Po reżyserce "Obiecujące. Młodej. Kobiety" spodziewałam się czegoś mniej przewidywalnego. W swoim drugim filmie Emerald Fennell próbuje pod płaszczykiem satyry obnażyć prawdziwą naturę brytyjskiej arystokracji. Nie sili się jednak na swoistą krytykę podziałów społecznych. "Saltburn" jest jak gorączkowy sen, który zapiera dech w piersi onirycznymi kadrami rodem z niszowych teledysków, ale odrzuca dosłownością. Tytuł na pewno wkręci się na galę Oscarów – podobnie jak jego główny bohater, Oliver, który zmyślnie "wbił się na chatę" bogaczom.
Ocena redakcji:
3.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Tekst zawiera pomniejsze spoilery dotyczące filmu "Saltburn", który jest dostępny w ofercie Amazon Prime Video.
"Saltburn"
Emerald Fennell zabiera nas w podróż do 2006 roku, który poniekąd udaje jej się ubrać w szaty kina historycznego. W końcu od tamtej pory minęły prawie dwie dekady – niby niedaleka przeszłość, ale zaskakująco odległa. "Saltburn" prezentuje więc lata 00. z nutką nostalgii podobną do tej, jaką widzimy w produkcjach poświęconych (przykładowo) "ejtisom".
Najnowszy film reżyserki "Obiecującej. Młodej. Kobiety", którą Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła za scenariusz oryginalny w 2021 roku, wrzuca nas w sam środek koszmaru niższych klas, czyli pierwszego semestru na Uniwersytecie Oksfordzkim. Fennell kreśli fabułę tak, by widz wiedział, że prestiżowa uczelnia nie była w tamtych czasach przyjazna osobom bez herbu rodowego, bądź znanego tatusia.
Gdy poznajemy Oliviera Quicka, głównego bohatera granego przez utalentowanego Barry'ego Keoghana, widzimy w nim nieśmiałego, lecz dobrze zapowiadającego chłopaka z nędzną historią rodzinną i pustym portfelem.
W oko wpada mu Felix Catton, który ma wszystko na skinienie palcem. Nazwisko, urodę, styl, stabilność finansową i panny. Jest jak model wyjęty żywcem z czasopisma "Bravo" - ma kolczyk na łuku brwiowym i przykrótkie bluzki, które od czasu do czasu odsłaniają jego idealnie wyrzeźbiony brzuch.
Felix – jak na bogacza (a pamiętajmy, że Fennell do wszystkiego dodaję szczyptę absurdu) – jest wyjątkowo empatyczny i zaprzyjaźnia się z Olivierem. Ten z każdym kolejnym spotkaniem zaczyna mieć coraz większą obsesję na punkcie kolegi. W końcu dziany chłopak zaprasza Oliviera na wczasy do pałacu Cattonów o nazwie Saltburn i tam przedstawia mu swoją oderwaną od rzeczywistości rodzinkę. I tu swój początek ma prawdziwa czarna komedia.
Bogaci vs. biedni
Owszem "Saltburn" pokazuje bogatych ludzi jako napuszonych ważniaków, którzy tylko z pozoru troszczą się o biedotę, a tak naprawdę się nią brzydzą. Wbrew wszelkim pozorom Fennell nie skręca w kierunku przedstawienia wyższych klas jako tych złych. Sama zresztą wywodzi się z elity – jej ojciec, projektant biżuterii zyskał nawet miano "Króla Blingu" i kończył Eton.
Filmowczyni w roli złoczyńcy obsadza klasę wyższą średnią, zaś arystokrację maluje jako jej ofiarę. Taki zabieg fabularny wydaje się być dość niefortunny i powiedziałabym nawet, że nieprzemyślany. Scenariusz, choć bystry, zabawny i momentami czarujący, spogląda powierzchownie na swoich bohaterów, nie wyciągając z nich żadnej głębi.
Jako film bez drugiego dnia "Saltburn" wypada świetnie. Oczywiście nie każda produkcja musi komentować społecznie istotne zjawiska, ale ten od początku kreował się na coś więcej niż zwykłą komedię będącą filmowym odpowiednikiem czytadła.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Przerost formy nad treścią?
Przez część widzów "Saltburn" może zostać określony przerostem formy nad treścią i mimo że jest w tym stwierdzeniu pewne ziarno prawdy, dawno nie widziałam tak ładnego dla oka filmu.
Kadry wykonano w formacie kwadratowym, dzięki czemu pełna przepychu historia zyskała nieco na kameralności. Fennell bawi się ujęciami, raz upodabniając film do onirycznego "Pikniku pod Wiszącą Skałą, raz do twórczości wielkich reżyserów nowej fali, a raz do teledysków puszczanych na MTV. Brzmi "ą i ę", ale za tę subtelną mieszankę "Saltburn" ma szansę powalczyć o Oscara.
Ważną częścią filmu Fennell są odważne sceny – mamy tu pełną męską nagość, picie wody z wanny, w której przed chwilą ktoś się masturbował, seks oralny w trakcie miesiączki, a nawet sekwencje kojarzące się z nekrofilią. Ich celem było w sporej mierze szokowanie, aczkolwiek widać w nich też próbę podkreślenia desperacji bohaterów (co prawdą mało udaną).
Pod względem aktorstwa "Saltburn" nie budzi większych zastrzeżeń. Barry Keoghan ("Duchy Inisherin") dalej udowadnia, że jest jednym z najwybitniejszych aktorów młodego pokolenia, który dla roli zrobi wszystko. W duecie z Jacobem Elordim ("Euforia" i "Priscilla"), który gra Feliksa, czuć chemię. Da się ją przyrównać do napięcia między bohaterami "Tamtych dni, tamtych nocy".
Rosamund Pike ("Zaginiona dziewczyna" i "Koło czasu") jest prześmieszna jako odrealniona matka Feliksa. Richardowi E. Grant ("Czy mi kiedyś wybaczysz?") przypadła za to rola nierozgarniętej głowy rodziny Cattonów, która do końca życia nie musi nic robić, oczywiście poza przebieraniem się w rycerską zbroję z kumplami i rozwiązywaniem krzyżówek przy obiedzie.
W obsadzie znaleźli się też m.in. Alison Oliver ("Rozmowy z przyjaciółmi"), Ewan Mitchell ("Ród smoka") i Carey Mulligan ("Maestro") – oni również. mimo krótkiego czasu ekranowego, zasłużyli na brawa.
"Saltburn" jest zatem pięknym teledyskiem z fabułą, której daleko do miana przełomowej. W filmie czuć ducha lat 00., który kusi starymi dobrymi czasami pełnymi beztroski. Nominację do Oscara z pewnością zgarnie, ale dzięki pustej nostalgii statuetki raczej nie zabierze ze sobą do domu.