To był mój czwarty koncert Dawida Podsiadło, ale pierwszy z jego "wielkostadionowej" przygody. Pojechałem na finał trasy w Chorzowie i już wiem, że prawdopodobnie z paru powodów lepiej trafić nie mogłem. "Kocioł Czarownic" zagotował się do absurdalnych granic. Ale w tym wszystkim zauważyłem coś, co nie było takie oczywiste jeszcze przed wejściem na stadion.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Już nie będę oryginalny, jeśli napiszę, że było spektakularnie. Ale bez tego zdania wstępu nie ma sensu w ogóle zaczynać rozmowy o tym koncercie. Dawid Podsiadło parę lat temu sam wysoko zawiesił sobie poprzeczkę, a teraz regularnie ją podnosi. Pamiętam jego występy w 2018 r. na Torwarze – już wtedy robił gigantyczną różnicę na polskim rynku.
To, że pojechałem akurat do Chorzowa, wyszło trochę przez przypadek. Znajomi kupili bilety prawie rok temu, a ja po prostu żyłem z myślą, że w czerwcu jadę na koncert. Potem zacząłem łączyć kropki, że to może być jeden z najbardziej efektownych koncertów, na jakich byłem. I z perspektywy Dawida – może jeden z najważniejszych dla niego?
Po pierwsze, to był finał trasy, bo w Chorzowie domknął swój stadionowy maraton. Zaczął od dwóch występów w Gdańsku, potem był Wrocław, dwa razy Poznań i na koniec dwa koncerty na Śląsku. Dawid mógł się poczuć tam prawie jak w domu, bo przecież jest z Dąbrowy Górniczej.
Po drugie, Stadion Śląski. Mam sentyment do "Kotła Czarownic" i wiem, że atmosfera tam może być magiczna. Nieważne, czy to mecz, czy koncert przy pełnych trybunach. Jeden z najfajniejszych obiektów w Polsce.
No i po trzecie, frekwencja. Wydawało się, że ponad 80 tys. widzów w Warszawie to był jakiś szczyt, jeśli chodzi o rozmach. Ale Dawid w Chorzowie wyszedł na scenę i chyba też go trochę zatkało. Bo okazało się, że było nas tam 100 tysięcy. A przez dwa koncertowe dni – 200 tysięcy. Przecież to jakiś kosmos.
Tak szczerze, obawiałem się tylko jednego. Pomysł ze sceną 360 stopni na środku wygląda efektownie, ale przed koncertem nasłuchałem się, że "bieganie w kółko" trochę psuje kontakt z widzem.
Z perspektywy trybun może przez chwilę poczułem się zagubiony. Kiedy śpiewał wspólnie z Ralphem Kaminskim trudno było śledzić ich wzrokiem, gdy każdy "poleciał" w inną stronę. Ale czy to wpłynęło źle na całą pozytywną otoczkę? Ani trochę.
"Jesteśmy w przyszłości, Dawid..."
22 czerwca 2024 r. zapisze się w historii polskiej muzyki. I tu wcale nie chodzi tylko o Dawida, ale fakt, że dwóch polskich artystów wyprzedało stadiony. Kiedy Podsiadło robił już show w Chorzowie, Taco Hemingway grał przy pełnym PGE Narodowym. I nawet pomyślałem... a może się jakoś połączą?
No i wyszło, że obaj zobaczyli się na telebimach i pogadali sobie na żywo. W ogóle... co za czasy. Kiedyś pełne trybuny w Spodku były szczytem marzeń.
Czytaj także:
Koncert Dawida Podsiadło. Jest coś, co zaskoczyło najbardziej
W Chorzowie był ogień, dosłownie. Zadbano o płomienie, które "strzelały" ponad scenę. I to wszystko było na tyle efektowne, że nawet nie miałem czasu porozglądać się wokół. Ale chwilę przed startem show, kiedy wszystkie miejsca już się zapełniły, zauważyłem coś, co mnie akurat bardzo zaskoczyło.
Bo kto tak naprawdę chodzi na koncerty Dawida Podsiadło? Do tej pory myślałem, że ma młodą widownię. No, powiedzmy w przedziale 20-35 lat. Ale przysięgam, że tylko w moim sektorze przedział wiekowy mógł wynieść... 5-75 lat. Ludzie przyszli z małymi dziećmi, dorośli przyprowadzili swoich rodziców w starszym wieku. Takiej mieszanki pokoleń się nie spodziewałem.
Żeby nie było – później w tłumie zobaczyłem coś podobnego. Oczywiście na płycie zebrali się głównie młodsi, ale patrząc ogólnie, Podsiadło połączył trzy pokolenia. I nie wiem, czy jakiś inny polski artysta byłby w stanie zrobić coś podobnego.
Ten pokoleniowy miks dogadywał się znakomicie. A najlepiej chyba w momencie, kiedy na scenie obok Dawida pojawił się Artur Rojek. Prawie 100 tys. widzów zaśpiewało "Długość dźwięku samotności" i to był prawdopodobnie najbardziej magiczny moment wieczoru.
Warto też docenić, że Podsiadło zawsze zaprasza gości specjalnych. Oprócz Kaminskiego i Rojka, pierwszego dnia w Chorzowie zaśpiewali z nim jeszcze Kaśka Sochacka i Kortez. A kolejnego dołączyli Vito Bambino i Daria Zawiałow. Nie zabrakło muzycznych akcentów z "Męskiego Grania".
To był jeden z tych koncertów, po których z nadmiaru emocji dochodzi się do siebie kilka dni. Cała otoczka ze stadionu siedzi w głowie, a w social mediach pojawiają się kolejne fragmenty występów. To wszystko generuje absurdalne zasięgi. Zastanawiam się, czy Dawid przebił już sufit, ale to szaleństwo jeszcze się nie kończy. Zresztą sam powiedział ze sceny, że szykuje kolejne niespodzianki.