Elektrykiem przez Szwajcarię. Grand Tour of Switzerland ma potencjał na podróż życia

Absolutnie nie zgadzajcie się na pięciodniową wyprawę po Szwajcarii. Za żadne skarby, choćby liczyły się one w kilogramach czekolady czy tonach szwajcarskiego sera. Odmawiajcie nawet jeśli powiedzą, że na lotnisko odstawi was Roger Federer, a koszyk na drogę spakuje Martina Hingis. Dlaczego? Bo po powrocie w głowie zostanie wam tylko jedna myśl: “Jezu, dlaczego tak krótko???”. 
Okej, na pociesznie zostanie wam masa zdjęć, którymi będziecie spamować znajomych jeszcze tydzień po powrocie, do tego - ewentualnie - paczka fondue, w którym utopicie smutki, ale… Czy to wystarczy? 
Dobra, przestaję się droczyć. 
Jasne, że wystarczy. Szwajcaria to kraj-fototapeta. Gdziekolwiek nie spojrzycie, tam zachwyt. Ale momentów zapierających dech dostarcza nie tylko przyroda (i nie, nie tylko ceny zegarków w sklepowych witrynach). 
To, czego prawdopodobnie nie wiecie o Szwajcarii to to, że jest to kraj niesamowitych tras - pieszych, kolejowych i tych, które sprawdziliśmy na własnej skórze: samochodowych.
Tras dodajmy specyficznych, bo szwajcarska szkoła jazdy i w ogóle, szkoła utrzymania infrastruktury drogowej, to coś, co najlepiej sprawdzić na własnej skórze. Ale posłuchać i popatrzeć, też warto. A tak się składa, że dzięki uprzejmości Switzerland Tourism, możemy wam o tym opowiedzieć. 

Grand Tour of Switzerland

W Szwajcarii spędziliśmy roboczy tydzień: w poniedziałek dotarliśmy do Zurychu, w piątek, również z tego największego miasta Szwajcarii, wylecieliśmy z powrotem do Warszawy. Pomiędzy lotami przejechaliśmy niemal 1000-kilometrowy odcinek, większość z którego biegła szlakiem trasy, określanej mianem Grand Tour of Switzerland. Całość tego szlaku, prowadzącego malowniczymi trasami i omijającego autostrady, obliczona została dokładnie (jak na Szwajcarów przystało) na 1,643 km - dokładnie.
Dbałość o szczegóły ma odzwierciedlenie również w dalszej części opisu tej malowniczej trasy przez największe atrakcje ojczyzny Alberta Einsteina, Le Corbusiera i DJ-a Bobo: Grand Tour of Switzerland to 650 specjalnych znaków drogowych, dzięki którym rozpoznacie szlaki GToS, a na nich: 46 największych atrakcji turystycznych, 22 jeziora, 5 alpejskich przełęczy i 13 zabytków wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
GToS ma również dedykowaną aplikację, która znacząco ułatwia orientację na trasie i odhaczanie kolejnych atrakcji. 
Szwajcarzy stworzyli kilka wersji Grand Tour: kolejowy, motocyklowy oraz, wspomniany, samochodowy, który można również odbyć w wersji elektrycznej. Zapytacie, jest to wykonalne? Jest. Czy jest to łatwe i przyjemne? Zdecydowanie. 

E-Grand Tour: ekologicznie, łatwo, swisstainable

Nie trzeba być posiadaczem “zielonego” auta, aby pojeździć po Szwajcarii. Wypożyczalnie samochodów znajdziecie na każdym lotnisku, w Zurychu takie instytucje mają swoją wydzieloną strefę (ok. 5 min spaceru z hali przylotów, przez galerię handlową). 
Nasz elektryk należał do stajni Europcar. Procedura wypożyczenia odbędzie się szybko i bezproblemowo, pod warunkiem że formalności załatwicie online przed wylotem. Wtedy na miejscu czeka was tylko weryfikacja prawa jazdy oraz paszportu/ dowodu osobistego, a także uiszczenie kaucji, zabezpieczanej na karcie płatniczej. 
Auto, które odbieracie z parkingu, jest w pełni naładowane, więc można od razu ruszać w drogę. Nam trafił się SEAT Cupra Born o zasięgu przekraczającym nominalnie 300 km., więc pierwsze ładowanie zaliczyliśmy dopiero drugiego dnia podróży. 
Czy mieliśmy problemy ze znalezieniem ładowarki? Nie, bo ich siatka jest tu naprawdę gęsta i można je napotkać właściwie wszędzie, a już na pewno w większych centrach handlowych (które, warto zaznaczyć, jak na europejskie standardy są i tak malutkie) oraz na miejskich parkingach. Wystarczy, że ściągniecie dowolną aplikację, lokalizującą tego typu stacje i jesteście bezpieczni. 
Miejsca z ładowarkami nietrudno znaleźć
Inna sprawa to przestawienie się, jako kierowców, z trybu paliwowego, na tryb elektryczny. Elektryk wymaga planowania, bez dwóch zdań. Musicie brać pod uwagę czas ładowania, który w zależności od “szybkości” ładowarki, może zająć od godziny do godzin kilku. 
Koszty? Prąd wychodzi znacznie taniej niż benzyna, ale stawki różnią się pomiędzy poszczególnymi dostawcami. Niemniej jednak praktycznie całą trasę przejechaliśmy za nieco ponad 50 CHF, wyłączając opłaty za postój, bo trzeba pamiętać, że wpięcie kabla w bok auta nie zwalnia was z opłacenia parkingu miejskiego czy parkingu w centrum handlowym. 
Dwa słowa na temat odnawialnych źródeł energii w Szwajcarii, bo w kontekście elektryków temat ten poruszyć warto. Otóż 62 proc. energii, konsumowanej przez gospodarstwa domowe, pochodzi tu ze źródeł odnawialnych, głównie elektrowni wodnych. 29 proc. produkują elektrownie jądrowe. Pozostałe 9 proc. pochodzi ze źródeł nieodnawialnych. 
I choć na szczycie szwajcarskiej energetycznej listy wciąż króluje ropa, to jest plan, aby tą sytuację zmienić. Rząd dał sobie czas, aby do roku 2050 jak większość energii pochodziła ze źródeł odnawialnych. Poprawa sytuacji energetycznej przejawia się również w zagęszczaniu siatki stacji ładowania samochodów elektrycznych, której byliśmy beneficjentami. 

Ale na to, aby żyć zgodnie z duchem “swisstainable” (lubiana tu zbitka, powstała z połączenia słów “Swiss” - szwajcarski oraz “sustainable” - zrównoważony), składa się znacznie więcej czynników. 
Szwajcarskie linie lotnicze, SWISS, umożliwiają swoim klientom opcję tzw. offsetu klimatycznego. Uiszczenie dodatkowej opłaty klimatycznej pozwala przewoźnikowi na zakup paliwa typu SAF, czyli Sustainable Aviation Fuel, dzięki któremu emisja Co2 redukuje się o niewiarygodne 80 proc. Nawiasem mówiąc, jeśli nigdy wcześniej nie interesowaliście się, z czego powstaje SAF, mocno zachęcam. Okazuje się, że samoloty mogą latać na… zużytym oleju kuchennym
Poza tym, że potrafią latać ekologicznie, Szwajcarzy są też nieźli w segregacji śmieci - odzyskują z rynku aż 90 proc. butelek PET, mają jeden z najwyższych wskaźników spożycia produktów z półki “bio” w Europie i niesamowicie troszczą się o jakość swojej wody. Kranówkę można tu zawsze pić ze spokojem, a nawet, jak przekonaliśmy się w trakcie podróży, w niektórych miejscach można też uzupełniać bidony nawet w publicznych “źródełkach”. 
Czerpanie wody z miejskich ujęć to w pełni normalny widok
Jegomościa popijającego z “fontanny” spotkaliśmy jednak dopiero na końcu naszej podróży. Cofnijmy się więc do początku, czyli do dnia, w którym po raz pierwszy postawiliśmy stopę na szwajcarskiej ziemi. 

Dzień 1: ser to życie

Na początku wyjazdu pogoda zdecydowanie nas rozpieszczała: jesienne słońce przyjemnie grzało, samochodowy termometr wskazywał 25 stopni, na niebie ani jednej chmurki. Nie da się jednak ukryć, że na trasę wyjechaliśmy nieco spięci: mając z tyłu głowy mityczne szwajcarskie mandaty opiewające na bajońskie sumy, początkowo pełzliśmy po szosie jeszcze nawet bardziej zachowawczo, niż rodowici Szwajcarzy. 
Bez przesady, myślicie sobie. Wiadomo, na obczyźnie raczej nie wypada zgrywać Kubicy na pierwszej lepszej autostradzie, ale przecież zasady ruchu są w całej Europie mniej więcej takie same… Otóż drodzy czytelnicy, dotarliśmy do pierwszego momentu tej opowieści, kiedy musicie uwierzyć mi na słowo: Szwajcarzy przestrzegają ograniczeń prędkości. 
Tu zrobię dramatyczną pauzę i poczekam, aż zdumienie zadomowi się na waszych twarzach. Już?
Szwajcarzy naprawdę jeżdżą tak, jak pokazują znaki: bez gwiazdki przy 50 km/h w terenie zabudowanym, bez dywagowania, od ilu tak naprawdę łapie “suszara”. Jest 50, jadą 50. Jest 120, nie “docisną” ani kilometra więcej. Wiedzą, że nie warto, bo mandaty są kosztowne, nawet dla nich. 
Jeśli interesują was konkretne kwoty, zajrzyjcie do e-przewodnika Grand Tour of Switzerland. Dość powiedzieć, że przekroczenie dozwolonej prędkości o 25 km może skończyć się wizytą w sądzie, a skończy się na pewno, jeśli rzecz miała miejsce w terenie zabudowanym. 
Obostrzenia sprawiają, że po Szwajcarii jeździ się wolno, co ma swoje jasne i nieco ciemniejsze strony. Jeśli na trasie uświadomicie sobie, że jak tak dalej pójdzie, to spóźnicie się na pociąg, autobus czy samolot, to raczej nie ma opcji, że nadrobicie prędkością (środek transportu też raczej na was nie zaczeka - szwajcarska punktualność jest legendarna, ale w żadnym razie nie jest legendą).

Na trasie Grand Tour of Switzerland znajdziecie charakterystyczne "ramki" do zdjęć

Plusy wolniejszej jazdy to wiadomo - bezpieczeństwo. Przez tydzień nie widziałam ani jednej stłuczki - co samo w sobie nie jest jeszcze dowodem na bezkolizyjność szwajcarskich dróg, ale już fakt, że na drodze ani razu nie miałam ochoty zakląć, ani pod nosem, ani tym bardziej na całe gardło w kierunku innego kierowcy - o czymś świadczy. 
Szwajcarzy na drodze wykazują się niesamowitą wręcz kindersztubą. Przykład: jadąc górskimi zawijasami, mniej doświadczeni kierowcy, albo kierowcy dużych, z zasady wolniejszych aut, przy pierwszej możliwej okazji, zjeżdżają na mijankę i przepuszczają “ogonek”, który się za nimi uformował. Robi wrażenie. 
Ograniczenia prędkości generują też komiczne sytuacje. Jestem pewna, że o ile nie gościcie za często w Dubaju, to Szwajcaria powali was pod względem liczby luksusowych i, o ironio, sportowych aut, które, jak wszyscy inni muszą stosować się do przepisów. Ryk silnika Ferrari rozpędzającego się do… 60 km/h jeszcze długo będzie wywoływał ironiczny uśmiech na waszych twarzach. 
Onieśmieleni nową jakością jazdy dotarliśmy do pierwszego punktu, czyli miasteczka St. Gallen. Wchodząc na centralny plac tej niewielkiej mieściny, poczujecie się jak w bajce. Ale tylko przez chwilę, bo za moment okaże się, że dzielnica otaczająca okazałą barokową katedrę wraz z opactwem, mimo że wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, tętni nawet nie tyle, co turystycznym, ale autentycznym, lokalnym życiem. 
St. Gallen urzeka pięknie zachowaną starówką
Na skrawkach soczyście zielonej trawy przesiadywały grupki nastolatków, pod murami katedry cienia szukali spacerowicze, przechodnie zatrzymywali się, aby poplotkować. Tabliczki: “Nie deptać zieleni” nieobecne. Nikt nikogo nie przywołuje do porządku, każąc miejsce święte święcić. Jest normalnie, kulturalnie. Przyjaźnie. 
Jedna trzecia Szwajcarów deklaruje się jako niewierzący, ponad połowa zalicza się do chrześcijan - częściej do katolików, na drugim miejscu do protestantów. Z perspektywy trawnika przed opactwem St. Gallen te statystyki wydają się absolutnie nieistotne - tu odpoczywać mogę wszyscy. 
Katedra w St. Gallen robi wrażenie. W zabytkowej bibliotece opactwa znajduje się 170 tys. ksiąg oraz 2100 rękopisów
Znaczenie, i to ogromne, z historycznego punktu widzenia, ma natomiast to, co zobaczycie po przekroczeniu murów opactwa. Znajduje się tam bowiem jedna z najpiękniejszych, barokowych bibliotek w całej Szwajcarii. Miłośnicy dowolnego magicznego uniwersum poczują się tu jak w domu: w suto zdobionych wnętrzach znajduje się, uwaga, 170 tys. ksiąg oraz 2100 rękopisów. W cenie biletu jest również spotkanie z 2700-letnia mumią. 
Nam jednak w sercu grała nieco inna melodia. Zaraz po wyjeździe z miasteczka odezwały się one: dzwony zawieszone u szyj appenzellerskich krów. To mogło oznaczać tylko jedno: ser. Morze sera. 
Naszym celem była wieś o nazwie Stein, w której wszystko kręci się wokół sera. Appenzeller, bo o nim mowa, jest jednym z najpilniej strzeżonych tutejszych sekretów. Receptura solanki, w której przez kilka miesięcy dojrzewania “kąpany” jest serowy krąg, to tajemnica porównywalna z recepturą coca-coli. 
Kilogramy szczęścia - dojrzewający `ser można podziwiać podczas wycieczki po serowarni
Dokładne proporcje znajdują się, oczywiście, w skrytce jednego ze szwajcarskich banków. Wiadomo jednak, że aromat tego charakternego szwajcara określa mieszanka prawie trzydziestu różnych ziół. O samym składzie solanki, jaki i o produkcji tego twardego, dojrzewającego sera można dowiedzieć się więcej w tutejszym muzeum serowarstwa. Nie żałujcie na wstęp - warto, tym bardziej że wycieczka kończy się degustacją. Nie żałujcie też na pamiątki w postaci krążków sera czy opakowań autentycznego fondue, ani na obiad w serowej restauracji. 
Nie żałujcie tym bardziej, jeśli zamarzy się wam zostać w Stein cały dzień, w trakcie którego skosztujecie appenzellera w każdej jego możliwej formie (od najdelikatniejszego, leżakującego trzy miesiące, do lekko cierpkawego, mocno słonego i dojrzałego). 
My niestety nie mieliśmy takiej okazji. Do Stein dotarliśmy relatywnie późno, a trzeba pamiętać, że Szwajcarzy nie są fanami nocnego życia. Ani nawet fanami bardziej wzmożonej aktywności zawodowej po zmroku. Muzea i inne atrakcje często zamykają się o 17, recepcje hoteli - o 20. I choć fabrykę sera teoretycznie można zwiedzać do 18:30, to sam tour trwa około 45 minut, więc wejście na ostatnią chwilę nie wchodzi w grę. 
Ze Stein wyjechaliśmy obładowani serem i towarzyszącym mu szczęściem spożywczym. Kierunek Davos!

Dzień 2. Pierwsza lekcja górskiej jazdy

Davos nie ułatwia wyjazdów. Górski kurort posiada masę argumentów, którymi na wszelkie sposoby będzie starał się was zatrzymać takimi, na przykład, widokami: 

Jezioro w Davos kusiło, ale my musieliśmy jechać dalej

Czy wiecie, że w Davos jest aż 700 km oznakowanych szlaków? Idealna opcja na przerwę w jeździe. Ale najbardziej znany kurort "konferencyjny" na świecie ma do zaoferowania znacznie więcej. Szczególy znajdziecie na stronie MojaSzwajcaria.pl.
My jednak lecimy dalej. Pierwszą atrakcją dnia jest Susch, czyli wioseczka (200 mieszkańców) położona niecałe 30 km na wschód od Davos. To właśnie w tym miejscu Grażyna Kulczyk postanowiła znaleźć dom dla swojego muzeum sztuki nowoczesnej. 
Do Susch dojeżdżamy krętymi drogami i przy okazji zaliczamy pierwszą poważną lekcję górskiej jazdy. Na zawijasach trzeba uważać bowiem nie tylko na siebie i nadjeżdżające z naprzeciwka pojazdy, ale i na rowerzystów, którzy z jednej strony zachwycają uporem, wytrzymałością i siłą w nogach, a z drugiej nierzadko uczą pokory - zwłaszcza gdy przez kilka kilometrów absolutnie nie ma miejsca, aby ich wyminąć, bo jedziecie serpentyna, za serpentyną, za serpentyną, za…
Warto je pokonać, bo Susch to prawdziwa perełka. Wyobraźcie sobie typową górską wioseczkę: z kościołem na górce, do którego prowadzą wąziutkie uliczki, wzdłuż których z kolei ciągną się starodawne domostwa, z fasadami kraszonymi w finezyjne wzory. I jeszcze, niepozorna w tym akurat miejscu, rwąca bystro przez sam środek rzeka Inn… 
Jest bajkowo, tradycyjnie. Gdzie ta nowoczesność? 
Wystarczy chwila uważności i perspektywa zmienia się całkowicie. Sztuka tkwi w detalach: ozdobnych drzwiach, przeszkleniach w zaskakujących miejscach, sentencjach wypisanych na  ławeczkach. Odkrywanie takich szczegółów to czysta przyjemność. 
Muzeum ulokowano w klasztorze z 1157 roku oraz byłym, nomen omen, browarze (Grażyna Kulczyk była właścicielką Starego Browaru w Poznaniu). Aby śnieżnobiałe budynki mogły zmieścić 25 sal wystawowych, ulokowanych na różnych poziomach wsi, trzeba było skorzystać z pomocy saperów. Kontrolowane eksplozje sprawiły, że z wnętrza góry oraz nowopowstałego tunelu, biegnącego od ulicą, wywieziono aż 9 ton skał. 
Susch zachwyca detalami. 
Atrakcją będzie już sam - króciutki - spacer uliczkami Susch, ale oczywiście warto wejść również do środka muzeum. Godziny otwarcia nie są intuicyjne: obcowanie ze sztuką nowoczesną możliwe jest od czwartku do soboty.
Kolejny przystanek na naszej trasie to St. Moritz, alpejski kurort w pełnym tego słowa znaczeniu, który jesienią odkrywa swoje zupełnie nowe oblicze: wokół rozległego jeziora nieśpiesznie spacerują turyści, zastanawiający się, czy może dzisiaj jest ten dzień, w którym wybiorą się na łódki.

Jezioro w St. Moritz oferuje masę atrakcji - jesienią również

A może jednak zakupy? Pod arkadami Via Serlas nie brakuje szyldów najbardziej luksusowych marek. W St. Moritz zjemy też oczywiście najbardziej wykwintne dania, które z pieczołowitością przygotowują gwiazdkowi szefowie. 
Zamiast tropić ślady inspektorów przewodnika Michelin, postanowiliśmy sprawdzić, co mają do zaoferowania przydrożne zajazdy. Teoretycznie mogła to być najgorsza decyzja tego dnia: przemierzaliśmy bowiem jedną z najbardziej fotogenicznych przełęczy w całej Szwajcarii, czyli Jullierpass. 
Parkując na szutrowym podjeździe zdawaliśmy sobie sprawę, że na rachitycznych drewnianych stoliczkach może zagościć wszystko: od wymęczonego całodniowym leżeniem w prodiżu kotleta, po pysznie soczysty kawałek wołowiny. Kątem oka dało się jednak dostrzec znaki, mówiące o tym, że tutaj “kosiarka” na turystów stoi zardzewiała  w szopie na narzędzia. Byli goście, była uprzejmie uśmiechnięta kelnerka oraz barman, wyśpiewujący na całe gardło hity Italo disco. Zapowiadało się dobrze.
Co jednak najważniejsze, cały przybytek miał charakter mocno lokalny: tak jakbyście weszli do rodzinnej knajpki w małym, włoskim miasteczku, gdzie wszyscy się znają. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, pomijając fakt, że znajdowaliśmy przy drodze, wijącej się pomiędzy skalistymi zboczami największego parku krajobrazowego w Szwajcarii - Parc Ela. Gdyby nie śmigające obok nas nieustannie samochody, miejsce spokojnie można by uznać za odludne. 
Susch, Julierpass czy St. Moritz - w Szwajcarii na każdym kroku znajdziecie obiekt do fotografowania
Jak się jednak okazało, aprowizacja kuchni była zacna, a dania, które pojawiły się przed nami - uczciwe, zarówno pod względem smaku, jak i wielkości porcji. Pokaźny placek rösti, czyli ziemniaczany herb Szwajcarii, był cudnie przyrumieniony i chrupiący. Rösti spotkacie tu w menu każdej restauracji z kuchnią lokalną. 
Spróbujcie koniecznie, bo chociaż to bliski kuzyn naszego placka ziemniaczanego, to jednak mówi zupełnie innym językiem: uformowany z ziemniaków startych na tarce o grubych oczkach, smażony na patelni, często z dodatkiem cebulki i boczku. Rozgrzewający i sycący na długo. 
Będąc w Gryzonii, bo taką nazwę nosi kanton, w którym znajdują się i St, Moritz, i Davos, koniecznie trzeba skusić się też na potrawy rodem z Włoch. Taki też charakter miały dania dnia w naszym zajeździe: do wyboru były spaghetti Carbonara, oraz sałata z plastrami duszonej wołowiny. Jeszcze tylko filiżanka espresso i można było ruszać dalej - prosto do hotelu w Locarno. 
Drewniane fasady, kolorowe okiennice to symbole rozpoznawcze tutejszej architektury

Dzień 3: w pogoni za Bondem. Jamesem Bondem

Dzień wcześniej pierwszym widokiem po przebudzeniu były górskie szczyty, teraz - kołyszące się na wietrze palmowe liście. Pogoda również postanowiła nieco się zmienić: wczorajsze słońce postanowiło usunąć się w cień i ustąpić miejsca opadom. 
Mieliśmy pecha z pogodą, ale wy macie sporą szansę go uniknąć. W Locarno słońce świeci przez 2300 godzin w roku, a samo miasto oferuje masę atrakcji, o których przeczytacie na MojaSzwajcaria.pl. 
Nie mieliśmy innego wyjścia, jak wierzyć w ich przelotny charakter: tego dnia w planach był przecież jeden z najbardziej spektakularnych, ale i znów: mocno podnoszących adrenalinę, przejazdów: czekały na nas przełęcz Gotarda oraz legendarna Furkapass - trasa, którą przemierzał najlepszy z Bondów, Sean Connery, w epizodzie pod tytułem “Goldfinger”. 

Tremola, czyli brukowana droga przez przełęcz Gotarda. Mniej wymagająca, niż Furka, ale równie malownicza

Zapewne domyślacie się, że trasa uwieczniona w tego rodzaju obrazie nie może być raczej traktem spacerowym. Oj nie. Furka to wyzwanie, zwłaszcza dla mniej doświadczonych kierowców. A śliska Furka… Powiedzmy, że coś na kształt zadania z gwiazdką egzaminu na prawo jazdy. 
Furka przez kilka miesięcy w roku bywa nieprzejezdna. Ale na 2436  metrach n. p. m. opady śniegu zdarzają się nie tylko po przekroczeniu kalendarzowej granicy zimy. Przełęcz zamknięto kilka dni przed naszym przyjazdem, na początku września. Dość powiedzieć, że epizod ten poprzedzał okres z temperaturami grubo powyżej 20 stopni. Pogoda w Szwajcarii bywa więc kapryśna - jak to pogoda w górach. W walizkach, niezależnie od prognoz, zawsze powinno się więc znaleźć miejsce na ciepłą, przeciwdeszczową kurtkę. 
Z drugiej strony, znów, musicie uwierzyć mi a słowo, tu jest zjawiskowo pięknie, nawet gdy pada. Okej, ściana deszczu, którą zastaliśmy z rana, lekko nas wystraszyła i rzeczywiście nie napawała optymizmem. Ale kiedy ulewa ustała, a chmury zaczęły szukać sobie miejsc na kolejnych piętrach górskich szczytów, zrozumieliśmy, że w pewnym sensie wygraliśmy los na loterii. Zawieszone niebotycznie wysoko drogowe serpentyny, przebijające się przez gęstą, jak mleko mgłę, robiły niesamowite wrażenie. 
Atmosfera tajemnicy, połączona z lekkim dreszczykiem emocji, przebiegającym po plecach, za każdym razem gdy co odważniejszy kierowca wyprzedzał nas i znikał za zakrętem przełęczy Furka, stanowiła idealną przygrywkę do spotkania z legendą. A właściwie z legendami. 
Pamiątkowe zdjęcie przy tabliczce upamiętniającej Seana Connery’ego to obowiązek każdego turysty. Ale na trasie jest jeszcze jedno miejsce owiane filmową (instagramową?) sławą: hotel Belvedere. 
Relikt sławetnej przeszłości, symbol złotej ery szwajcarskiego hotelarstwa, pierwowzór hotelu Grand Budapest, kwintesencja estetyki Wesa Andersona - o Belvedere nie da się mówić bez emocji. Owinięty szosą budynek w stylu Belle Époque to definicja nostalgii za lepszymi, być może, czasami: takimi, w których goście zatrzymywali się tu na dłużej, niż tylko na pstryknięcie migawki w smartfonie. 
Migawki z przełęczy Furka potrafią zadziwiać
Zamyśleni zjeżdżamy w dół, do doliny. Pędzimy do Täsch, czyli ostatniego przystanku na trasie do kultowego Zermatt - miasteczka, które swoją sławę zawdzięcza położeniu u podnóża lodowca Matterhorn. Wiemy już, że nie dotrzemy tam autem, konieczna będzie przesiadka do pociągu. 

Dzień 4: miasteczko melexów i najbardziej szafirowe jezioro Szwajcarii

Spacer po mieście, w którym jedynym dozwolonym środkiem transportu są elektryczne autka (wybaczcie, ale nie sposób ich inaczej określić), to genialny początek dnia. 
Wbrew pozorom Zermatt nie zawsze było miasteczkiem melexów: samochody nie mają tu wjazdu od lat 60., ale referendum, w którym mieszkańcy ostatecznie zdecydowali, że nie chcą u siebie spalinowych “kopciuchów”, odbyło się dopiero w 1986. 
Dzisiaj każdy, kto planuje odwiedziny, musi liczyć się z tym, że samochód “prześpi się” w terminalu przy dworcu w Täsch. Spokojnie: warunki są komfortowe - jest nawet całe skrzydło (!) wyposażone w ładowarki do elektryków. 
Zermatt poza tym, że szczyci się najlepszym widokiem na Matterhorn, jest świetną bazą wypadową dla pieszych wędrówek oraz mekką paralotniarzy. Obserwowanie wirujących na wietrze skrzydlatych “taksówek” jest niezapomnianym doświadczeniem. 
Pokazy paralotniarskich umiejętności podziwialiśmy tego samego dnia raz jeszcze: podczas wyprawy do Interlaken. Miasto, położone, jak wskazuje nazwa, pomiędzy dwoma jeziorami, przywitało nas niezwykłym widokiem. Podczas przechadzki głównym miejskim pasażem nad naszymi głowami latało jednocześnie kilkanaścioro paralotniarzy i paralotniarek, którzy lądowali kolejno na sporym trawiastym miejskim skwerze. Zachwyt!
Podniebne taksówki, szafirowe jeziora i piękna przyroda - Szwajcarii nie można mieć dość. 
Wcześniej tego dnia doświadczyliśmy zachwytów jednego jeszcze rodzaju: wizyta nad jeziorem Balusee sprawiła, że określenie “krystalicznie czysta woda” nabrało zupełnie innego znaczenia. Aby dostrzec pluskające się w nim pstrągi, nie musicie właściwie wytężać wzroku. 
Jeziorko jest maleńkie i aby do niego dojść, trzeba wykupić bilet wstępu. Nie powinno was to jednak zniechęcać - opłata przekazywana jest na utrzymanie okolicznego parku krajobrazowego w stanie równowagi ekologicznej. Nie da się też ukryć, że jest czynnikiem chroniącym ten niezwykły zakątek przed zadeptaniem. 

Dzień 5: to już jest koniec?!

Ostatnią hotelową dobę w Szwajcarii rozpoczęliśmy i zakończyliśmy w Lucernie. Ochrzczona przez wielu mianem najpiękniejszego szwajcarskiego miasta wydawała się idealnym miejscem na spędzenie ostatnich kilka godzin w Szwajcarii. 
W Lucernie przeszłość płynnie przeplata się z nowoczesnością. Listę najważniejszych zabytków oraz najnowszych dzieł architektury znajdziecie na MojaSzwajcaria.pl
I tak właśnie było: najpierw spacer najstarszym drewnianym mostem w Europie, przechadzka uliczkami starówki, zaduma nad niebotycznymi cenami zegarków, a na koniec oczywiście zakupy - nie wypada przecież wracać z pustymi rękami. 
Obładowani suwenirami w formie tabliczek (czekolady) i krążków (sera) wyruszyliśmy na lotnisko. W drodze powrotnej nadal przerzucaliśmy wirtualne kartki przewodnika Grand Tour of Switzerland - żeby dobrze zaplanować powrót.
Artykuł powstał we współpracy z MySwitzerland.




Autorzy artykułu:

Karolina Pałys

dziennikarka