Masz 18 lat i zmęczony wracasz z imprezy. Wysiadasz z pociągu na stacji metra i postanawiasz przymknąć oko na ławce na peronie. Gdy się budzisz, szybko zauważasz, że coś jest nie tak z twoimi ubraniami i nie możesz znaleźć telefonu. Okazuje się, że ktoś cię zgwałcił i okradł. A potem następuje kolejny gwałt – polityczny. Na zimno. Dopuszcza się go premier twojego kraju. Chce wjechać na tobie do Sejmu. Po traumach do celu.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Gwałt w metrze na polskim uczniu w Monachium spadł Mateuszowi Morawieckiemu jak z nieba. Czy w KPRM strzelił korek od szampana? A może szef rządu poprzestał na klaśnięciu w dłonie? To nie ma znaczenia. Grunt, że premier mógł odhaczyć wszystkie ulubione motywy pisowskiej propagandy, nazywanej też politycznym złotem.
Po pierwsze do przestępstwa doszło w Niemczech, czyli na terenie wroga numer jeden obecnych władz. Po drugie ofiarą padł młody, polski obywatel. Po trzecie sprawcą był imigrant z Afganistanu. Po czwarte gwałt miał charakter jednopłciowy.
Tak więc obecne są wszystkie składniki do sporządzenia koktajlu strachu, którym można napoić już i tak wystraszonych niektórych polskich mężczyzn. Mają się bać, że to im ktoś ściągnie spodnie i zrobi z nimi, co zechce. Krótko mówiąc: polscy faceci mają podświadomie przerazić się tym, że będą traktowani tak, jak część z nich traktuje polskie kobiety. Zresztą nie tylko polskie. Najświeższy przykład: niemiecka policja aresztowała 34-letniego Polaka, który w pociągu z Berlina do Poczdamu molestował seksualnie 17-letnią dziewczynę. Co na to Morawiecki? Jak to co, nic.
Gwałt lepszego sortu
Reakcja premiera na gwałt w Niemczech może wywołać u Polek złość albo wybuch gorzkiego śmiechu. Oto Morawiecki, wykorzystując tragedię chłopaka przekonuje, że Polska jest jednym z najbezpieczniejszych krajów na kontynencie, a władza dba o bezpieczeństwo Polaków. Być może brak feminatywu jest znaczący. Być może słowa o bezpieczeństwie Polek nie przeszłyby przez klawiaturę nawet premierowi, który nie słynie z zamiłowania do prawdy.
Gdyby Morawieckiemu na serio chodziło o dobro ofiary gwałtu, a nie robienie kampanii wyborczej na tragedii chłopaka, reagowałby w podobny sposób na każdy gwałt popełniony na osobie z polskim obywatelstwem. Tak się jednak nie dzieje.
Co Morawiecki miałby zrobić z najpowszechniejszym gwałtem Polaka na Polce? Przecież nie mógłby z tego zrobić grafiki wyborczej. Nie mógłby krzyczeć o "skutkach otwartych granic". Wykluczone byłyby tyrady o płocie, murze, czy innej zaporze. Przecież sprawcy – i przyszli sprawcy – już tu są. To biali, katoliccy mężczyźni i chłopcy, którzy nasiąknęli tradycyjną kulturą gwałtu i jej wykwitami w stylu "jak suka nie da, to pies nie weźmie". Dlatego gwałty Polaków na Polkach Morawiecki ma głęboko w nosie.
W świecie PiS zarówno ofiary, jak i sprawcy przemocy seksualnej dzielą się na lepszy i gorszy sort. O tym, do którego zbioru wpadnie dana osoba, decyduje jej przydatność dla propagandy partyjnej PiS. Polski uczeń z Niemiec na swoje nieszczęście okazał się niezwykle użyteczny dla partii, która nie bacząc na jego stan, zrobiła z niego rekwizyt swojej kampanii. PiS nie potraktował tego mężczyzny jak człowieka, ale jak rzecz. Morawiecki uprzedmiotowił ofiarę po tym, jak zrobił to gwałciciel.
Kampania wyborcza zamiast potrzebnych zmian
Od premiera kraju w środku Europy można i trzeba oczekiwać czegoś innego. Nie chodzi o to, by lwią część aktywności szefa rządu zajmowało pochylanie się nad każdym przypadkiem zgwałcenia. Ale sprawowanie władzy daje niezbędne instrumenty, by zamiast bić pianę w internecie, wprowadzić prawdziwe zmiany. Gdyby Morawieckiemu chodziło o coś więcej, niż żerowanie jak hiena na cudzym dramacie, miałby duże pole do działania.
Zacząć można na przykład od tego, by gwałt przestał być zaledwie występkiem, a stał się przestępstwem. Już sama kwalifikacja prawna to dowód lekceważenia, z jakim traktowany jest zamach na wolność i nietykalność kobiet. Nie ma bowiem co symetryzować, że ofiary to w równej części kobiety i mężczyzny. To po prostu nieprawda. Lwia część ofiar to kobiety, a lwia część sprawców to mężczyźni. W znacznie rzadszych przypadkach, gdy gwałceni są mężczyźni, sprawcy są zazwyczaj tej samej płci.
Co jeszcze można zmienić? W Polsce nadal obowiązuje archaiczna (czytaj: patriarchalna) definicja gwałtu, zgodnie z którą liczy się opór stawiany przez ofiarę. Tymczasem w krajach, które dbają o bezpieczeństwo kobiet, wyznacznikiem gwałtu jest brak zgody na stosunek seksualny.
A więc do tego, by stwierdzić popełnienie przestępstwa, wystarczy nieobecność "tak". Projekt ustawy zmieniającej definicję gwałtu autorstwa Nowej Lewicy pokrył się już grubą warstwą lodu w sejmowej zamrażarce, bo PiS ignoruje go od dwóch lat. Kto jak nie premier (lub w polskich warunkach: również wicepremier) mógłby wyciągnąć projekt ustawy i sprawnie przeprowadzić go przez Sejm?
To także premier mógłby zdecydować, by pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości szły na pomoc ofiarom przestępstw, w tym zgwałcenia, a nie ekspresy do kawy. To on wreszcie mógłby postawić na profilaktykę, czyli przeciwdziałanie trującemu przekazowi skierowanemu do chłopców i mężczyzn, zgodnie z którym przemoc wobec kobiet jest dowodem męskości i "zawsze się troszeczkę gwałci" (te ostatnie słowa wypowiedział niemal dekadę temu obecny poseł Konfederacji Janusz Korwin Mikke).
Zasada poszanowania wolności i autonomii innej osoby mogłaby – decyzją premiera – być przekazywana młodym ludziom przez system edukacji. Skoro uczniom wpaja się, jak bezpiecznie przechodzić przez ulicę, nic nie stoi na przeszkodzie, by uświadomić im, że w relacjach międzyludzkich też obowiązuje czerwone i zielone światło.
Morawiecki ma ofiary gwałtu w nosie
Tu jednak dochodzimy do podstawowej przeszkody, która sprawia, że nic z tego, co powyżej wymienione nie jest możliwe (choć m.in. takie obowiązki nakłada na Polskę ratyfikowana przez nią Konwencja antyprzemocowa). Mianowicie Morawiecki nie jest prawdziwym premierem. Owszem, to nazwa funkcji, którą oficjalnie sprawuje, ale decyzje podejmuje Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości oraz jedyny wicepremier.
Tak więc nawet gdyby Morawiecki chciał na serio pomóc ofiarom gwałtu, nie mógłby tego zrobić, zanim nie dostałby zgody swojego mocodawcy. Nic jednak nie wskazuje na to, by choćby próbował.
Nie da się tego powiedzieć za mocno: Morawiecki ma gdzieś ofiary gwałtu. Tragedię Polaka w Monachium wykorzystuje tylko po to, by nie stracić stołka. To dlatego te cyrki ze wzywaniem na dywanik niemieckich dyplomatów i zapowiedzi włączenia do śledztwa polskich prokuratorów. Ze strachu przed utratą władzy Morawiecki uczepi się nawet spodni ofiary gwałtu – pod warunkiem że będzie pasowała do partyjnej narracji.