"The Real Housewives" to amerykański reality show, którego pierwsza odsłona zadebiutowała ponad 15 lat temu. Każda z kolejnych edycji skupiała się na życiu grupy kobiet w różnych miastach USA, takich jak m.in. Nowy Jork, Atlanta, New Jersey czy Miami. Potem format przytuliły Kanada, Australia, RPA czy Wielka Brytania. Zrobię szybkie intro dla tych z was, którzy albo o reality nie słyszeli, albo nigdy nie mieli okazji go oglądać. Program koncentruje się na codziennym życiu bohaterek, które są często bardzo zamożnymi kobietami mieszkającymi w ekskluzywnych dzielnicach. Obejmuje to ich życie rodzinne, zawodowe oraz społeczne.
Trzonem formatu są relacje między kobietami, w tym przyjaźnie i konflikty, które często prowadzą od mniejszych dramacików do potężnych dram. Na koniec każdego sezonu producenci organizują tzw. "reunion show", gdzie uczestniczki omawiają wydarzenia z całego sezonu: dzielą się refleksjami, dochodzą do konkluzji, "wyjaśniają się", tudzież pompują istniejące dramy.
Od 6 września co środę o godz. 20:05 w Polsacie będziemy mogli oglądać perypetie barwnych Polek, które uwiły sobie wygodne gniazdka, ale na rodzimym podwórku. Nie za granicą, tak jak było to w przypadku formatów takich, jak "Żony Hollywood" czy "Żony Miami".
Widziałam przedpremierowo pierwszy odcinek "The Real Housewives. Żony Warszawy" i nie sposób wypowiedzieć się o reality, nie nawiązując jednak odrobinę do formatów, które wymieniłam powyżej.
Obejrzałam zarówno "Żony Hollywood", jak i "Żony Miami". Te pierwsze faktycznie bardziej mnie kupiły, bo były jakieś bardziej... wiarygodne? Owszem, chwaliły się swoimi chatami, samochodami i pracą, ale jeszcze byłam w stanie to przełknąć i się przy tym odmóżdżyć, zrelaksować.
Przy bohaterkach z Miami wleciał mi natomiast zupełnie inny humor. Może nawet trochę depresyjny, bo przeraziło mnie to, jak kobieta jest w stanie wmawiać sobie i innym, że żyje jak w raju, będąc niewolnicą swojego milionera.
No bo bez tych panów nie byłoby jachtów, zegarków, Balanciagi, Diorów, Prady i kasy na wylewanie na siebie szampana, żeby "dotlenić skórę". Poza tym - no błagam, ile można leżeć, pachnieć i nic nie robić. Dwa tygodnie? Potem nawet najbardziej lukrowane życie traci smak.
Anita Kuś-Munsanje, Magda Pyć-Leszczuk, Barbara Sobczak, Anna Szubierajska, Monika Żochowska, Sara Koślińska, Kasia Przydryga, Monika Goździalska i Anna Wrońska. To kobiety biznesu z różnych branż - miedzy innymi kosmetycznej, hotelarskiej, medycznej, high-tech.
Ale nie tylko, bo na przykład Anita nie udaje, że jest wielką bizneswoman. Bez owijania w bawełnę przyznaje, że jest dumną, pełnoetatową żoną i mamą, a poza tym jej konikiem jest moda. I okej. Przynajmniej jest szczera.
Co do reszty bohaterek - produkcja i one same zapewniają, że biznesy, które założyły, czy którymi kierują, zbudowały zupełnie same. W skrócie - nie stoją za tym pieniądze od partnera. Ile w tym prawdy, jeśli chodzi o każdą z nich? Trudno powiedzieć, ale może jeszcze się tego dowiemy.
Czym natomiast "Żony Warszawy" na pierwszy rzut oka nieco różnią się od tych z zagranicznych reality? Choć w DNA programu jest to, że motywem przewodnim jest kasa - eksponowane są ich domy, hotele, kliniki czy samochody - to im dalej w las, tym nie ma się aż tak silnego wrażenia, że jedyne, czym chcą się chwalić, to właśnie blichtr i kolejne zera na koncie.
Być może wyrobiłabym sobie nieco inne zdanie o dziewczynach, gdybym poznała je tylko "na ekranie". Tak się jednak złożyło, że zanim obejrzałam premierowy odcinek, rozmawiałam z większością bohaterek podczas konferencji ramówkowej. Wygląda na to, że to życiowe, inteligentne, normalne babki, zupełnie nieoswojone z show-biznesem (oprócz Moniki Goździalskiej). Jedno jest pewne - żadna z nich nie miała kija w czterech literach.
Jakiś czas temu naprawdę zwątpiłam w to, że w dzisiejszych czasach telewizja jest jeszcze w stanie wpuścić na antenę ludzi, których wcześniej nie przerobi sobie na produkty pod swoje kopyto. Tutaj jest nadzieja na to, że dostaniemy bohaterki nienaciągnięte i niepodpompowane - i nie chodzi o medycynę estetyczną! Po prostu robią wrażenie autentycznych.
To, czy moja intuicja podpowiedziała mi dobrze i czy moje odczucia się sprawdzą, okaże się oczywiście w kolejnych odcinkach, kiedy zobaczymy je w różnych sytuacjach. Już na starcie czuć, że większość pań wcale przyjaciółkami nie zostanie. Na pewno pokażą pazurki, a szambo wybije nie raz.
W premierowym odcinku, kiedy zasiadły do wspólnej kolacji w mazurskim hotelu (należącym do jednej z nich), atmosfera zgęstniała zaskakująco szybko. Pytanie, czy spiny w programie nakręcały się z pomocą reżysera, czy w miarę "naturalnie".
Nie muszę być jednak wróżką, żeby stwierdzić, że będziemy świadkami niejednej potężnej dramy i ostrej wymiany zdań. Dziewczyny ewidentnie nie dają sobie w kaszę dmuchać.
Czego potrzebuję tej jesieni jako widzka? "Żony Warszawy" trochę mi to uświadomiły.
Chcę reality, które mnie wychilluje, rozbawi, może czasem wrzuci jakąś rozkminę na temat pracy, przyjaźni, w ogóle relacji międzyludzkich. Ale chodzi o to, żeby to zostało podane w smacznym sosie z solidną porcją poczucia humoru.
Mam nadzieję, że "Żony Warszawy" nie będą na siłę przeginać z wulgarnością, prowokowaniem zgrzytów między sobą i darciem kotów. Jeśli utrzymają poziom, program ma niezłe szanse zdobyć rzesze fanów. Ja po pierwszym odcinku mogę powiedzieć jedno: mam ochotę na więcej!