Martin Scorsese swoim "Czasem krwawego księżyca" udowadnia, że jest jednym z najwybitniejszych reżyserów naszych czasu. I mimo tych 80 lat na karku za kamerą wykazuje się młodzieńczą energią i wciąż potrafi wnieść powiew świeżości do kina. Po "Irlandczyku", którym zawiódł wielu widzów, nakręcił kolejne monumentalne, bo trwające prawie trzy i pół godziny dzieło, ale tym razem już nie tak łatwo na nim usnąć. W nieszablonowy sposób odkrywa mniej znaną, ale bardzo krwawą i haniebną kartę z dziejów USA, a Leonardo DiCaprio i Lily Gladstone stworzyli niezapomniane kreacje, które powalczą o najważniejsze nagrody.
Ocena redakcji:
4.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Czas krwawego księżyca" powstał na podstawie powieści non-fiction Davida Granna o tym samym tytule. Historia opowiedziana w filmie wydarzyła się naprawdę w latach 20-tych ubiegłego wieku.
Martin Scorsese zaadaptował scenariusz wspólnie z Erikiem Rothem (Oscar za "Forresta Gumpa"). W obsadzie znaleźli się m.in. Leonardo DiCaprio, Robert De Niro, Lily Gladstone, Jesse Plemons, Tantoo Cardinal, John Lithgow i Brendan Fraser.
Film wchodzi do polskich kin 20 października. Czy warto iść do kina na ponad 3 godziny? Tego dowiecie z naszej recenzji.
To było pierwsze śledztwo ws. seryjnych morderstw w historii dopiero co powstałego FBI (wtedy jeszcze Biura Śledczego). W Oklahomie lat 20. w tajemniczych okolicznościach zaczęli ginąć rdzenni mieszkańcy Ameryki z plemienia Osedżów (inaczej Osagów). W tamtych czasach byli najbogatszymi ludźmi w Stanach – na ich terenach, które wcześniej były uznawane za mało atrakcyjne, odkryto bowiem ogromne złoża ropy naftowej.
Nie żyli też w rezerwatach, ale mieszkali wspólnie z innymi napływowymi Amerykanami w hrabstwie Osage. Łatwo można domyślić się, że do morderstw nie dochodziło na tle rasowym, ale finansowym. Sprawa jednak jest bardziej złożona, niż się wydaje, bo przecież już minęły czasy Dzikiego Zachodu (choć tradycyjne rabunki czy okradanie grobów też się zdarzały).
Powszechnym stały się np. małżeństwa białych Amerykanów z majętnymi Indianami (wtedy jeszcze używało się tej nazwy i tak też są nazywani w filmie, ale obecnie się od tego odchodzi) i bynajmniej nie chodziło w tym o miłość, lecz o dziedziczony posag. Po połączeniu kropek znów możemy wywnioskować, po co ktoś zabijał swoich własnych sąsiadów czy członków rodziny. Chciwość ludzka nie zna granic i ten film to pokazuje bez owijania w bawełnę.
"Czas krwawego księżyca" to film true crime, który nie jest do końca true crime
Jednym z głównych bohaterów jest powracający z I wojny światowej Ernest (Leonardo DiCaprio). Zamieszkuje u wujka Billa, zastępcy szeryfa, który każe się tytułować "Królem" (Robert De Niro).
Weteran dostaje małą fuchę – zostaje taksówkarzem (ciekawe nawiązanie do kultowego filmu) oraz sugestywnie jest zachęcany do ożenku ze swoją stałą klientką, Osedżyjką Mollie (Lily Gladstone). Kobieta domyśla się, że czyha na jej pieniądze, przezywa go nawet "kojotem", ale w końcu poddaje się urokowi Ernesta.
Szybko odkrywamy, że film Martina Scorsese nie jest klasycznym kryminałem wokół śledztwa FBI w stylu np. Davida Finchera. Przyznam szczerze, że trochę się tym zawiodłem, ale tylko dlatego, że na to liczyłem i po prostu uwielbiam ten gatunek.
Zresztą taki był też pierwotny plan (Di Caprio miał nawet grać agenta, ale zastąpił go Jesse Plemons i to był podwójny strzał w dziesiątkę), zapowiedzi oraz książkowy pierwowzór – jednak reżyser wspólnie z Ericiem Rothem przebudował scenariusz, by nie był to kolejny "film z samymi białymi facetami".
Wątek FBI naturalnie pojawia się w "Czasie krwawego księżyca", ale całą historię poznajemy z perspektywy Osagów i ich oprawców. I nie widzę, by ktoś w Stanach pluł na reżysera, że nakręcił "antyamerykański paszkwil", jak to było w niedawnym przypadku "Zielonej granicy".
Widzowie doskonale wiedzą, że nie wszyscy Amerykanie są tacy (aczkolwiek tutaj raczej tylko agenci FBI są tymi dobrymi), ale jednak ich historia nie jest bez skazy i nawet zamierzchła epoka kolonializmu ich niczego nie nauczyła. Tematyka filmu pod tym względem przypomina nieco to, co Kościół wyprawiał z dziećmi Pierwszych Narodów nie tak dawno temu w Kanadzie.
Taki punkt widzenia jest zdecydowanie lepszy i ciekawszy nie tylko pod względem dramaturgii, ale też upamiętnienia pomordowanych i rozliczenia się z haniebną przeszłością. Bez banalnego moralizowania, bo to wciąż Scorsese, który słynnie z filmów o mafiozach. Moje wcześniejsze oczekiwania zostały też świetnie "wyjaśnione" w jednej z finałowych scen – błyskotliwej i genialnej w przesłaniu, bo ukazującej, co jest nie tak w robieniu rozrywki pod hasłem "true crime" z czyjejś tragedii.
To jedna z takich rzeczy, które zostają w głowie na długo po seansie, a także jedna z wielu niespodzianek formalnych. Po "Irlandczyku" niektórzy twierdzili, że Scorsese powinien iść już na emeryturę, ale w "Czasie krwawego księżyca" jakby odmłodniał (i to nie za sprawą CGI).
Nadal potrafi bawić się i eksperymentować z narracją, obrazem, dźwiękiem, muzyką i montażem, a także żonglować gatunkami. Jest tu i western, i romans, i dramat, i kryminał, i oczywiście kino gangsterskie z wieloma brutalnymi scenami, a do tego szczypta czarnego humoru. Fani jego "spokojniejszych" filmów też nie powinni być zawiedzeni.
Podobnie jak fani Leonardo DiCaprio i Roberta De Niro – Scorsese też ich uwielbia, bo z tym pierwszym nakręcił już szósty film, a z tym drugim dziesiąty! Czuć, jak to trio ze sobą współgra, wzajemnie się inspiruje i rozumie, co owocuje doskonałymi kreacjami.
DiCaprio i De Niro są jak zwykle świetni, ale Lily Gladstone kradnie niemal każdą scenę
DiCaprio po latach powraca do roli "czarnego charakteru" – w cudzysłowie, bo to jednak nie aż tak jednoznaczna postać i sami do końca nie wiemy, czy naprawdę kocha żonę, czy chce ją tylko wykorzystać, czy jest bezapelacyjnie winny, czy po prostu wpadł w bagno, z którego nie ma wyjścia. Na pewno to jedna z najlepszych, a może i najlepsza rola w jego karierze.
Przez cały film ciągle ewoluuje i z niezbyt rozgarniętego lowelasa staje się niezbyt rozgarniętym narzędziem w rękach swojego wujka. Do tego świetnie odwzorował targające nim emocje – kreuje momenty, które wywołują śmiech (zwłaszcza ten jego akcent i mina z ustami ułożonymi w odwróconą podkowę), nienawiść, litość, współczucie oraz ma takie sceny, przez które prostujemy się w fotelu.
Pomimo tego, że wcześniej pisałem, że to Cillian Murphy powinien dostać Oscara za "Oppenheimera", to teraz już skłaniam się bardziej w kierunku Leo. Myślę, że to też kwestia tego, że rzeczywiście tutaj mógł się popisać, bo scenariusz dał mu możliwość zagrania czegoś więcej niż zahukanego gościa w kapeluszu.
Robert De Niro jest o rok starszy od Scorsese i też jest dalej w formie. Nie wiem, jak oni to robią, ale oby robili to jak najdłużej. Tak, jak DiCaprio powrócił do grania nie do końca dobrego gościa, tak i on gra znów gangstera – i startuje z samego szczytu, bo jest bossem bardzo nietypowej mafii. Stworzył postać, która również przechodzi metamorfozę z sympatycznego wujaszka, który niby troszczy się o rdzenny lud, po kreaturę odrażającą w nieoczywisty sposób.
Obu panom na ekranie partneruje mniej znana Lily Gladstone (wielokrotnie nagradzana za niezależny film "Kobiecy świat"), o której z pewnością teraz zrobi się głośno. W jej żyłach płynie krew rdzennych Amerykanów (jej przodkami byli Czarne Stopy i Nimíipuu), więc z pewnością do roli podchodziła osobiście i ten żal też widać na ekranie.
Bije od niej dostojność zmieszana z niewypowiedzianym cierpieniem - z jej ust nie pada wiele słów w porównaniu z resztą, co jest zresztą wyjaśnione w filmie, ale jej subtelna mimika twarzy mówi nam wszystko. Aż szkoda, że w drugiej połowie gdzieś schodzi na dalszy plan, a całość kręci się wokół postaci granej przez Di Caprio. Jej kreacja również ma ogromne szanse na Oscara – nie tylko przez jej pochodzenie (byłaby pierwszą rdzenną aktorką z tą statuetką), bo po prostu stworzyła świetną i poruszającą kreację.
Perspektywy Ernesta jest w pewnym momencie za dużo i mimo ogromnego talentu Leo może to nużyć, bo mamy wrażenie, że kręcimy się w kółko, a inne trzecioplanowe postacie dostały dosłownie parę minut (nawet wpadający na chwilę Brendan Fraser wymiata).
Czy to jednak znaczy, że znów będziemy przysypiać jak na "Irlandczyku", który tak się rozkręcał, że mnóstwo widzów nie wytrzymało lub dzieliło seans na kilka dni? To zależy od naszego poziomu wyspania się, bo choć ten film należy do raczej tych "spokojniejszych", to takich zupełnie niepotrzebnych scen w nim nie ma. Końcówka też w pełni to wynagradza.
Co nie zmienia faktu, że środkowa część wiele by zyskała, gdyby reżyser położył większy nacisk np. na ukazanie sytuacji żyjących w strachu i bezradności innych przedstawicieli Osedżów, których ktoś mordował jednego po drugim, a policja nic z tym nie robiła, co też było uwarunkowane społecznie i kulturowo. Interesujące byłoby też przedstawienie od środka narodzin FBI (J. Edgar Hoover jest tylko wspomniany w rozmowie), które na wstępie dostało szalenie trudną sprawę, a także tego, co się działo po "Czasie krwawego księżyca".
Martin Scorsese jeszcze nie wybiera się na emeryturę. Jego najnowszy film to prawdziwe Kino
Film, jak pisałem na początku, trwa ponad trzy godziny i jest to sprawiedliwa długość, by przedstawić tę historię niemal w pełni i pod różnymi kątami. Jest zrealizowany tak, że mucha nie siada zarówno od strony technicznej, jak i aktorskiej.
Wymieniony "Oppenheimer" trwa niemal tyle samo, ma też wiele wątków i postaci oraz jest bardziej intensywny, ale pod względem reżyserskim i scenopisarskim z bólem serca, jako "nolaniarz", stwierdzam, że Scorsese > Nolan.
"Czas krwawego księżyca" pozostawia maluteńki niedosyt, ale nie można mieć wszystkiego. I tak reżyser podołał ambitnemu planowi, by nakręcić tak długi i niespieszny film true crime, który nie jest do końca true crime, a który i tak wciąga. Scorsese brzmiał jak boomer, gdy krytykował filmy superbohaterskie, ale po tym, co zobaczyłem, ma do tego pełne prawo, bo pokazuje, jak się powinno robić Kino.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.