakt jest taki, że ustawa o transporcie zbiorowym od kilku lat czeka na nowelizację. Było już kilka przymiarek, dziewięć projektów, ale na tym wszystko się kończyło.
Najpierw chęć walki z komunikacyjnym wykluczeniem wyraził Dariusz Standerski, człowiek Biedronia i szef zespołu programowego partii Wiosna. W styczniu przekonywał, że jego partii zależy na odchodzeniu od “warszawocentryzmu”, przebiciu bańki, w której żyją dziś politycy. “Wszystkie regiony zasługują na równe prawa i przywileje” – pisał na Twitterze Robert Biedroń.
Parę tygodni później – na konwencji PiS – prezes Kaczyński złożył wyborcom dokładnie tę samą obietnicę. – PiS zamierza przywrócić skasowane wcześniej połączenia autobusowe, aby podwoić liczbę przejechanych kilometrów do jednego miliarda z pół miliarda obecnie – mówił.
– Przywrócimy to, przywrócimy ten miliard, przywrócimy połączenia. Te połączenia, o których mówiłem, połączenia autobusowe, dotyczą oczywiście wszystkich, całej Polski, także wielkich miast, ale przede wszystkim mniejszych miast i wsi – mówił dumnie prezes PiS.
Ale na wsi nikt tej przedwyborczej kiełbasy nie chce jeść. – Ja nie żyję rok, ja wiem, że każdy tylko obiecuje. I na obiecankach wszystko się kończy – śmieje się jeden z mieszkańców.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.