nt_logo

Faworyt króla ma swój serial. Ale i tak będziecie patrzeć głównie na jego matkę

redakcja naTemat.pl

30 kwietnia 2024, 06:40 · 3 minuty czytania
Julianne Moore, jako Mary Villers, to bohaterka, którą będziecie się brzydzić, jednocześnie trzymając kciuki, żeby dopięła swego. “Mary & George” – najnowsza kostiumowa produkcja, napędzana seksem, namiętnością i żądzą władzy, jest już w całości dostępna na platformie SkyShowtime. 


Faworyt króla ma swój serial. Ale i tak będziecie patrzeć głównie na jego matkę

redakcja naTemat.pl
30 kwietnia 2024, 06:40 • 1 minuta czytania
Julianne Moore, jako Mary Villers, to bohaterka, którą będziecie się brzydzić, jednocześnie trzymając kciuki, żeby dopięła swego. “Mary & George” – najnowsza kostiumowa produkcja, napędzana seksem, namiętnością i żądzą władzy, jest już w całości dostępna na platformie SkyShowtime. 
Fot. materiały prasowe

Gdyby żyła dzisiaj, byłaby królową plotkarskich portali. I to nawet nie zawsze ze względu na siebie. W leadach artykułów skrywałaby się pod jakże trafnie skonstruowanym współcześnie terminem: "momager". Mary Villers - średniowieczna hybryda rodzicielki i menadżerki – miała jasno określoną agendę: zainteresować króla swoim dzieckiem. Męskim dzieckiem, dodajmy. 

Momagerka, czy stręczycielka – jak zwał, tak zwał. Faktem jest, że Mary już od momentu narodzin swojego syna zaczyna snuć plany na jego przyszłość. Nie ma wyboru: bez dobrego pomysłu na potencjalną karierę, losy "tego zapasowego", jak zwykło się mówić o drugich w kolejce do tytułu, nawet dzisiaj nie rysują się w kolorowych barwach. W XVII-wiecznej Anglii ten drugi miał, mówiąc eufemistycznie, jeszcze bardziej przekichane. 

Mary z resztą przez moment, zaraz po porodzie, debatuje sama ze sobą: co by tu zrobić z drugim synem i czy porzucenie noworodka na pastwę losu nie byłoby w sumie sporą oszczędnością czasu i pieniędzy. Koniec końców uznaje jednak więź, która nierozerwalnie ich łączy – na swoje i jego szczęście, jak się ma już niebawem okazać. 

“Mary & George”: historia prawdziwa

Zarówno Mary Villers, jak i jej syn, George, książę Buckingham, to postaci, które faktycznie goszczą na kartach podręczników do historii. Oczywiście, historia ich życia, przedstawiona w serialu została nieco podkoloryzowana i uwspółcześniona (zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę językową - siarczyste przekleństwa zdecydowanie nie są archaizmami). Niemniej jednak scenariusz opiera się na rzetelnym opracowaniu, czyli książce pod znamiennym tytułem "King’s Assassin", autorstwa Benjamina Wooley’a. 

Faktem jest, że książę George trafił na dwór Jakuba I Stuarta, gdzie dochrapał się najwyższego możliwego statusu - królewskiego faworyta. Czy do tytułów doprowadziła go matka, drogą wiodącą przez królewskie łoże? To tylko hipoteza, z którą część naukowego środowiska niekoniecznie się zgadza. 

Z drugiej strony, nie brak też dowodów na to, że król Jakub I nie stronił od towarzystwa mężczyzn, a wręcz przedkładał je nad kobiece. Świadectwem tych skłonności mogą być czułe słówka, jakimi monarcha zwracał się do George’a: "I desire only to live in this world for your sake…" ("Pragnę żyć na tym świecie tylko przez wzgląd na ciebie...") - to cytat wprost z ich prywatnej korespondencji. 

Faktem jest, że George Villers spędził na dworze Jakuba I niemal dekadę, stając się jego najbliższym powiernikiem i ważną figurą polityczną: kolekcjonował tytuły i ordery, zyskiwał coraz większą władzę. Ambicje mógł z dużym prawdopodobieństwem odziedziczyć po matce - jeśli jej pierwowzór choćby w części odpowiada portretowi, malowanemu przez serial. 

Gdyby tak było, nietrudno też uwierzyć w hipotezę, jakoby to właśnie młody faworyt przyczynił się do śmierci monarchy. Chodziły słuchy, że George miał go otruć. Ile w tym prawdy, nigdy się już nie dowiemy, ale serial z pewnością ma szansę dać nam w tej materii sporo do myślenia. Co jednak oczywiste, pierwsze odcinki skupiają się na początkach kariery "drugiego syna".

Kto bardziej zachwyca? Moore czy Galitzine?

Pytanie, co sprawiło, że niezwykle ambitna Mary zmieniła plan i zamiast inwestować w pierworodnego, całe wysiłki skupiła na edukacji tego drugiego? Przyczyna jest prozaiczna: "pierwszy" nie rokował: schorowany, słaby, średnio urodziwy, niezbyt odpowiedni na wydanie. 

Co innego George, w którego wcielił się Nicolas Galitzine. Jego aparycję najlepiej kwituje sama Mary, mówiąc: "Gdybym była mężczyzną i wyglądała jak ty, rządziłabym całą tą pieprzoną planetą".  

Nie da się zaprzeczyć, że Galitzine wygląda zjawiskowo. Na ekranie jest jednak czymś więcej, niż tylko ładną buzią. Partnerując Moore, która przypomnijmy, ma w dorobku Oscara, a na koncie dziesiątki ról, które do tej nagrody mogłyby spokojnie pretendować, nie daje się przyćmić. Kreuje wyrazistą postać, która, jak można się domyślać, nie będzie tylko i wyłącznie pionkiem w grze swojej matki. 

Moore jest w roli Villers wręcz zjawiskowa: to kwintesencja zła, zrodzonego z życiowych zawodów, upokorzeń i porażek, napędzanego chorobliwą ambicją. Nie da się jej nie kibicować i, jednocześnie, nie sposób z tą sympatią czuć się dobrze. Ot, cała tajemnica genialnych seriali. A "Mary & George" wypełnia tę definicję w stu procentach.