Kino jest pełne różnego rodzaju śmierci bohaterów. Czasami cieszymy się, gdy jakaś postać umiera – np., gdy uważamy, że na to zasłużyła. Czasem śmierć jakichś postaci jest tylko tłem do głównej historii i nie zwracamy na nią uwagi. Bywa też tak, że w filmie odchodzi jakiś bohater (nie zawsze pierwszoplanowy) i to zostaje z nami na bardzo długo.
Reklama.
Reklama.
Uwaga, w poniższym tekście mogą znajdować się spoilery.
Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy fan kina superbohaterskiego (albo prawie każdy) kojarzy scenę śmierci Tony'ego Starka – Iron Mana w "Avengers: Koniec gry".
Napiszę więcej – możliwe, że widziały ją nawet osoby, które nie przepadają za historiami z trykociarzami od DC Comics i Marvela (np. w postaci wyciętego fragmentu na YouTube).
Mogło tak się stać z kilku prostych powodów. Po pierwsze skala hype'u na ten film była ogromna. W jego kulminacyjnym momencie nie można było nawet otworzyć spokojnie lodówki, by nie natknąć się na nagłówek jakiegoś portalu o grupie herosów walczących z purpurowym osiłkiem z twarzą Josha Brolina (aktor grał oczywiście Thanosa).
Inną kwestią była też obecność marki – jaką przecież są poszczególni bohaterowie złączeni w szeregach "Avengers", flagowym produkcie Marvel Cinematic Universe – w popkulturze. Widzowie starzeli się i dojrzewali wraz ze swoimi ulubionymi herosami, a co za tym idzie – zżyli się z nimi.
Poza tym Tony'egoStarka grał Robert Downey Jr.
No więc Thanos zostaje pokonany. Symbolicznie zniszczyła go jego własna broń – Rękawica Nieskończoności. Dokonał tego właśnie Tony Stark.
Paradoksalnie, by pokonać olbrzyma, wystarczyło tylko, by pstryknął palcami, a losy całego świata uległy zmianie. Przypomina to trochę sytuację z prawdziwego życia, gdy tylko jeden "czerwony przycisk" w gabinecie któregoś z polityków dzieli nas wymarcia...
Działanie Starka niesie ze sobą jednak pewne konsekwencje – anihilacja wroga za pomocą tego potężnego artefaktu odbiera też życie osoby, która z niego skorzystała. Nie inaczej jest z Iron Manem.
Widziałem tę scenę w kinie. Początkowo widzowie mieli nadzieję, że ich heros jest po prostu ciężko ranny, ale wyjdzie z tego. Przecież superbohaterowie zawsze wychodzą cało z takich opresji (a przynajmniej ci pierwszoplanowi, których grają aktorzy pokroju Downey Jr.).
Tym razem to jednak naprawdę koniec.
Ciężko ranny Stark nie może mówić, obserwuje w milczeniu bliskie mu osoby. Widzi ich łzy. Już uratował dzień. Pora umierać. I wtedy słyszę płacz na sali kinowej. Odwracam głowę i dostrzegam dziewczynę siedzącą w tym samym rzędzie. Łka w rękaw.
Zastanawiam się wtedy, czy to jest właśnie magia kina, a może mimowolny efekt "tresowania" widzów na konsumentów przywiązanych emocjonalnie do ukochanego produktu? Po czasie myślę, że to po trochu obie te rzeczy.
Poza tym to cholerny Iron Man, jeden z filarów MCU (obok Spider-Mana). To musiało zaboleć. To jednak nie znaczy, że śmierć postaci drugoplanowych, a nawet trzecioplanowych też nie boli i nie zapada w pamięci. Podam kilka przykładów.
W 1994 roku swoją premierę miał film "Skazani na Shawshank". Do dziś uważam, że jedna z bardziej poruszających w nim scen to ta, w której obserwujemy tragiczne losy niejakiego Brooksa.
To starzec, który całe swoje życie spędził za kratkami, więc kiedy został wypuszczony z zakładu na stare lata, wyszedł do kompletnie obcego sobie świata. Świata, który znacznie przyśpieszył i który nie czeka na nikogo, a już na pewno nie na jakiegoś byłego więźnia, który nie potrafi się w nim odnaleźć.
Jego samobójcza śmierć była tragedią, ale bolała też, bo symbolizowała efekt samotności w społeczeństwie i poczucie zagubienia, alienacji i przekonania, że nic już dobrego nie czeka.
Smutna i samotna śmierć postaci, która zostaje w pamięci na długo po skończonym seansie.
Podobne ukłucie można poczuć w "Co gryzie Gilberta Grape'a", gdy chłopiec Arnie (19-letni Leonardo DiCaprio), upośledzony brat tytułowego bohatera, uświadamia sobie, że jego matka nie żyje. Kobieta, która cierpiała na otyłość, leży nieruchomo na swoim łóżku, a jej synek nie przestaje wołać do niej, by się obudziła.
Chłopiec początkowo nie rozumie, co się stało, a później, gdy już pojawiają się łzy, nie chce się z tym pogodzić.
W tej scenie nie ma motywu samotności, o którym wspominałem w kontekście Brooksa. Jest tylko poczucie straty jednej z najbliższych osób w życiu dziecka. Co więcej – poczucie straty chłopaka może być najszczerszą i jedyną emocją spośród pozostałych członków rodziny. Nie wolno bowiem zapominać np. o opiece, której wymagała kobieta z powodu swojej choroby.
Motyw matki, a raczej jej rola w życiu swoich dzieci – nawet gdy te są już dorosłe – od razu przypomina mi traumatyzującą scenę z wojennego filmu "Szeregowiec Ryan" Stevena Spielberga. Sama scena trwa moment, ale uderza wystarczająco mocno, by zadomowić się w pamięci na lata.
Mowa o scenie, w której sanitariusz Irvin (w tej roli Giovanni Ribisi), jeden z naszych protagonistów, podczas wymiany ognia z nazistami dostaje kulkę w brzuch. Reszta żołnierzy z jego drużyny próbuje mu pomóc, opatrzyć rany, ale wyraźnie się na tym nie znają. Jedyne, co mogą, to uśmierzyć jego ból podając mu morfinę.
W ostatnich chwilach młody sanitariusz Irvin próbuje wykrztusić z siebie, że nie chce umierać i woła swoją matkę o pomoc. Nic nie można dla niego zrobić.
Na YouTube jest spora ilość nagrań typu "First Reaction", w których oglądające to osoby zalewają się łzami. Nawet jeżeli ich "pierwsza reakcja" jest tylko z nazwy i grają emocjami przed kamerą, to coś jest na rzeczy.
Kino wojenne ma jednak to do siebie, że jako widzowie, jeszcze przed seansem, przygotowujemy się emocjonalnie na to, że zapewne nie wszyscy bohaterowie, których zobaczymy w trakcie seansu, dotrwają do końca. Śledzimy więc ich heroiczną walkę, ich wewnętrzne dramaty, w nadziei, że przetrwają do końca.
Oczywiście tak często się nie dzieje. Dobrym tego przykładem jest film "Glory" z 1989 roku, zdobywca trzech Oscarów (w tym dla Denzela Washingtona, który był jego pierwszą statuetką przyznaną przez Akademię). W Polsce obraz ten jest znany jako "Sława" lub też "Na polu chwały".
W wystąpili m.in. Matthew Broderick, Morgan Freeman, Denzel Washington i Andre Braugher (aktor niestety zmarł w 11 grudnia 2023 roku).
Film jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami i przedstawia historię 54 Pułku Piechoty Massachusetts, jednego z pierwszych afroamerykańskich pułków armii Unii w amerykańskiej wojnie secesyjnej.
Punktem wyjścia dla filmu Edwarda Zwicka jest oczywiście temat rasizmu, który był obecny także w szeregach wojsk Północy, walczących m.in. o "zniesienie niewolnictwa". Jego celem jednak było pokazanie przemian poszczególnych bohaterów i ich wzajemne docieranie się w relacjach, które dotychczas opierały się jedynie na uprzedzeniach.
W miejsce lęku i niechęci z czasem pojawiał się więc szacunek, a nawet coś, co mogło być zalążkiem przyjaźni. Czyli czegoś, co w tamtych czasach było nie do pomyślenia.
Kiedy 54 Pułk ma za zadanie ruszyć na silnie ufortyfikowany Fort Wagner, wynik tej potyczki zdaje przesądzony. Nawet jeżeli jeszcze na początku jest jakaś nadzieja, jej miejsce zastępuje walka o przetrwanie, a na końcu jedynie świadectwo tego, że odchodziło się z tego świata, jako wolny człowiek – razem z kompanami broni, którzy na polu bitwy stali się równymi sobie braćmi.