– Mieliśmy takich, co im się wydawało, że ubranie nieboszczyka to żadna sztuka. Ale jak z nosa i ust zaczyna cieknąć brązowa maź, to nagle się zmienia podejście i słyszymy: "Oj, wy to jednak macie ciężką pracę" – mówi Mieczysław, który jest właścicielem jednego z wrocławskich zakładów pogrzebowych. Jak przekonuje, czasy grabarzy, którzy od rana pili na grobie, jak w "Karierze Nikosia Dyzmy", już się dawno skończyły. Dziś ich praca przede wszystkim służy temu, by ze zmarłym można było pożegnać się godnie. Tym bardziej że dla wielu Polaków śmierć jest ciągle tematem tabu.
Danielowi w głowie najbardziej utkwił obraz zwłok, które leżały w mieszkaniu około dwóch miesięcy. Ciało było w fazie całkowitego rozkładu, a część zdążyła już zaschnąć.
– Lekarz stwierdzający zgon nawet napisał, że to już faza mumifikacji. Mimo to smród był okropny, a parapety były wręcz wyścielone muchami – tłumaczy pracownik wrocławskiego zakładu pogrzebowego z 12-letnim stażem.
– O robakach, które chodzą pod skórą, pewnie nie chcesz słuchać – dopowiada, ale dodaje, że takie przypadki to rzadkość i praca zwykle tak nie wygląda.
– To, z czym kojarzą nas ludzie, to najczęściej scenka rodzajowa na cmentarzu. Kondukt, wstawianie trumny czy urny do grobu, zasypywanie, układanie kwiatów i tyle nas widzieli. Tymczasem to jest tylko "najlepsza część imprezy", jak to nazywamy – mówi Krzysztof, który w branży pogrzebowej pracuje już 14 lat.
Tylko nie "grabarz"
Daniel ma 31 lat i z wykształcenia jest antropologiem kulturowym. W zakładzie pogrzebowym pracuje od 12 lat, ale z racji tego, że zakład należy do jego taty, traktuje to trochę jako środowisko do prowadzenia obserwacji życia, do którego inni niekoniecznie mają dostęp.
Jak wyjaśnia, obraz "stereotypowego grabarza" jest jeszcze ciągle w głowach Polaków bardzo utrwalony. Świadczą o tym, chociażby napiwki, które nadal jeszcze zdarzają się po ceremonii na cmentarzu. To gest na zasadzie: "Panowie, macie tak gównianą robotę, że chociaż weźcie te parę groszy i napijcie się za babcię".
– Bo jak grabarz, to wiadomo, że musi pić – komentuje z uśmiechem Daniel. – Oglądałaś zresztą pewnie "Karierę Nikosia Dyzmy" i widziałaś to picie ciepłej wódki na grobie od dziewiątej rano – dodaje Krzysiek i kwituje: – No tak to nie wygląda.
Problematyczne w branży pogrzebowej jest już samo słowo "grabarz". Krzysiek dość szybko mnie naprostował, kiedy pierwszy raz użyłam tego określenia. – Tylko nie "grabarz", proszę. Nie lubimy tego słowa – wyjaśnił. Daniel tłumaczy, że to wina luki, która powstała w języku polskim.
– Grabarz faktycznie kojarzy się z człowiekiem, który jest w zasadzie tylko od kopania grobów. Czasem jeszcze tacy ludzie zdarzają się na wioskach albo wśród pracowników cmentarzy. Nam też się zdarza kopać, natomiast odkąd sektor pogrzebowy się sprywatyzował, robimy też wszystko inne – tłumaczy Daniel.
Wśród spraw, którymi zajmują się pracownicy firm pogrzebowych, jest załatwianie dokumentów, pośredniczenie między rodziną a urzędem stanu cywilnego, przygotowanie zwłok do pochówku czy rozmowa z rodziną. – W końcu przecież dla rodziny robimy to wszystko, bo zmarłemu zwykle i tak jest to już obojętne – kwituje.
Praca w zakładzie pogrzebowym to praca z martwymi? Nic bardziej mylnego
Od obsługi klientów we wrocławskim zakładzie jest głównie Józef. Pracuje w branży 22 lata. Jak twierdzi, o tym, czego naoglądał się w tym czasie, mógłby napisać książkę. Tłumaczy, że wśród ludzi, którzy przychodzą do zakładu pogrzebowego, są absolutnie wszyscy.
– Wśród klientów są dzieci, które chowają rodziców i rodzice, którzy chowają dzieci. Zdarzyły się nawet "dzieci, które chowały dzieci", bo jak nazwać parę dwudziestolatków, która chowa swoje zmarłe przy porodzie bliźniaki. Pełen przekrój społeczeństwa - od bogatych po skrajnie biednych. Różni ich też podejście do śmierci – dodaje.
Są tacy, po których widać ulgę, bo przez lata mierzyli się z opieką nad chorym, a później umierającym człowiekiem, a są tacy, którzy kompletnie nie mogą się pogodzić ze śmiercią. Zdarzają się też jednak również ludzie, jak jedna z ostatnich klientek Józefa:
– Przyszła i powiedziała, że "mąż wywinął numer". Kiedy zapytałem jaki, powiedziała: "No jak to? Przekręcił się! Całe życie mi wywijał numery". Trudno mieć w głowie scenariusz tego, jak zareagować na taką sytuację – wyjaśnia Józef i dodaje, że to jednak nie najbardziej skrajny przykład.
– W naszym slangu branżowym jest grupa ludzi, których nazywamy "ekipą cicho". To ludzie, którzy zachowują się... dziwnie. Można wierzyć lub nie, ale potrafią tu odbywać się przedziwaczne sceny – mówi Józef i podaje przykład mężczyzny, który wychodził z biura, w którym jest zakład, bo "nie mógł nawiązać połączenia z niebem". Podziemie zakłócało mu fale. Są też przykłady zdecydowanie inne.
Daniel próbuje tłumaczyć to reakcją na stres, która jest różna.
Kochanka na pogrzebie
Afery o kwiaty to jeden z częściej pojawiających się problemów. – Ludzie szarpią się na cmentarzu, bo któryś z wieńców poszedł na front trumny, a "przecież my kochaliśmy tatusia bardziej, więc to nasz wieniec powinien być z przodu" – przytacza przykład Daniel. Szarpaniny zdarzają zresztą także w przypadku "niewiernych zmarłych".
Problemem, który generuje sporo niewygodnych sytuacji, często są także pieniądze. Zasiłek pogrzebowy wysokości 4 tysięcy złotych nie starcza bowiem dziś na pochówek, którego koszt jest przynajmniej dwukrotnie wyższy. Nawet podczas naszej wizyty w zakładzie było rodzeństwo chowające matkę, które kłóciło się o to, na kogo wypisywać fakturę.
Branża pogrzebowa, czyli jedno z najbardziej zamkniętych środowisk
Właścicielem zakładu jest Mieczysław. Z wykształcenia jest stolarzem i zaczynał od robienia trumien. To między nimi bawił się zresztą za dziecka Daniel, który dziś razem z ojcem prowadzi zakład.
– Robiliśmy te trumny, ale ludzie niespecjalnie chcieli płacić. Kiedyś policzyłem, ile już mam wziętych na zeszyt i stwierdziłem, że mógłbym sobie za to kupić mercedesa. Wtedy uznałem, że sam wejdę do branży pogrzebowej – opowiada.
Dziś taki krok byłby trudny i jak twierdzi Mieczysław, wymagałby dużego kapitału. Środowisko wrocławskich zakładów pogrzebowych jest bowiem dość zamknięte i hermetyczne. Wszyscy dość dobrze się ze sobą znają, szczególnie że większość firm "rodziła się" w tym samym czasie, a więc w okresie budzącego się w Polsce do życia kapitalizmu.
Zakłady pogrzebowe w kształcie, z którym dziś mamy styczność, rozkręciły się w latach 90., kiedy chowaniem zmarłych przestały zajmować się samorządy i kościoły. Zresztą właśnie z tej "epoki" pochodził wspomniany obraz pijanego grabarza.
– Ludzie kopali te groby za flaszkę wódki, więc co się dziwić. Drugim miejscem, w którym wszyscy pili, było prosektorium. To była ciężka praca, więc nikt nie chciał jej wykonywać. Jeśli więc już ktoś się znalazł, szefowi zwykle było obojętne, czy pije, czy nie. Byleby miał kogoś do pracy – wyjaśnia Mieczysław. Dodaje, że alkoholowego anturażu prosektorium nadawał także smród zalatującej alkoholem formaliny.
Organizacja pogrzebu – za co trzeba zapłacić? Przede wszystkim za godność
Klimat prosektorium Mieczysław dobrze zna. Zresztą jak większość pracowników zakładów pogrzebowych, bo to tam lub w chłodni przygotowuje się ciało zmarłych do pogrzebu.
– Przykładowo, musimy obciąć i wyczyścić paznokcie, bo po śmierci cofa się naskórek i wyglądają na dłuższe. Podobnie włosy, więc golimy i myjemy, jeśli jest taka konieczność. Zdarza się, że zmarli to osoby po ciężkich, wyniszczających chorobach, którym trzeba zasłonić różnego rodzaju rany, ale bywało, że i dosztukowywaliśmy kończyny – mówi Krzysztof.
Jak tłumaczy, liczy się efekt końcowy, dlatego zwykle wygląda to tak, że w nogawkę spodni lub rękaw wkłada się pończochę wypchaną gazetami. Zdarzały się jednak i urwane głowy, a także ciała, które były w fazie tak dużego rozkładu, że wszystko, co można było zrobić, ograniczało się do położenia ubrania na ciele i przykrycia twarzy chustą.
Samo ubieranie też wcale nie jest łatwe. Jak wyjaśnia Józef, trzeba to zrobić umiejętnie, bo inaczej cała praca pójdzie na marne.
Józef wspomina sytuację, jak jednemu z klientów nie podobało się, że przygotowanie zwłok do pogrzebu kosztuje, dlatego postanowił zrobić to sam. Mocno się zdziwił jednak, że to nie tylko założenie na ciało ubrań.
– Mówiąc wprost, nieboszczykowi się ulało, co może być szokującą sytuacją dla człowieka, który mierzy się z tym pierwszy raz. Od razu zmienił zdanie i poprosił o wykonanie tego za niego – tłumaczy Józef.
Podobną sytuację miał w latach 90. także Mieczysław, na którego doniesiono na policję, że niesłusznie pobiera opłaty za ubieranie ciał w prosektorium. – Przepisy mówią o tym, że ubieranie ciał pacjentów jest za darmo, a ktoś podkablował, że przecież wystawiamy faktury na jakieś 200 zł. – tłumaczy Mieczysław.
W zakładzie pogrzebowym jest śmiertelnie poważnie? Gdzie tam!
Atmosfera, która panuje w zakładzie pogrzebowym, niewiele ma wspólnego z "grobowym nastrojem". Wręcz przeciwnie, klimat jest tam dość luźny.
– Pozwolę sobie zabrać Katarzynę – mówi Józef i zabiera leżącą na stoliku urnę z prochami, do której przypięta jest tabliczka z nazwiskiem. Urna to w branżowym slangu "gorący kubek". Takich określeń jest więcej.
Usłyszałam o "grzechotce", czyli zwłokach po wypadku, najczęściej motocyklowym. Kości są tak pogruchotane, że przy próbie przeniesienia wręcz grzechoczą, z czego wzięło się slangowe określenie. Są też "breloczki", którymi to określa się samobójców, którzy się powiesili. – "Boja" albo "spławik" to topielec, a jak jest "martwy okres", to się cieszymy, bo u nas oznacza to, że jest dużo pracy. Jest też "czarna R-ka", czyli karawan.
Swoje określone nazwy mają też trumny, które w zależności od kształtu nazywa się "futerałem na skrzypce", "piórnikiem" albo "żydówką". Nazw tych jest zresztą bardzo wiele. To też "polka" i "niemka", "beczka" i masa innych, które laikowi nic nie powiedzą.
– Kiedyś pamiętam, że na jednym z moich pierwszych pogrzebów chłopaki stali za karawanem i rozmawiali o tym, jakie śledzie sobie kupili. Na początku nie mogłem tego zrozumieć, ale "robię w trupkach" już tyle lat, że sam zachowuję się podobnie. Słuchając nas, można pomyśleć, że jesteśmy na to kompletnie znieczuleni, ale to zwyczajnie profesjonalizm – tłumaczy Daniel.
Najbardziej empatyczny zawód świata?
Do zakładu pogrzebowego przychodzą ludzie w różnym stanie emocjonalnym, z którym trzeba sobie poradzić. – No i też się dostosować, bo ludzie są bardzo różni. Jedni są agresywni, inni płaczą, jeszcze inni są roszczeniowi, ale mamy świadomość, że wszyscy mierzą się ze stratą, więc naszym obowiązkiem jest obsłużyć ich z szacunkiem – tłumaczy Krzysztof.
Podobnie ma się sytuacja dotycząca samych pogrzebów. Jak mówi Daniel, do większości podejście mają dość zimne, szczególnie że zdarza się po dziesięć ceremonii w tygodniu. Ale są wyjątki.
Nie bez znaczenia jest także obcowanie ze zwłokami. Józef znalazł sobie sposób, by przebywając z nieboszczykiem nie patrzeć na jego twarz. Jak mówi, to pomaga mu zachować spokój ducha. Krzysiek stara się myśleć zupełnie o czymś innym, a po pracy fotografuje samoloty i naturę, bo w ten sposób może odreagować.
– Przebywanie w jednym pomieszczeniu ze zwłokami to w końcu żadna przyjemność, szczególnie że ani ja, ani Józek w zakładzie pogrzebowym pracować wcale nie chcieliśmy – wyjaśnia Krzysztof.
Na początku lat 2000 wielkiego wyboru jednak nie było, bo bezrobocie przekraczało 20 proc. Oprócz tego, że ostatecznie zamknęły się duże, państwowe zakłady, jak grzyby po deszczu pojawiały się wielkie markety. Za tym z kolei szła plajta małych sklepów. Wśród nich, po sąsiedzku z zakładem Mieczysława, był niewielki warzywniak, w którym pracował Józef.
– Poskarżyłem się chłopakom, że nie wiem, co ze sobą zrobić, na co usłyszałem, że mam przyjść do pracy do nich. W końcu ludzie zawsze umierali i umierać będą, więc u nich pracy nie brakowało – tłumaczy Józef, dla którego pomysł na początku był abstrakcją.
– W końcu jak to tak... w zakładzie pogrzebowym – pyta retorycznie i przytacza najczęstsze stereotypy, że "przecież w zakładzie pogrzebowym to maluje się trupy i łamie kości". Wyboru jednak nie miał, dlatego przyjął ofertę, a praca okazała się nie taka zła, jak początkowo się wydawało. Krok po kroku zaczął robić wszystko po kolei, a po kilku latach ściągnął do pracy swojego brata – Krzysztofa.
Dziś w zakładzie pogrzebowym pracują obaj. – Co więcej, żaden z nas nie wyobraża sobie zmieniać pracy na inną – mówi Józef i dodaje:
– My to zawsze byliśmy z tych, którzy na pogrzebie szli ostatni. Broń Boże, żeby tylko w żadnym przypadku nie zobaczyć nieboszczyka. A teraz idziemy pierwsi. Kto by pomyślał...