Za górami, za lasami, za kilometrami (głównie niemieckich, na szczęście) autostrad leży Południowy Tyrol: kraina, o której istnieniu zdecydowanie warto wiedzieć, jeśli w najbliższej przyszłości wybieracie się do co najmniej jednego z dwóch miejsc: studia programu “Milionerzy”, albo na urlop.
Prawdopodobieństwo, że siedząc naprzeciwko Huberta Urbańskiego usłyszycie pytanie: “W którym regionie Włoch mówi się głównie po niemiecku?” jest… cóż, tak samo, jak wiele innych, ale musicie przyznać, że potencjał ciekawostkowy jest tu spory. A to nie wszystko: “Jakie włoskie miasto notuje najwyższe temperatury latem?” (Rzym? Palermo? Skucha!); “Przez ile dni w roku w Południowym Tyrolu świeci słońce?” (150? 200? Skucha!); “Gdzie zjemy najlepsze austriackie knedle we Włoszech?”
Choć to ostatnie ma znamiona subiektywnej opinii i raczej nie zdałoby egzaminu na idealne teleturniejowe pytanie, to uwierzcie mi na słowo: Południowy Tyrol robi najlepsze knedle, a do tego parzy fenomenalne espresso, częstuje najlepszym serem i rozpieszcza genialnym winem. Jeśli ładnie poprosicie, to zaserwuje wam też nieziemskie tiramisu, które przy odrobinie szczęścia, zjecie na tle zapierającej dech w piersiach alpejskiej panoramy, siedząc pod najprawdziwszą śródziemnomorską… palmą.
Tak, o Południowym Tyrolu zdecydowanie warto wiedzieć, gdy planuje się urlop. Kilka tygodni temu na własnej skórze (i na własnym żołądku) prekonałam się, jak wyjątkowe jest to miejsce. Zainteresowani?
Trochę historii, czyli dlaczego Włosi mówią po niemiecku?
Mówiąc o historii Południowego Tyrolu nie sposób uniknąć nieeleganckiego słowa: “wcielony”, bo obecność po włoskiej stronie mapy region zawdzięcza tylko i wyłącznie politycznym roszadom terytorialnym. Podpis na traktacie pokojowym w Saint-Germain sprawił, że z dnia na dzień Południowi Tyrolczycy przestali być mieszkańcami Austrii i stali się obywatelami Włoch.
Wynik tej geopolitycznej operacji był w zasadzie do przewidzenia - przeszczep przyjął się średnio. I choć Austriacy niechętnie patrzyli na włoskie paszporty, to w 1919 roku możni tego świata mogli jeszcze udawać, że nie ruszają ich błahostki typu: “tożsamość narodowa”. Mistrzem w ignorowaniu tego rodzaju głosów był oczywiście Benito Mussolini, który przeprowadził w regionie przymusową italianizację i tym samym rozpoczął trwający dekady konflikt pomiędzy sąsiadującymi nacjami.
Spór, choć dzisiaj wygaszony, trwał w zasadzie do lat 70. ubiegłego wieku. Dzisiaj w Południowym Tyrolu funkcjonują trzy oficjalne języki (włoski, niemiecki i ladyński), a nazwy miejscowości mają podwójne nazwy (włoskie i niemieckie).
- Nikt stąd nie powie ci, że jest Włochem, Austriakiem - też w zasadzie nie. Jesteśmy Południowymi Tyrolczykami - ucina właściciel jednej z tutejszych farm, kiedy dość naiwnie, przyznaję, pytam, jaka narodowość jest mu najbliższa. W tonie jego głosu nie słychać jednak wyrzutu: wydaje się, że mieszkańcy poradzili sobie z trudną przeszłością. Sami z resztą chętnie podkreślają, że ich region to idealna mieszkanka wszystkiego, co włoskie i austriackie.
Temu akurat nie sposób zaprzeczyć, może z małym wyjątkiem: Południowi Tyrolczycy mogliby jeździć trochę mniej, jak rdzenni Włosi, zwłaszcza biorąc pod uwagę drogi w typie rollercoasterów…
Dojechać czy dolecieć? Odpowiedź jest, póki co, jedna
Skoro o jeździe mowa: do Południowego Tyrol najłatwiej dojechać samochodem. Tak, droga jest dość długa - jadąc z Warszawy musicie liczyć około 13-14 godzin. Z drugiej strony, przez większość trasy mkniecie niemieckimi autostradami, czyli bezproblemowo i bezpłatnie. Na odcinku austriackim i włoskim też nie jest źle, chociaż tu koszty rosną: w Austrii trzeba kupić winietę i opłacić niektóre przejazdy. Z kolei we Włoszech czekają na was stare, dobre bramki.
Jeśli chodzi o połączenia lotnicze, to owszem, w stolicy regionu, czyli Bolzano jest lotnisko, ale niestety nie obsługuje ono lotów z Polski. Teoretycznie możecie wykupić lot do np. do Mediolanu i stamtąd próbować dojechać wynajętym samochodem lub polegać na transporcie publicznym.
Nasza redakcyjna grupa liczyła cztery osoby, więc zrobienie całej trasy autem było oczywistą opcją. Co więcej, posiadanie samochodu w górskim terenie, gdzie odległości pomiędzy poszczególnymi mieścinkami są dość duże (i strome!) daje sporo wolności. Z drugiej strony, transport publiczny w Południowym Tyrolu istnieje i nawet do naszej mieścinki zawijał kilka razy dziennie niewielki autobusik.
Agroturystyka w zamku z kogutem w herbie
Tisens czy też Prissian, bo właśnie ona była naszą bazą na kilka wiosennych dni, to licząca kilkuset mieszkańców i kilka monumentalnych zamków osada.
Średniowieczna nomenklatura doskonale pasuje do charakteru tego miejsca: przytulone do zbocza gór domostwa, połączone wąskimi uliczkami wyglądają, jakby zbudowano je na potrzeby filmowej produkcji.
Otoczenie zdecydowanie nie jest jednak atrapą. Mało tego: jeśli wiecie, gdzie i jak, szukać, macie szansę znaleźć lokum, które kilka wieków temu gościło najbardziej nobliwe postaci okolicznych ziem.
Jednym z takich przybytków jest Ansitz Lidl - dom gościnny, prowadzony przez Stephanie i Günthera Rainer. Sam budynek jest w rodzinie od pięciu pokoleń, ale mury budowli pamiętają początek XVI stulecia.
Na pierwszy rzut oka Stephanie i Günther prowadzą agroturystykę: ich głównym źródłem utrzymania jest rolnictwo - uprawiają jabłka i winorośl, a gości przyjmują “na dokładkę”. To jednak tylko pozory.
Nic nie ujmując naszym polskim agroturystykom, te południowotyrolskie mają jedną, znaczącą przewagę: instytucję zwaną
Roter Hahn. Czerwony Kogut, bo tak należy przetłumaczyć tę nazwę, to organizacja zrzeszająca farmerów, którzy, tak jak Stephanie i Günther, wynajmują pokoje turystom.
Członkostwo w Rother Hahn wiąże się z korzyściami dla farmerów: "Kogut" zapewnia reklamę, pomaga prowadzić sociale, zapewnia szkolenia np. z zakresu hospitality. W zamian oczekuje jednak przestrzegania pewnych założeń. Chodzi przede wszystkim o to, aby farmy zachowywały swój autentyczny charakter, a nie przepoczwarzały się w rolnicze wioski potiomkinowskie dla turystów.
Właściciele gospodarstw mogą starać się o klasyfikację na jednym z trzech poziomów, które oznaczone są trzema, czterem lub pięcioma kwiatkami. Ocena zależy na przykład od tego, ile produktów na śniadaniowym stole pochodzi z własnej uprawy, czy podłogi w pokojach dla gości są drewniane, albo czy przyjezdni mają możliwość odbycia wycieczki po farmie w towarzystwie członków rodziny.
I choć na pierwszy rzut oka te kryteria wydają się dość przypadkowe (drewniane podłogi?), to zdecydowanie mają swoje uzasadnienie (w tym konkretnym przypadku chodzi zachętę do wykorzystania naturalnych, dostępnych lokalnie, materiałów) i składają się na, powtórzmy to raz jeszcze, autentyczne doświadczenie. Pozwólcie, że wytłumaczę to na przykładzie naszego pensjonatu.
Kiedy dotarłyśmy na miejsce i zapukałyśmy do ciężkich drewnianych drzwi, otworzyła nam uśmiechnięta Stephanie
Pensjonat prowadzi właściwie samodzielnie - Günther na co dzień zajmuje się uprawami. Taki podział panuje w wielu “kogucich” agroturystykach. W większości z nich, podczas pobytu spotkacie się również z dziećmi, jak również rodzicami czy nawet dziadkami właścicieli.
- Południowi Tyrolczycy są bardzo rodzinni. Zakorzenieni w swoim regionie - mówiła nam Sonja Kaserer, przedstawicielka Roter Hahn. Co ciekawe, tutejsze wsie raczej nie cierpią na wyludnienie - młodzi ludzie chętnie przejmują gospodarstwa od rodziców i decydują się na życie wolniejszym, zgodnym z rytmem przyrody, tempem. W zasadzie trudno się dziwić: według niedawnego cenzusu średnia życia przekracza to 80 lat. I to zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn.
Długowieczność to pewnie po części zasługa świeżego powietrza, sporej codziennej dawki ruchu i jedzenia - nie napiszę “zdrowego”, bo dieta złożona z masła sera, szynki i specku, czyli suszonej wieprzowiny oraz wina, raczej nie wygra w rankingach tworzonych przez kardiologów… Powiem zatem, że jest to dieta “czysta”, bo większość produktów, które lądują na lokalnych stołach podróżuje co najwyżej kilka wsi, a nie jak w naszym przypadku - kontynentów.
Stephanie codziennie przygotowywała dla nas śniadanie złożone w zasadzie tylko i wyłącznie z produktów dostępnych na miejscu oraz takich, które są aktualnie w sezonie. Zapomnijcie o pomidorach z Hiszpanii albo papryce z Meksyku - jeśli nie ma na nie sezonu w Prissian, nie pojawią się na stole.
Okej, kawa mogła przyjechać z nieco dalszych rejonów świata, ale już werbena, która parzyła się w szklanym imbryku, jeszcze niedawno rosła pod naszymi oknami. Kawałek dalej widać było natomiast kurnik, którego rezydentki dostarczały jaj na pyszne, pieczone codziennie wieczorem (nos mi świadkiem!) ciasta. Jabłka, które codziennie dostawałyśmy na drogę to oczywiście również “wyrób” tutejszego gospodarstwa.
O tym, że Południowy Tyrol stoi jabłonkami, dowiecie się już po przekroczeniu granicy z Austrią. Mijając ukwiecone wiosną zbocza pomyślicie pewnie jednak, że macie do czynienia z wyjątkowym gatunkiem winorośli.
Tutejsze jabłonki są bowiem bardzo “szczupłe” - wspierane na palikach, podobnych do tych, po których pnie się wino, nie mają rozłożystych gałęzi - na stokach nie ma na to miejsca.
Podczas wycieczki po farmie w towarzystwie Günthera dowiecie się, jak wymagająca jest praca na tutejszej roli. Zaledwie kilka procent powierzchni całego regionu nadaje się pod uprawy, dlatego farmerzy stawiają przede wszystkim na jakość produktu - wiedzą, że ilością nie wygrają z konkurencją, na przykład z Polski. Jadąc do Południowego Tyrolu, przygotujcie się na pytania o uprawę jabłek. Lokalsi dobrze wiedzą, że jesteśmy największym eksporterem tego produktu w Europie.
Günther chętnie wprowadzi was w tajniki produkcji wina: pokaże swoje uprawy, a także najstarsza winorośl w Europie. Szczep Versoaln rośnie nieopodal zamku Katzenzungen już od 350 lat. I tak, wciąż owocuje i wciąż robi się z niej wino. Ale nie pytajcie Günthera, czy jest dobre - będzie dyplomatycznie milczał.
Jakościowe jest natomiast wino, którego możecie spróbować na miejscu, w pensjonacie. Etykietka Ansitz Lidl wygląda bardzo stylowo, podobnie z resztą jak całe wnętrze:
Bolzano, Merano i winne wsie
Własne wino produkuje pewnie co drugie gospodarstwo w regionie i jeśli ładnie poprosicie, gospodarze z chęcią pozwolą odkupić od siebie butelkę czy dwie.
Jeśli jednak macie ochotę na elegancką degustację koniecznie odwiedźcie Tramin an der Weinstraße - to miejsce pochodzenia między innymi coraz popularniejszej w naszym kraju winorośli gewürztraminer.
Planując pobyt w Południowym Tyrolu z pewnością sporo czasu poświęcicie na trekking po górach, czy odpoczynek nad tutejszymi jeziorami - i słusznie, nie zapominajcie jednak, aby podarować co najmniej po dniu tutejszym miastom - Merano i Bolzano.
Oba mają urokliwy charakter średniowiecznych miasteczek, ale Bolzano jest nieco większe, bardziej uprzemysłowione. To właśnie tu znajduje się na przykład fabryka sławnych wafli Loacker (natkniecie się na nie w każdym sklepie sieci Spar, która zdominowała tutejszy rynek).
Bolzano ma jednak do zaoferowania sporo unikalnych atrakcji. Jest muzeum, w którym “odpoczywa” człowiek lodu Ötzi. Pechowiec wpadł 3 tys. lat temu w górską rozpadlinę i zamarzł na śmierć. Na nasze szczęście nikt nie wyruszył mu z pomocą, dzięki czemu, Ötzi cieszy się dzisiaj statusem najlepiej zachowanego 3,5-tysiąclatka na świecie.
Sporo wrażeń dostarcza również podróż kolejką linową z centrum Bolzano do jego górskiej “dzielnicy” Soprobolzano. W tymże miasteczku znajduje się również stacja kolejki wąskotorowej.
Merano ma nieco inny, bardziej kurortowy charakter, o czym przekonacie się na przykład paradując długą centralną promenadą, albo przechadzając się po ogrodzie botanicznym wokół zamku Trauttmansdorff.
Odwiedziłyśmy go w kwietniu i było to iście surrealistyczne doświadczenie: kwitnące tulipany i kaktusy - praktycznie obok siebie. Palmy na tle górskiej panoramy, które podziwiacie opierając się o drzewko pomarańczowe - albo cytrynowe, co kto lubi. Nic dziwnego, że zamek Trauttmansdorff był jedną z ulubionych rezydencji księżnej Sisi.
Nie zastanawiajcie się: kierunek Południowy Tyrol!
Polskich turystów jest tu mało. Prawdę mówiąc, tutejszą turystyczną pulę tworzą w zasadzie Włosi i Niemcy. Nie liczcie więc za bardzo na menu w języku angielskim ani na to, że miejscowi będą w tym języku jakoś specjalnie biegli.
To na co natomiast możecie liczyć to ogromna otwartość, gościnność i chęć nawiązania porozumienia. A to, w pakiecie z niesamowitymi widokami, pysznym jedzeniem i zjawiskowym winem jest chyba najważniejsze, prawda?
Artykuł powstał we współpracy z Rother Hahn.