Wykonawcy "udawanego" zamachu musieliby być idiotami. Po pierwsze: strzelec był kompletnym amatorem. 20-latek bez choćby przeszkolenia wojskowego miał olbrzymie "szczęście", że w ogóle trafił w Trumpa. 150 metrów (tak podają amerykańskie media) to odległość, z jakiej przeciętny żołnierz powinien trafić w cel wielkości człowieka.
Ale nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoliłby (lub "kazał") 20-latkowi w wątpliwym stanie psychicznym strzelać "gdzieś obok Trumpa". 20-latkowi bez przeszkolenia, z broni o nieznanej jakości. Karabinek AR-15 to świetna broń, ale nie jest to karabin wyborowy, który doświadczonemu strzelcowi pozwoliłby teoretycznie bezpiecznie ostrzelać bezpośrednie otoczenie jakiejś osoby.
Chłopak, który wszedł na dach, ma nierówny oddech, przyspieszone tętno, wie, że ściga go policja, zdaje sobie sprawę z tego, że może zaraz zginąć. Nawet gdyby był genialnym strzelcem, szanse trafienia celu ma minimalne.
Faktem jest jednak, że to właśnie Trump odniósł największą korzyść polityczną z zamachu. O ile oczywiści można tak mówić o człowieku, który cudem uniknął śmierci. Gdyby strzał padł ułamek sekundy wcześniej, pocisk rozerwałby głowę byłego prezydenta USA.
A tak Trump zyskał miano męczennika lub osoby, której się kule nie imają. Republikańskie fora już zalewane są grafikami przedstawiającymi Trumpa jako człowieka niezniszczalnego, od którego kule odsuwa sam Jezus Chrystus.
Tę teorię podsyca jednak filmik pokazujący, jak agenci Secret Service na krótko przed strzelaniną wypraszają ludzi stojących za sceną, z której przemawia Donald Trump. Cóż, on pokazuje jedynie, że jakimś cudem jacyś ludzie wleźli w strefę, w której nie powinno ich być. A to dowodzi raczej kiepskiego zabezpieczenia całej imprezy.
Ale ewentualne powodzenie takiego zamachu byłoby po prostu zbyt wysokie, dlatego taka wersja jest mocno bzdurna. Ale jest jeszcze jedna teoria, mówiąca o tym, że Trump wcale nie został ranny, ale po prostu rozsmarował sobie farbę na uchu. Czyli strzały padły, jednak były prezydent był bezpieczny, bo kule latały daleko od niego. W zamieszaniu udał, że został postrzelony.
Tu jednak mamy do dyspozycji zdjęcie zrobione przez fotografa "New York Times" Douga Millsa. Zrobił je w momencie, gdy kula dolatywała do Trumpa, widać dokładnie jaki ślad zostawiła. Zaangażowanie "NYT" w ewentualny spisek jest co najmniej wątpliwe, bo to medium o rysie raczej demokratycznym.
Po raz kolejny: zlecanie zamachu niestabilnemu psychicznie 20-latkowi bez przeszkolenia byłoby co najmniej dziwne. Okoliczności wskazują na to, że działał on bez doskonale przygotowanego planu. Miał strzelać z broni, którą jego ojciec kupił pół roku wcześniej. W drodze na dach mógł zostać zatrzymany przez policję, ochronę, innych uczestników. To w zasadzie cud, że w ogóle wszedł na dach z bronią.
Ale ten "cud" ma w oczach wielu Amerykanów swoją nazwę. To "deep state", czyli coś co w Polsce nazwalibyśmy "grupą trzymającą władzę". To działające poza oficjalnymi strukturami państwa gremium, które decyduje "o wszystkim". No i oczywiście jest z gruntu antyrepublikańskie, chce rozbrojenia Amerykanów i sprawuje nad nimi kontrolę.
Ta teoria jest bardzo żywa wśród wielu środowisk i nic dziwnego, że wypłynęła podczas zamachu na Trumpa.
Są też osoby, które uważają, że za umożliwieniem 20-latkowi oddania strzałów stoi samo Secret Service, być może sterowane bezpośrednio przez "deep state". W to akurat nie jest przesadnie trudno uwierzyć, bo służby zawiodły na całej linii.
Według doniesień wielu mediów sami uczestnicy wiecu mieli alarmować policję, że jakiś facet wszedł na dach. Służby nie wiedziały, co z tą wiadomością zrobić. Snajperzy ochraniający Trumpa nie mieli pozwolenia na strzał, czekali z tym. Na filmach widać też, że początkowo są zdezorientowani, słyszą, że coś się dzieje, ale nie widzą gdzie.
Na Twitterze można znaleźć wpisy rzekomych weteranów, wytykających, że szukanie strzelca gołym okiem, a nie przez lunety było ich błędem. To nie do końca prawda. Snajperzy ochraniają po prostu dalszą okolicę, nie spodziewali się strzelca w tak bliskiej odległości. Ich lunety mają wąski zakres widzenia. Aby skierować je na zamachowca, muszą najpierw wiedzieć, gdzie mają patrzeć.
Cóż, teorie spiskowe będą żyć swoim życiem. Osoby, które w nie wierzą, nie przyjmą do wiadomości żadnych oficjalnych wyników śledztwa. Do dziś są przecież ludzie, którzy widują Hitlera w Argentynie, jadają obiady z Elvisem Presleyem i są pewni, że w Smoleńsku wybuchł polski samolot.
– Gdyby wybory były za tydzień czy za dwa tygodnie, jego zwycięstwo było właściwie przesądzone. Ale cztery miesiące to długi czas. Ludzka pamięć nie zawsze jest aż tak trwała – przyznał amerykanista.
Dodał jednak, że zamach mógł przysporzyć Trumpowi dodatkowych zwolenników. – Wydaje mi się, że przynajmniej część wyborców zagłosuje na niego, choć przedtem nie miało takiego zamiaru. Mimo tego nic nie jest przesądzające i nie stwierdziłbym, że wskutek tych wydarzeń jego zwycięstwo w listopadzie jest już pewne, chociaż oczywiście był i pozostaje faworytem – podkreślił prof. Lewicki.