Daleko od miłości. Ludzie z wielkich miast i malutkich wsi mówią, jak trudno znaleźć bliskość
Alicja Cembrowska
30 września 2021, 10:47·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 30 września 2021, 10:47
Trzy osoby na Tinderze. Trzy. I koniec. Jak chcesz spotkać się na kawę z potencjalną partnerką, to musisz jechać 60 kilometrów. Nie znasz słowa wybór, wiesz, że nie możesz wybrzydzać. Albo inaczej: twój tinderowy profil pęka w szwach, ale każda randka to porażka. Ciągle słyszysz, że "to nie to", że "teraz nie ma czasu na związki". Szukanie miłości w XXI wieku to prawdziwe wyzwanie. Opowiedziało mi o tym kilkanaście osób z całej Polski.
Reklama.
Samotność nazywana jest najpoważniejszą chorobą XXI wieku. Trudno ją uchwycić, pokazać na wykresie, podać dane. A obok wyrasta jeszcze bardziej abstrakcyjny stan – osamotnienie. Szacuje się, że miliony osób na całym świecie cierpią z powodu uporczywej i długotrwałej samotności i osamotnienia.
Rozpoczynając pracę nad tym tekstem zapoznałam się z danymi demograficznymi i artykułami o grupie polskich mężczyzn ze wsi, którzy nie mają szansy na miłość. Statystyki można podsumować tak: kobiety coraz częściej opuszczają wsie i przenoszą się do większych miast. Mężczyźni zostają. Oni są sami na wsi, one w mieście.
Szacuje się, że na polskiej wsi, w grupie wiekowej od 20 do 34 lat, jest o 100 tys. więcej mężczyzn niż kobiet. Większe miasta zdominowane są natomiast przez panie – zamieszkuje je około 12 mln kobiet na 10 mln mężczyzn. Na 111 kobiet przypada 100 mężczyzn. Te dysproporcje są mocniej widoczne i odczuwalne na obszarach wiejskich i małomiasteczkowych, jednak tylko na pierwszy rzut oka. To wnioski bardzo powierzchowne, nieoddające w pełni skali problemu.
Dlatego koniec z danymi. Porozmawiałam z osobami z różnych części Polski, żeby dowiedzieć się, co teraz, w XXI wieku, w czasach, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a na randkę można umówić się poprzez jedno przesunięcie kciuka w aplikacji, oznacza: "być daleko od miłości".
Życie na wsi to nie sielanka
Karolina jest po 40. i od razu zastrzega, że nie opowie mi bajkowej historii z puentą "jeszcze będzie przepięknie". Wychowała się w małej wsi w województwie warmińsko-mazurskim. Dzieciństwo miała udane, jednak szybko przechodzi do momentu, gdy "zaczęła interesować się chłopakami". Śmieje się, że w szkole średniej jeszcze do niej nie dotarło, jak się sprawy mają.
– Żyliśmy pierwszymi zauroczeniami, coś się działo. Potem jedni wyjechali na studia do większych miast, a reszta została. Ja studiowałam zaocznie i nie nawiązałam w tym czasie wielkich przyjaźni, nie spotkałam miłości. Skupiłam się na nauce, robiłam kursy, szkolenia, resztę czasu poświęcałam na pomoc rodzicom. Na początku jeszcze została mi garstka znajomych na miejscu, było z kim pójść na spacer, ale te relacje zaczęły słabnąć – mówi.
Dodaje, że ci "szczęściarze", którym udało się zacząć związek w liceum, już planowali śluby czy dzieci, a ona planowała, jak się wyrwać, chociaż raz w miesiącu na imprezę do większego miasta. Tam widziała szansę na poznanie wielkiej miłości. Cóż, że na parkiecie, w oparach dymu, alkoholu i absurdu.
– Raz wpadłam w jakiś romans, ale facet unikał spotkań i później okazało się, że ma żonę. A mi było coraz bardziej przykro. Koleżanki wokół rodziły dzieci, ja też chciałam, ale mówiłam, że wolę skupić się na karierze. Chociaż kariera to za duże słowo. Zapieprzałam w małym biurze rachunkowym w miejscowości niewiele większej niż moja wieś. I właściwie nie miałam nic – opowiada Karolina.
Dziewczyna próbowała umawiać się przez serwisy randkowe, jednak zaznacza, że wybór był naprawdę ograniczony. – Wiesz, jak masz wybierać pomiędzy rolnikiem, który jedyne, co ci gwarantuje, to obowiązki, a byłym rolnikiem, który wyrwał się do miasteczka i to już uważa za swój największy sukces, to kurdę, pewnie też wolałabyś być sama – mówi gorzko.
Dodaje, że podczas wizyt w miastach "odpalała Tindera", ale tam czekało ją kolejne zderzenie z rzeczywistością. – Jestem z tradycyjnej rodziny, chciałabym po prostu być z osobą, z którą mogę spędzić miło czas, wesprzeć się, mieć dziecko, w weekend pojechać na działkę. Serio, nie mam większych oczekiwań. W Trójmieście czy Olsztynie pisali do mnie głównie faceci, którzy szukali rozrywki, zabawy na jedną noc, to w ogóle nie dla mnie – podsumowuje próby "szukania miłości w wielkim mieście".
Karolina szczerze i smutno dodaje jednak, że widzi i czuje, jak bardzo ukształtowało ją środowisko, w którym się wychowała. – Od zawsze słyszałam, że "kobieta musi i powinna". To tak bardzo wryło mi się w głowę, że, nawet jeżeli udawało mi się zawiązać bliższą znajomość, to nagle docierało do mnie, że nie jestem partnerką, a służącą. To uczucie, że sama nie wiem, jak zbudować dobry związek, sprawiło, że się bardzo zamknęłam w sobie i uznałam, że miłość nie jest dla mnie.
Kobieta przed 40. wyjechała za granicę. Od dwóch lat mieszka w niewielkim miasteczku w Niemczech. Mówi, że "w dużym mieście czuje się po prostu źle". Nadal jest sama. Teraz już mówi, że "nie z wyboru".
***
Marek mieszka na terenie, na którym przeważają wsie. Województwo lubelskie. Największe miasto w regionie – około 50 tys. mieszkańców. Mówi, że "lokalny rynek matrymonialny to głównie ludzie ze wsi, którzy jeszcze stąd nie wyjechali". I dodaje, że "z powodu wschodniopolskich tradycji większość osób w wieku 25 lat to ludzie po ślubie i z trójką dzieci".
Mężczyzna ma ponad 30 lat i wylicza, że w promieniu 20 kilometrów i w przybliżonym wieku (+/– 5 lat) może kilkaset dziewczyn wolnych dziewczyn korzysta z aplikacji randkowych. – Szanse na poznanie kogoś blisko mnie są praktycznie zerowe, w promieniu 10 km są dosłownie 3 dziewczyny, które w sumie znam z widzenia. I wiem, że są na portalach randkowych już od 1-2 lat, bo ciągle mają tam profile i widzę, że wciąż są aktywne, więc problem nie leży tylko w braku płci pięknej. Czasem, żeby się spotkać z kimś, kto mnie interesuje, muszę jechać 50-60 kilometrów, tylko po to, żeby wypić kawę. Nie filtruję par po zainteresowaniach, wyglądzie, bo gdybym zaczął wybrzydzać, po prostu miałbym dwie osoby do wyboru – mówi Marek.
Dopytuję, jak zatem wygląda korzystanie z Tindera na wsi. – Po prostu odpala się raz na tydzień aplikację, swipuje w prawo te 3 osoby, które się pojawiły blisko, raz na 2 tygodnie ma się parę, raz na miesiąc uda się umówić na randkę, raz na pół roku jest to więcej niż jedna randka – wylicza.
Gdy pytam, czy próbował związku na odległość, odpowiada, że tak, ale ani on, ani była partnerka nie dali rady utrzymać relacji. – Na pewnym etapie w związku nie da się utrzymać bliskości emocjonalnej bez bliskości geograficznej – podsumowuje.
Marek nie ma dziewczyny, ma jednak w planach przeprowadzkę. Niby "raptem 80 kilometrów" od obecnego miejsca zamieszkania, jednak do "większego miasta". Zastanawiam się, czy brak potencjalnych kandydatek w okolicy sprawił, że zaczął myśleć o zmianie adresu.
– Może odrobinę, chociaż na pewno nie jest to kluczowy czynnik. Bardziej, obok aspektów ekonomicznych, jest to zbiór aspektów społecznych – większa liczba ludzi do wspólnego wyjścia, więcej atrakcji do spędzenia wieczoru/weekendu, a nawet to, że można spotkać żywego człowieka, wychodząc o 22:00 z domu, a nie bezpańskiego psa na środku pola. Gdzieś w to wszystko wpisuje się też to, że istnieje jakakolwiek możliwość spotkania partnerki, zarówno na Tinderze, jak i poza nim – mówi mężczyzna.
Dodaje, że w jego towarzystwie singli jest najwięcej i "większość z nich zarzeka się, że z wyboru". – Tylko nie wiem, czy ich wyboru – dodaje.
***
Krzysiek mieszka w małej miejscowości w województwie dolnośląskim – 17 tysięcy mieszkańców, a na Tinderze "kilka par na krzyż". Od roku jest związku, jednak wcześniej 1,5 roku był sam. Przyznaje, że przez pandemię trudno było poznać kogoś w "tradycyjny sposób", więc zdecydował się na aplikację. Pytam, kiedy zorientował się, że w jego okolicy niewiele jest wolnych kobiet, które również szukają miłości.
– Zorientowałem się dosyć szybko. Po jakimś nie wiem miesiącu albo dwóch. Zauważyłem, że znajomi w moim wieku, a miałem wtedy 26 lat, mają już stałe związki czy małżeństwa. Reszta wyjechała do Wrocławia. Zostały dziewczyny około 19-21 lat, które, powiedzmy, emocjonalnie były dla mnie zbyt niedojrzałe. Po prostu nie poznawałem już nowych wolnych kobiet, którymi mógłbym się zainteresować. Koleżanka namówiła mnie na aplikację randkową, ale praktycznie mnie nie parowało. Jak już miałem parę, to nikt mi nie odpisywał – mówi Krzysiek.
Większość kobiet, z którymi nawiązywał kontakt, mieszkały prawie 100 km dalej (we Wrocławiu) lub jeszcze dalej – w Poznaniu, Katowicach, Zielonej Górze. – Byłem na kilku randkach, ale wszystkie skończyły się wielkim fiaskiem. Dziewczyny, z którymi się spotkałem były nie w moim typie, jeżeli chodzi o charakter lub wygląd. Trwało to jakiś rok i udało mi się poznać obecną dziewczynę przez Tindera – wspomina mężczyzna i dodaje, że jego partnerka mieszka około 40 km od niego.
– Ogólnie większość kobiet, z którymi poszedłem na randkę z Tindera, emanowała desperacją. Może źle trafiałem, chyba taki pech. Pamiętam takie dwie najgorsze randki. Z pierwszą poszedłem na pizzę, wypiła kilka browarów i się podchmieliła. Była starsza ode mnie. Zaczęła mi wylewać swoje smutki, jak to faceci są beznadziejni, jak chcą tylko seksu. Potem zobaczyła jakiegoś typa, który coś jej zrobił i powiedziała, do niego, że ja mu wpie***ę. Następnego dnia napisała mi wiadomość w stylu "polubiłeś mnie chociaż troszeczkę?".
Druga po kilkuminutowej rozmowie zaczęła już snuć plany, ile chce mieć dzieci i tak dalej. Wiesz, spoko, że wie, jaką chce mieć rodzinę w przyszłości, ale to chyba zdecydowanie za wcześnie. To było jakoś w okolicy Bożego Narodzenia i kupiła mi na pierwszym i zresztą na jedynym spotkaniu prezent pod choinkę. Ja oczywiście nic dla niej nie miałem, trochę niezręczna sytuacja – opowiada Krzysiek.
***
Karol ma 33 lata i mieszka w północno-wschodniej części Polski. Województwo podlaskie, styk Polski, Białorusi i Litwy.
– Niestety w regionie w promieniu do 30 km nic nie ma. 60 km dalej "zahaczam" o Mariampol i Druskienniki oraz Grodno. Z racji sytuacji geopolitycznej, różnych kultur i sposobu postrzegania świata nie ma realnych szans na jakieś sensowne relacje z panią z zagranicy – ocenia na podstawie swoich doświadczeń Karol, który szuka partnerki w wieku 29-36 lat.
– Polki to jak gazy szlachetne, zero reakcji. Nieważne czy pisze zwykłe "hej", czy próbuję jakoś zagadnąć pod jej opis, jeśli takowy posiada – mówi mężczyzna. Nie jest pierwszym facetem, który mówi mi, że nawet, jak te pary w serwisach randkowych się ma, to panie po prostu nie odpisują.
Karol ostatni raz na randce był w lipcu. Rok temu. Od tamtej pory nie randkuje, bo "nie ma, z kim". W 2020 roku skorzystał jednak z opcji, którą Tinder udostępnił za darmo z powodu pandemii – aplikacja umożliwiła zmianę lokalizacji, a tym samym kontakt z ludźmi z całego świata.
– Wybrałem Warszawę. Zmatchowało mnie z dwiema kobietami, nie przeszkadzało im, że jestem z Suwałk, bo same były "słoikami". Z jedną z nich, niech będzie Ania, umówiłem się na randkę, spacer po Łazienkach. Podchodziliśmy z dwie godziny, trochę rozmawialiśmy, pogryzły komary. Oboje jednak nie czuliśmy, że może być coś więcej.
Z drugą panią, niech będzie Magda, pisałem dużo więcej, szybko przeszliśmy na messenger. Interesowało ją moje hobby, malarstwo figurkowe, więc było o czym pisać. Jednakże nie minęło kilka miesięcy i się nawzajem poblokowaliśmy na wszelkich możliwych social mediach. Miała jakieś problemy zdrowotne, pisała, że była po chemioterapii i potem przyjmowała jakieś leki. Mocno się to odbiło na jej stanie psychicznym. Z każdym tygodniem czułem coraz większą agresję, ogólnie zaczęła zwracać się do mnie jak do psa – opisuje Karol.
Dopytuję go, jak myśli, z czego wynikają te niepowodzenia. – Długo myślałem, dlaczego mam takie, a nie inne doświadczenia. Chyba sam sobie jestem winny. Nieraz mam wrażenie, że należę do rodzaju tych, co są "ślepi" i nieufni w stosunku do innych osób, nie widzą, że laska daje sygnały, aby do niej zagadać – podsumowuje.
Bliżej, ale wciąż daleko
Warszawa, Kraków, Wrocław, Poznań. Setki, tysiące singli chętnych na spotkanie. Teoretycznie: wybór, którego mieszkańcy wsi i małych miejscowości mogliby pozazdrościć. Praktycznie: duży wybór wcale nie oznacza, że znalezienie miłości jest łatwiejsze. Grupy randkowo-związkowe puchną od gorzkich żali, refleksji, narzekań i rezygnacji. Zresztą – nie muszę daleko szukać. Sama przez to przeszłam.
Układ sił na grupach dotyczących chociażby Tindera jest mało zachęcający do miłosnych podbojów: 20:80. To oczywiście moja refleksja, a nie dane naukowe. Tendencja jest jednak bardzo widoczna. Te 20 proc. to grupa, której udało się kogoś znaleźć, chętnie pokazuje zdjęcia z pierścionkiem, rosnącym brzuszkiem. Piszą: "Nie poddawajcie się".
Reszta to osoby, które spotkały się z ignorancją, oszustwem, bezmyślnością, odrzuceniem i którym naprawdę trudno "się nie poddawać". Zarzutów jest cała lista. Zarzuty kierowane są do obu płci. Zarzuty sugerują, że żyjemy nie tyle w deficycie miłości, ile w paradoksie. Mówimy, że chcemy bliskości, związków i "spokojnego życia", ale nie potrafimy tego zrealizować. I jednym z problemów jest "duży wybór", który niektórym nie pozwala skupić się na jednej relacji, zmusza do nieustannej gonitwy.
Kamil jest po 30. Mieszka w większej miejscowości. Około 140 tys. mieszkańców, województwo lubuskie. Mówi, że eksperymentuje z Tinderem od dwóch lat. – Niestety, w promieniu 20 km ode mnie jest bardzo mało użytkowniczek, dużo kont jest fikcyjnych. Aplikacja ma służyć do łatwego umawiania się, ale jej skuteczność mogę oszacować na 0 procent. Jako ciekawostkę dodam, że miałem kiedyś ofertę pracy dla zagranicznego portalu randkowego. Miałem zakładać fikcyjne konta i namawiać użytkowników na płacenie abonamentu – mówi.
Marysia, 29 lat. – Przeprowadziłam się do Warszawy trzy lata temu, bo tutaj dostałam pracę. Trochę się bałam, bo nigdy nie mieszkałam w dużym mieście, ale byłam podekscytowana. Szczerze mówiąc, liczyłam, że znalezienie miłości w stolicy to będzie najprostsza kwestia. To się pomyliłam.
Kobieta opowiada, że gdy tylko rozpakowała się w nowym mieszkaniu, założyła Tindera. Wtedy jeszcze nikt nie myślał o tym, że niedługo pandemia zamknie nas w domach. Chętnie chodziła na randki i kawki z nowo poznanymi mężczyznami. Z jednym spotykała się kilka miesięcy, jednak w końcu, jak mówi, dotarło do niej, że nie jest jego jedyną "przyjaciółką". Dla niego to nie był problem, w końcu "trzeba korzystać".
– Wiem, że teraz jest inna moda, że związki się zmieniły, ludzie żyją różnie, ale ja chcę zwykłej, normalnej relacji – mówi. Dopytuję, co to znaczy "zwykła, normalna relacja". Marysia precyzuje: – Chcę być tą jedyną dla kogoś. Opowiadać sobie nawzajem o swoim dniu, pić razem poranną kawą, sprzeczać się o nierozwieszone pranie, chodzić na spacery. Wiesz, nic wielkiego, film, przytulanie, planowanie wspólnych wakacji. Wspieranie się, gdy dzieje się coś złego.
Kobieta dodaje, że "chyba miała pecha, bo wszyscy faceci, których poznała, oczekiwali luźnej znajomości". – Bez mieszkania razem, poznania rodziny, bez angażowania się. Seks, wyjście do kina i na imprezę, a jak się nudzi, to do widzenia. A ja nie chcę żyć w takim zawieszeniu – mówi Marysia. Takie doświadczenia bardzo ją zniechęciły.
Przyznaje, że jako kobieta nie może narzekać na "brak par" na Tinderze, ale pyta retorycznie: – I co z tego, że mam te pary, skoro każda z tych osób ma inne potrzeby, niż ja?
Marysia usunęła aplikację. Jest sama.
***
Mateusz ma 28 lat i od dwóch lat mieszka w Warszawie. Wyprowadził się z Lublina. Należy do grupy mężczyzn, którzy próbują – mają konto w aplikacji randkowej, jednak niewiele z tego wychodzi. Mateusz korzysta z Tindera od trzech lat z przerwami.
– Uważam, że nie jestem jakoś mega przystojny i nie przykuwam uwagi na zdjęciu. Próbuję zagadywać, odnosić się do opisu, ale no albo kobiety kasują parę, albo w ogóle nie odpisują. Kobiety mają dość duże wymagania, są wysoko świadome i nie wybierają byle kogo. A ja czasem się tak czuję. W sumie niczego mi aż tak nie brakuje, sporo czytam, można ze mną porozmawiać na każdy temat. Ale to już jest ten wiek, gdzie powinno się osiągnąć stabilizację życiową, mieć dobrze płatną pracę, a niestety nie stać mnie jak do tej pory na kawalerkę nawet, mieszkam w pokoju. To też może mieć znaczenie – mówi otwarcie Mateusz.
I zdaje się, że poruszył bardzo istotny problem. Podejrzewam, że wielu z nas usłyszało od dziadków, rodziców czy starszych krewnych "a bo ja w twoim wieku, to…". Miałem dom, żonę, dziecko i wielkie plany na powiększenie rodziny. Pod każdym względem młodzi mierzą się teraz ze skrajnie inną sytuacją. Poza jedną – jak każdy człowiek potrzebują miłości.
– Mam problem ze śmiałością, nie jestem pewny siebie. A jak już zagaduje, to jest olewka. W Warszawie każdy ma swoją ekipę, której się trzyma i ciężko jest tu być samemu. Wiesz, niby miasto, które ma 2 miliony, wydawałoby się, że są mega możliwości poznania kogoś, a jednak tak bardzo hermetyczne są te środowiska. Chodzę do jednego takiego miejsca na Pawilonach, mam znajomych barmanów, to tam próbuję zagadywać, nawet rozmowa się klei, ale nic więcej – opowiada Mateusz.
Kolejne osoby w wiadomościach prywatnych piszą mi o nieudanych randkach, setkach par i ani jednym owocnym spotkaniu. Mężczyźni wspominają o kobietach, które nie odpisują na wiadomości. A jak odpisują to często od razu z listą oczekiwań. Panie narzekają na mężczyzn, którzy nie szukają partnerki, a niewolnicy. Chcą seksu, nie zobowiązań. Chcą obiadu, nie wspólnego rozwijania pasji.
Przez kilka dni moja skrzynka puchnie od historii i chociaż wiem, że to jeden społeczny wycinek naszej rzeczywistości (bo przecież z drugiej strony mamy tysiące szczęśliwych par), to moją uwagę zwraca fakt, jak wiele osób chce o tym rozmawiać. Często winią nowe technologie, "zmechanizowanie" relacji, sprowadzenie ich do algorytmu. Innym razem szczerze piszą mi o swoich traumach, niepewności, niskiej samoocenie, nieśmiałości.
Wskazują, że "teraz kobiety chcą rozrywkowych i atrakcyjnych facetów" lub "mężczyźni oszukiwali zawsze, ale teraz, dzięki internetowi, skala tych oszust wyszła na jaw i skutecznie zniechęca do jakichkolwiek relacji".
Nie jest zatem tak, że moi rozmówcy w lokalizacji upatrują źródła swoich niepowodzeń miłosnych. Doskonale zdają sobie sprawę, że to szereg czynników sprawia, że są singlami. Często jednak miejsce zamieszkania odgrywa w tym wszystkim istotną rolę – albo wyboru nie mamy wcale, albo mamy i to napędza frustrację. Bo jak to? Mieszkam w mieście, gdzie są tysiące singli, a ja wciąż jestem sama/sam?!
Singielstwo jako styl życia
Singielstwo, życie w pojedynkę, brak partnera/partnerki – bez wątpienia jeszcze do niedawna były traktowane w kategoriach porażki. Teraz jest to raczej "decyzja", a nawet "styl życia" – dane pokazują, że coraz więcej osób funkcjonuje samodzielnie ("w jednoosobowym gospodarstwie domowym"). I jest to trend światowy.
Według Narodowego Spisu Ludności i Mieszkań przeprowadzonego w 1998 roku single stanowili około 18 proc. społeczeństwa, w 2002 roku wskaźnik skoczył do około 24,5 proc., a w 2008 do 26 proc. Eksperci szacują, że obecnie w pojedynkę może żyć 7-7,5 mln Polaków. Co jednak ciekawe, stanowcza większość uważa to za stan przejściowy, jedynie 4 proc. zdecydowało się na taki model życia na stałe.
Czy takie dane powinny nas smucić? I tak, i nie. Z jednego strony bez wątpienia obserwujemy zjawisko "samotnienia" i zrywania więzi, z drugiej – rośnie świadomość, której skutkiem często właśnie jest to zrywanie więzi. Nie trwamy latami w toksycznych związkach, jesteśmy coraz bardziej wyczuleni na przemoc, nie godzimy się na złe traktowanie. Jest też kolejna, równie ważna perspektywa.
"(...) stajemy się społeczeństwem konsumpcyjnym, odbiegającym od tradycyjnych wartości, takich jak miłość, przyjaźń, rodzina, funkcjonującym na bazie konsumpcji dóbr i usług, co – jak pisze Jean Boudillard – jest obecnie wyznacznikiem statusu społecznego jednostki. Coraz częściej współczesna jednostka w dążeniach do osiągnięcia owego prestiżu zatraca się w pogoni za pieniądzem, nie dostrzegając wyższych wartości o nieprzemijającym charakterze, takich jak: drugi człowiek, miłość, przyjaźń, spokój stanowiący podstawę homeostazy wewnętrznej (zdrowia psychicznego i fizycznego)" – pisze dr Ewa Markowska-Gos w pracy "'Singel' jako styl życia we współczesnym społeczeństwie".
Znalezienie kandydatki/kandydata, a następnie wspólne budowanie trwałej relacji to zadanie trudne i wymagające. Obecnie – niezależnie od miejsca zamieszkania – zdaje się jeszcze trudniejsze. Jesteśmy, społecznie, daleko od miłości. I nie dotyczy to jedynie osób, które zgodziły się opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Jesteśmy daleko od samomiłości i miłości do innych. Pytanie jest jedno: czy zechcemy się do niej zbliżyć?