"Tár" to film wyniosły, podobnie jak i tytułowa dyrygentka. Pomimo napływających zewsząd ochów i achów krytyków, może rozczarować, ale co z tego, skoro Cate Blanchett zagrała rolę życia... którąś z kolei. Dramat muzyczny napisany i wyreżyserowany przez Todda Fielda to film jednej aktorki i pod tym kątem jest 10/10 i słusznie należą mu się wszelkie zachwyty.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Tár" to film wielokrotnie nominowanego do Oscara Todda Fielda ("Małe dzieci", "Za drzwiami sypialni")
Główną rolę gra w nim Cate Blanchett, która także została w tym roku nominowana do nagrody Akademii Filmowej. Gala wręczenia Oscarów odbędzie się w nocy z niedzieli na poniedziałek (z 12 na 13 marca czasu polskiego)
W obsadzie znaleźli się też m.in. Nina Hoss, Noémie Merlant, Sophie Kauer, Julian Glover, Allan Corduner i Mark Strong.
"Tár" miał polską premierę 24 lutego 2023 roku i dalej go można oglądać w kinach. Czy warto? Tego dowiecie się z naszej recenzji, która w sumie jest peanem na cześć Cate Blanchett.
Cate Blanchett wciela się w filmie w postać najwybitniejszej żyjącej dyrygentki - Lydię Tár, która jako pierwsza kobieta staje na czele wielkiej niemieckiej orkiestry. Widzimy ją u samego szczytu sławy - przygotowuje się do premiery książki i wykonania na żywo V Symfonii Mahlera. Jej wspaniała kariera powoli zaczyna się rozpadać, gdy na jaw wychodzą niewygodne fakty z jej życia prywatnego.
Cate Blanchett zagrała koncertowo Lydię Tár. Aż trudno uwierzyć, że to kompletnie fikcyjna postać
Lydia Tár nie istnieje, ale i tak będziemy ją googlać. Dawno nie widziałem tak kompletnej kreacji, jak ta stworzona przez Cate Blanchett. Możliwe, że wynika to też z faktu, że film jest w całości skoncentrowany właśnie na niej, wręcz egocentryczny. Pozostałe wątki i postacie, to po prostu marne tło, co jest bardzo metaforyczne (same bohaterka nazywa niektórych "robotami"), ale wpływa na sam odbiór filmu, ale do tego jeszcze przejdziemy.
Od razu to widać, słychać i czuć, że "Tár" powstał dla niej – i to dosłownie, bo Todd Field napisał scenariusz właśnie z myślą o tej aktorce. Odwdzięczyła mu się pięknym za nadobne. Wszyscy wiemy, że to doskonała aktorka, ale nie osiadła na laurach i pokazała, że można być jeszcze lepszym. Patrząc, na to, co wyczynia na ekranie, dochodzi do wniosku, że brakuje kolejnego stopnia tego przymiotnika. "Najlepsiejsza" byłoby dla niej czystą obrazą.
Jako Lydia Tár hipnotyzuje, gdy mówi o muzyce, choć połowy nazwisk i utworów nawet nie kojarzymy ze słyszenia. Umie tak przekonująco obronić kontrowersyjnego, ale wybitnego artystę (Johanna Sebastiana Bacha), że aż się chcę scancellować cancel culture. Dyryguje tak, że mamy wrażenie, że moglibyśmy sami odstawić jakąś solóweczkę na kontrabasie. Nawet wtedy, gdy szprecha o tym po niemiecku.
Potrafi być zmysłowa i charyzmatyczna, by po chwili stać się odrażająca i krucha. Stworzyła postać z krwi i kości, która fascynuje i chętnie wybralibyśmy się na jej koncert lub wykład, ale równocześnie nie moglibyśmy potem spojrzeć w lustro. Każda scena z jej udziałem jest niejednoznaczna, istny majstersztyk i gdybym miał wybrać jeden film, z którego miałbym się uczyć aktorstwa, to byłby właśnie "Tár".
Australijska aktorka ma już na swoim koncie dwa Oscary za role w "Aviatorze" i "Blue Jasmine". Teraz znów została nominowana, ale faworytką jest jednak Michelle Yeoh, która oczarowała wszystkich we "Wszystko wszędzie naraz". Poza tym dawno żadna niebiała aktorka nie dostała Oscara za pierwszoplanową rolę (ostatnio udało się wygrać Halle Berry w 2002 r.), a tym bardziej Azjatka i choć też zagrała świetnie i należy jej się ta nagroda, to nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia jak Cate Blanchett.
"Tár" to trochę przerost formy nad treścią, ale i odważne spojrzenie na #MeToo i cancel culture
"Tár" należy do gatunków filmów, na których możemy się poczuć głupsi, niż w rzeczywistości jesteśmy. Skąd te wszystkie zachwyty (pomijając samą grę aktorską Cate Blanchett) skoro to w zasadzie kolejne studium upadku człowieka? Toczy się ospale przez ponad dwie i pół godziny, ma mnóstwo wątków, które nie zostały wyjaśnione, dialogi w niektórych scenach są przeintelektualizowane (podejrzewam, że celowo), a wisienką na torcie są napisy końcowe, które pojawiają się na początku i trwają dobre kilka minut.
To też film z gatunku takich, które musimy sobie dopowiedzieć. Wielu widzów uzna to zaletę, bo kino przecież służy zadawaniu pytań i bywa prowokacyjne. Sam poruszany wątek #MeToo zresztą do niego należy. Z jednej strony nie kojarzę filmu, w którym oskarżoną o bycie drapieżcą seksualnym była kobieta - i w dodatku lesbijka (film został za to rzecz jasna skrytykowany), ale z drugiej strony, czy naprawdę taka była i jest winna pewnej tragedii? Musimy sami zdecydować, bo nie dostajemy żadnego dowodu na ekranie.
Reżyser bez żadnego taniego moralizowania pokazuje, jak łatwo przychodzi ludziom osądzać i cancellować innych. Pojawia się też nieśmiertelny temat oddzielania dzieła od artysty. W filmie niebinarny student nie chce zagrać utworu Bacha, bo "był mizoginem i miał z 20 dzieci" (a to akurat prawda). Tár wygłasza tyradę o tym, że jego ponadczasowa muzyka nie ma nic wspólnego z tym, co robił w łóżku i kpi z generacji Z, która opiera swoją tożsamość na mediach społecznościowych. Jest przekonana, że sztuka zawsze się obroni, ale wkrótce na własnej skórze odczuwa, że może być w błędzie.
Czy warto poświęcić 2 i pół godziny na "Tár"? Moim zdaniem tak
Spodziewałem się, że film opowiadający o brutalnym świecie artystów, równie mocno obejdzie się z widzem. Trailer sugerował, że będzie thrillerem o popadaniu w szaleństwo nieco w stylu "Czarnego łabędzia" lub będzie tak intensywny, jak "Whiplash" (swoją drogą chciałbym zobaczyć konfrontację Lydii Tár i Terence'a Fletchera). Niestety pomimo wzięcia na tapetę odważnych tematów, zawodzi w czasie seansu. To dłużący się dramat, który więcej obiecuje, niż daje w zamian.
Co nie zmienia faktu, że każdy miłośnik filmu czy muzyki klasycznej, powinien obejrzeć. Tak jak np. na "Avatara" idzie się do kina dla stworzonego w trzewiach komputerów świata, tak "Tár" ogląda się dla Cate Blanchett. Z samej historii może nie zostanie w nas zbyt wiele, ale na zawsze będziemy pamiętać to niesamowite doświadczenie obcowania z prawdziwą sztuką w wykonaniu nadczłowieka (nic dziwnego, że grała kiedyś królową elfów Galadrielę). Brzmi to strasznie głupio i górnolotnie, ale taka jest prawda.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.