Nigdy nie weszłabym już w rolę pocieszycielki. Oczywiście to ważne, by się wspierać, ale też by mieć wsparcie. W moim związku, który trwał 3 lata, to on był zawsze najważniejszy, a raczej jego problemy, wyzwania i zmagania. A ja? Ja mogłam liczyć tylko na poklepanie po plecach i słynne "dasz radę".
Jasne, że dam, ale nie o to chodzi. Doszło do tego, że przez dłuższy czas w ogóle nie wspominałam o tym, co mnie trapi, bo to przecież nic takiego w porównaniu z tym, z czym poradzić musi sobie on.
Natomiast kiedy zaczęłam zwracać uwagę, że coś nie gra i że on zachowuje się nie do końca w porządku, stałam się – oczywiście w jego narracji – tą czepiającą się i marudzącą. Zaczął się odsuwać, ale w kłótniach i tak ważne było tylko, co on czuje. On, on i on.
Przyznam, że przez moment nawet wierzyłam, że to ze mną jest coś nie tak, że powinnam wyluzować, że jestem jak te złe filmowe partnerki, które nie dają swojemu facetowi oddychać. Trochę mi zajęło, by zrozumieć, że to właśnie była manipulacja, bo przecież to on miał być tym skrzywdzonym.
Każdemu może coś wypaść, każdy może zapomnieć, że miał oddzwonić, gdy akurat ma pożar w pracy. Ale nie może się to zdarzać non stop. A jednak, mojemu facetowi się zdarzało.
Miał oddzwonić za 5 minut, nie było z nim kontaktu, a ja nie dzwoniłam, bo nie chciałam przeszkadzać. Miał przyjechać, czekałam wystrojona, a on zapominał mi napisać, że jednak go nie będzie. Później przestałam przywiązywać się do tych obietnic i raczej wskakiwałam w dres, zamiast sterczeć tęsknie w oknie.
Zawsze było jakieś wytłumaczenie, ale ja i tak czułam, że nie jestem istotna. Przepraszał, ja to łykałam, było miło, bo do czasu spędzonego razem nie miałam zastrzeżeń. Ale to znikanie, pochłanianie go przez czasoprzestrzeń było coraz częstsze i coraz bardziej mi doskwierało. Nie wiem, dlaczego to znosiłam. Choć odpowiedź jest pewnie jasna: bo byłam zakochana, bo zależało mi na nim.
Kiedy zrozumiałam, że on nie zamierza pracować nad tym elementem w naszej relacji, przestałam się oszukiwać. Nie chciałam tracić czasu na coś, czego nie będę w stanie zaakceptować, nie chciałam tracić najlepszych lat i – pewnie zabrzmi to dziwnie – możliwości na stworzenie prawdziwego, bezpiecznego związku.
Oczywiście, że marzyłam o tym, że będę z partnerem, dla którego będę najważniejsza, najpiękniejsza i w ogóle naj... Ale dopiero kiedy trafiłam na takiego, który te moje marzenia realizował 1 do 1, zrozumiałam jak bardzo się myliłam. Jednak długo nie umiałam wyrwać się z tego związku, bo przecież on "tak bardzo mnie kochał".
Chciał wszędzie i zawsze być ze mną, każde wyjście razem. Choć właściwie tak było na początku, bo później najchętniej siedziałby tylko w domu, oczywiście ze mną. Jeśli umawiałam się z koleżankami, miałam iść na urodziny kolegi, robił minę zbitego psa, sto razy pytał, czy na pewno chce mi się tam iść, starał się zniechęcić mnie do wyjścia.
Gdy jednak decydowałam się nie rezygnować ze swoich planów, zasypywał mnie wiadomościami. SMS stawały się z każdą godziną, a właściwie minutą, coraz bardziej natarczywe – nawet chamskie. Był zazdrosny bez powodu, w każdym widział rywala, kogoś, kto na pewno na mnie leci.
Mało tego – przeszkadzały mu nawet kawy z moją przyjaciółką, bo przecież nie wiedział, o czym rozmawiamy, o co oczywiście wypytywał mnie po powrocie.
Doszło do tego, że rzeczywiście wolałam zostawać w domu niż ruszać się gdziekolwiek. Nie chciałam narażać jego i siebie na negatywne emocje. Musiało minąć sporo czasu, musiałam stracić kontakt z kilkoma osobami, nim zrozumiałam, co robię ze swoim życiem. Nigdy więcej na to nie pozwolę. Chcę być dla kogoś ważna, ale chyba nie dla mnie jest hasło "jesteś moim całym życiem".
Myślę, że mój przypadek to po prostu historia przemocy. Jak zwykle zaczęło się od motylków w brzuchu, namiętności i wszystkiego, czego szukamy, czyli wielkich emocji. Były kolacje przy świecach, wypady za miasto, dzielenie się ze sobą swoimi pasjami.
On był fotografem, artystą, co mnie fascynowało. Uwielbiał robić mi zdjęcia, a ja czułam się piękna, bo taką widziałam siebie w jego spojrzeniu. Do czasu...
Kiedy wprowadził się do mnie, a nasze wspólne życie zaczęło kręcić się wokół przyziemnych spraw, magia wyparowała. Bałagan, niewyniesione śmieci, niedokładanie się do rachunków, to wszystko powodowało coraz więcej napięć, a w efekcie kłótni. Wyraźnie zaczęliśmy drażnić siebie wzajemnie. Starałam się nad tym pracować, coś poprawić, rozmawiać, ale on zachowywał się jak urażone rozpieszczone dziecko. Na każdym kroku czepiał się mnie i wbijał mi szpilę.
Najbardziej przeszkadzał mu mój wygląd, moja waga i to, jak zmieniło się moje ciało. Owszem – przytyłam, ale wiązało się to z problemami hormonalnymi, ogromnym stresem, zajadaniem go. Nie zapomnie nigdy tej pierwszej sytuacji: wzięłam prysznic i stałam przed lusterkiem owinięta w ręcznik, drzwi do łazienki były otwarte, mój partner przyglądał mi się ze skrzywioną miną, po czym powiedział, że się spasłam, że mam okropne wałki na brzuchu.
Czy od razu wyrzuciłam go za drzwi? Nie. Trwało to jeszcze kilka miesięcy, kilka miesięcy, kiedy wypłakiwałam się przyjaciółce w rękaw, bo takie komentarze powtarzały się co jakiś czas. Zwłaszcza, gdy otwierał wino i pił, sam.
Dopiero kiedy się rozstaliśmy, kiedy poszłam na terapię, zrozumiałam, co działo się w moim życiu i jak bardzo mnie to zniszczyło. Jeśli któraś z was jest w takim związku, niech lepiej pakuje się już teraz. Szkoda waszego czasu, energii, zdrowia, a każdy miesiąc miodowy kiedyś mija.
Czytaj także: https://natemat.pl/513478,faceci-lajkuja-zdjecia-innych-kobiet