– Kiedyś ulicami chodzili uchodźcy. Ale już nie chodzą. Bo wiadomo, że ich każdy wyda. Jak nożem zabili tego żołnierza, może ot i Białorusin zabił, to nikt ich tu nie żałuje. Zza płotu jeden wołał pić,
to krzyknąłem: "wypierdalaj". Niech Łukaszenko ich karmi. Nabrał, to
niech karmi. Oni tylko czekają, żebyśmy na nich robili – wypluwa mieszkaniec Starego Masiewa.
– Łąkę się kosi, trawa rośnie. To jest nasza prawda – szczupły mężczyzna, mieszkaniec wsi Bobrówka, opiera się o metalową bramę. Patrzy przed siebie: łąka, na której uchodźcy zostawili mu ostatnio 26 par butów, a za nią płot.
Trochę od niechcenia rzuca: – A z widokiem na mur fajnie się żyje. Pierwszy raz go widzicie?
Do rozmowy włącza się jego ojciec: – Ooo, bezpiecznie jest. Dobrze, że postawili. Nikt nie przejdzie. A jakby nie było wojska i tego płotu, to tragedia.
Syn: – Bać się, nie bać. Jak przyjdzie taki na podwórko, to nie wiadomo, co robić.
– Raz poszedłem krowę wyganiać za stodołę. Patrzę, idzie kobieta, mężczyzna i dwóch dzieciaków ciągną. Ciapatych. Dzwonię na straż. Złapali ich w Zubaczach. No gdzie oni pójdą, jak oni mokre?
– Zadzwonił pan po straż graniczną, żeby im pomóc, czy żeby ich złapali? – przerywam.
– No gdzie straż pomoże?! – patrzy na mnie z pobłażaniem.
Zboże się podniosło
Łąka, na której trzy lata temu między uzbrojonymi po zęby strażnikami z Polski i Białorusi koczowali uchodźcy, pusta. Trawy się podniosły, odrosły. Niektórzy podobno nawet rekompensaty dostali.
Dzieciaki już nie patrzą, jak strażnicy ganiają uchodźców. Sołtys Usnarza Górnego Rafał Ignatowicz opowiada, że na polach zatrzymywali ludzi. Dzieci się na to wszystko napatrzyły i potem tak samo się bawiły.
Helikoptery nad głowami nie latają. Dziennikarze po domach nie łażą. Mało kto tu zagląda. Jeszcze przed kampanią politycy chodzili, konferencje organizowali.
Teraz cisza. Tylko ciężkie samochody czasem przejadą przez wieś. Nakurzą, ale to tylko dowód troski wojska i straży granicznej.
Psy ujadają, ale na pismaków, nie na wojsko. – One na swoich nie szczekają – mówi właścicielka dwóch kudłatych.
Czas w Usnarzu i innych przygranicznych podlaskich wioskach dzieli się na ten przed i po budowie stalowego płotu.
Mur tu szczelny
– Zabłądzili? – odkleja się od drzwi stodoły zmęczona upałem staruszka. Nie uciekła jak jej sąsiedzi:
"Dzień dobry", nie, my już z mediami nie rozmawiamy.
"Dzień dobry" i od razu "do widzenia".
"Bo nie ma żadnego tematu. Nie ma już: "uchodźców, ciapaków, czarnuchów, allahów, arabusów".
"Przechodzą, ale gdzieś indziej.
Tam sobie jedźcie".
"Tu się zaczęło i tu się skończyło.
Tutaj mur jest szczelny".
Staruszka, nazwijmy ją panią M., niepewnie sunie w naszą stronę. Może prowadzi ją ciekawość. A potem wstyd nie pozwala się wycofać, przerwać w połowie zdania. – Wojsko jest i nie ma sprawy. Żyje nam się tu bezpiecznie, odkąd mamy ten mur – mówi.
Za chlewem ma ogród, a stamtąd widok na stalowy płot. Jak wojskowi idą, to w pas się kłaniają. Grzeczni, uprzejmi, do rany przyłóż.
"Bóg zapłać za nich".
"I zdrowie daj dla nich".
– A wy mogą tu być? – badawczo patrzy przed siebie. – Bo to strefa. O widzi, zobaczyli was – rzuca pośpiesznie. Z zaciekawieniem śledzi, co to się zaraz wydarzy.
Dynamiczny chód, ciężkie buty na szutrowej drodze. Zza pleców wyrasta strażnik graniczny i uzbrojony żołnierz. Nie minęło nawet pięć minut naszej rozmowy.
Dowodziki, zezwolenie na obecność w strefie buforowej, proszę otworzyć bagażnik (to w trasie). Czekamy. Świecicie się na zielono. Możecie wracać do pracy.
I tak kilka razy dziennie.
– Widzi, widzi, bezpiecznie jest, nie ma co. Tak też uchodźców wyłapują – cieszy się pani M.
Zostają po nich gumiaki
Nocą przychodzili do szopy pani M. Sąsiad ich widział. Ale ona już wcześniej wiedziała, że ktoś tam bywa. Zostawiali łachmany i gumiaki. Przebierali się. Myli w studni.
I dalej w drogę. "Germany, Germany" albo z powrotem do lasu, na Białoruś. Zależy, czy im się poszczęściło.
– Syn palił tam chrust, wziął powrzucał do ogniska i poszło z dymem. Szopy też porozbierał, żeby nie chodzili – słyszę łagodny głos M.
– Dziwię się, że oni tak się dali wmanewrować. Że poszli w nocy do lasu. I jeszcze za to pieniądze zapłacili. To nie są biedni ludzie – mówi głośniej.
– Skąd pani wie? – pytam.
– Ja to się nie znam, ale córka dojeżdża do pracy do Sokółki i też mówiła, że ubrania mieli markowe – tłumaczy pani M.
Pani M. od siedemdziesięciu lat mieszka w tej chałupie. Gospodarzyła tu razem z matką, ojciec szybko zmarł. Siała, bronowała, koniem jeździła, sierpem żęła, kosą kosiła. Ma wpojone, że człowiek jest stworzony do roboty. A dowodem na to, że sama też ciężko pracowała, są jej ręce. Zniszczone, zmęczone. Dużo miała na głowie. Syn nie miał czterdziestki, jak mu wyprawiała pogrzeb. Przyczyny śmierci dalej nie ustalili.
Wcześniej służył w Afganistanie.
Niedaleko jej domu trzy lata temu siedzieli przestraszeni Afgańczycy. Nad głowami mieli żołnierskie lufy.
– Gdzie się człowiek urodził, tam umrzeć powinien. Chociaż co innego, jak jest wojna – mówi surowym tonem.
– A Afgańczycy sprzed pani domu? – przypominam.
– Ale w Afganistanie już nie ma wojny – odpowiada.
Oni byli, oni mogą przyjść
Szpakowaty mężczyzna wraca z obory.
Na nogach długie gumowce, koszula rozpięta, na piersi krzyż.
– Teraz na pewno jest tu u nas bezpieczniej. Uchodźcy nie przechodzą. Wtedy nikt im nie pomagał – przystaje na chwilę.
– Wodę nosiliście. Widziałam w telewizji – mówię.
– No tam... Jak w telewizji mówią: bić brawo, to biją brawo. Idę – rzuca zamiast "do widzenia".
I rusza w stronę domu.
Jego sąsiad też woli zapomnieć, że w odruchu serca szedł głodnych nakarmić, spragnionych napoić.
– To jedzenie było stracone. Bo tam było wojsko. Z jednej strony ich napuścili – mówi gospodarz, który w cieniu drzewa naprawia traktor. Mocno opalona twarz odbija się od srebrnych włosów.
– Współczuł im pan? – pytam.
– Nie chcę mówić, bo naród podzielony. Teraz jesteśmy między młotem a kowadłem.
Na początku jak szli – to pamięta doskonale – matki zawijały dzieci w nosidełka i do piersi tuliły. Po tym poznał, że to uchodźcy.
– A teraz, jak idzie i zabija żołnierza, to już inaczej się patrzy. Ale to w Dubiczach Cerkiewnych, Białowieży się przedostają. A u nas spokojniej. Zresztą już was szukają –
wskazuje palcem na strażników granicznych. I wraca do naprawy żółtego traktora.
Drobna staruszka, co wtedy nosiła uchodźcom wodę, mleko, chleb, dzisiaj mówi: – Strach był wtedy. Oni siedzieli pod remizą. Ale ludzie pomagali, co kto mógł. Dzieciom mleko. Jak oni patrzyli. Na teraźniejszy czas, to ja bym już nie chciała... Nie pomogłabym za to, co się stało w Dubiczach Cerkiewnych.
Wie, że wojsko ich tu chroni, a mur szczerzy zęby z concertiny, ale na noc zamyka drzwi. Wtedy jest najstraszniej, bo "oni mogą przyjść i spalić".
– U nas są dwa psy, jak w nocy szczekają, to my nie otwieramy. Patrzymy. Ale nic nie robimy – mówi.
Więcej wojska niż zwierzyny
Jeden z najdroższych w Europie. 50 tysięcy ton stali. Pięciometrowe barierki zwieńczone półmetrowym zwojem z drutu kolczastego. System kamer, czujniki ruchu. Płot rozciągający się na 186,5 kilometrów wzdłuż granicy z Białorusią na dobre wtopił się w krajobraz Podlasia. Tubylcy nie chcą nawet myśleć, co by było, gdyby zniknął.
– Wojsko by ich wszystkich przecież nie utrzymało – tłumaczy mi mieszkaniec Opaki Dużej.
Stalowy płot w oczy kłuje tylko turystów (w tym sezonie nielicznych).
– Nie jest to cud architektoniczny – mówi wczasowicz z Łodzi, który wypoczywa w Wyczółkach. Przycina akurat krzaki. Wczoraj z żoną przyjechali.
Sołtys jednej z podlaskich wsi, jednocześnie właściciel małej agroturystyki, goni nas. Bo to dziennikarze zohydzili Polakom Podlasie. I opowiadają bajki o tym, jak tu niebezpiecznie.
– Tu w lesie więcej wojska niż zwierzyny – zauważa brunetka w średnim wieku. Ostatnio znalazła w rowie przed domem mężczyznę, pomogli z sąsiadem. Jak się zaczął kryzys uchodźczy, to bała się o nastoletnią córkę z kręconymi blond włosami. A ta teraz sama z psem na spacer chodzi. Mija tylko żołnierzy.
Na Podlasiu w ramach operacji "Bezpieczne Podlasie" od 1 sierpnia ma stacjonować kilkanaście tysięcy żołnierzy. Do tego trzeba doliczyć strażników granicznych i policjantów. No i samozwańczych obrońców polskich granic, którzy skrzykują się w sieci i ruszają nocą w gęstwiny.
Weźcie se po jednym
Stare Masiewo, wieś położona w gminie Narewka, otulona gęstymi lasami i stalowym murem.
Ani tu sklepu, ani żywej duszy. Nikt nie otwiera, chociaż obejścia schludne, na podwórzach trawa dopiero co przystrzyżona, a w psich miskach świeżo nalana woda.
Przygarbiona kobieta w średnim wieku podchodzi przed bramę. Wita nas w staniku, bo upał okropny. Rękoma zasłania piersi.
Może jagód chcemy kupić? Dobre, sami zbierają.
W tym lesie, gdzie uchodźcy zostawiają gniazda z ciuchów, plecaki, gumowce.
W tym lesie, gdzie tyle wycierpieli albo ich ciała znaleźli.
W tym lesie, gdzie ktoś dźgnął nożem polskiego żołnierza.
Jagód nie dowieziemy do Warszawy. No trudno, kto inny kupi. Wygadana kobieta robi się oszczędna w słowach, kiedy pytam o granicę i ludzi, którzy przez nią idą.
Z pomocą wychodzi mąż. Słowa aż się z niego wylewają: – Turyści myślą, że tu zabijają. Tutaj nic się nie dzieje. Czasami tylko Białorusini strzelają na postrach, żeby te czarne nie przechodziły. Okradną ich, obiorą z pieniędzy te łukaszenki, i wpierdol, i tam wychodź. Oni boją się iść przez płot, to strzelają do nich. Złapią i znowu to samo. Tak ich ganiają. Niektóre po dziesięć razy. Niech ten Putin zdechnie. Ale po co nam te śmierdziele potrzebne, to ludzie?
– Zza płotu kiedyś wołali pić, to krzyknąłem: "wypierdalaj". Niech Łukaszenko ich karmi. Nabrał, to niech karmi. Oni tylko czekają, żebyśmy na nich robili. Wcześniej nie dałbym szklanki wody takiemu, a teraz to na pewno bym nie dał – wypluwa mieszkaniec Starego Masiewa.
– Przez granicę – obok wojowników – idą też uchodźcy. Kobiety w ciąży, dzieci – przypominam.
– To niech nie idą. Po co idą? A jak wam tak przykro, to weźcie sobie po jednym uchodźcy – gasi nas.
Powtarza słowa z pasków TVP, która za czasów poprzedniej władzy miała jasny przekaz ws. granicy i uchodźców.
Doktor Lucyna Marciniak, lekarka z Białowieży, bierze miejscowych trochę w obronę: – Przekaz TVP był fatalny, strasznie negatywny. Ale sytuacja przed trzema laty była dla nas – miejscowych – tak niecodzienna, nowa, nieprzewidywalna, to był taki poziom stresu, że trzeba być naprawdę twardym, by nie ulegać pewnej narracji.
Mur nikogo nie zatrzyma
W lipcu 2022 roku Maciej Wąsik, ówczesny wiceszef MSWiA, w rozmowie z Polską Agencją Prasową przekonywał: – Wysłaliśmy sygnał w świat, że tędy nie przejdą, że ta droga jest już nieaktualna i że polskie państwo będzie pilnowało swoich granic.
Mur stał wtedy na granicy od miesiąca. Czy zatrzymał idących ludzi?
2022 rok – prawie 15,7 tys. prób nielegalnego przekroczenia granic.
2023 rok – ponad 26 tys. prób nielegalnego przekroczenia granic.
Jest połowa 2024 roku. I już strażnicy graniczni zliczyli prawie 21,6 tys. prób nielegalnego przekroczenia granic.
Miejscowym mur daje iluzję bezpieczeństwa. I poczucie: obcy są daleko. Chociaż ci obcy nie są tacy straszni, jak mówili w telewizji.
Lucyna Marciniak:– Nas nigdy nic złego ze strony tych ludzi nie spotkało. Oni nigdy nie byli agresywni. Ani nie zrobili nam krzywdy, niczego nie ukradli, niczego nie zniszczyli. W restauracji mojego męża pracuje kilku uchodźców. Kongo, Erytrea, Etiopia. Są cudowni jako pracownicy, fajni jako ludzie. Zaczynają normalne życie. I to jest forma pomocy, która daje nadzieję.
Bez strachu
Kiedyś była tu zupełna głusza. Jak przez wieś jechał samochód, to wszyscy przyklejali się do okien. Na noc gasili latarnie. Teraz po zmroku je zapalają. To wójt pobliskiej Czeremchy chciał, żeby łuna świateł ze wsi dawała żołnierzom na granicy lepszą widoczność.
W listopadzie 2021 Jerzy Wasiluk w rozmowie z Wp.pl opowiadał: – Za linią granicy pozostaje jedna około 60-osobowa grupa, która praktycznie co wieczór urządza bitwę, w której lecą kamienie zebrane z torowiska. Nie są to ludzie, którzy oczekują od nas jakiejś pomocy i zachowują się w ten sposób z desperacji.
Teraz wojsko i straż patrolują okolicę. Helikoptery, drony, wojskowe ciężarówki.
– Czasami słyszymy na granicy strzały. Nie wiemy, co to – mówi Ireneusz Kordulewski, sołtys Połowców.
Do wszystkiego idzie przywyknąć.
Zyta z mężem mieszkają 300 metrów od granicy. Przyjechali tu z Krakowa, żeby odpocząć na emeryturze. Na początku irytujące były kontrole samochodów. Za szybą wojsko z długą bronią. Ale teraz sprawdzają tylko te z obcą rejestracją.
Dobrze im się żyje. Nie boją się.
Zyta irytuje się, kiedy słyszy, że po wsi uchodźcy maszerują jeden po drugim. Że niby ruch jak na Marszałkowskiej w stolicy.
– Raz dwóch imigrantów przyszło pod dom. Prosili o wodę. Dałam. Jeden usiadł na trawie. Był wycieńczony, nie miał siły iść dalej. Zabrała ich straż graniczna.
– Drugi raz widziałam dwóch biegnących imigrantów.
– I dwa razy z domu widzieliśmy, jak wojsko ich szukało. Dla normalnego człowieka takie ściganki nie są przyjemne.
Ale to nie sprawia, że czuje się niebezpiecznie we własnym domu. – I przed budową muru, i po budowie muru jest mi tu dobrze. Tu trzeba przyjechać i zobaczyć, jak się żyje. Ludziom można wmówić wszystko – uważa.
W Zyty kuchni ujada Saszka, stara suczka, którą ktoś wyrzucił.Oni przygarnęli. Domaga się jedzenia, tłucze miską o podłogę.
Zyta na początku współczuła ludziom, którzy szli przez granicę. – Sama jestem matką emigrantki. I chciałabym, żeby ludzie, którzy szukają lepszego życia, byli tak samo traktowani, jak chcę, żeby było moje dziecko. Ale myślę, że optyka zmieniła się po śmierci żołnierza. Już nie ma we mnie takiej empatii – mówi.
Młody był ten żołnierz
Ireneusz Kordulewski wychodzi wieczorem na podwórze. Na trawie siedzi dwóch młodych mężczyzn. Zmęczeni. Chcą tylko wody. Przynosi. Odpoczywają. Pytają go jeszcze, czy daleko do Berlina. I czy przypadkiem by ich nie zawiózł. Chwilę później zgarnia ich straż graniczna.
Inny obrazek, który utkwił mu w głowie: pod płot podchodzi dwóch mężczyzn i kobieta. Ostrzegają polskich żołnierzy, że wieczorem będzie przejście. Że Białorusini ich wypychają.
Myśli sobie wtedy:
– To ludzie, którzy szukają lepszego bytu. Ale w tej chwili wszyscy są podejrzliwi. W szczególności kobiety boją się pójść do lasu, czy oddalić się od domu same – mówi Ireneusz Kordulewski, sołtys Połowców.
Stosunek miejscowych do ludzi idących przez granicę zmienił się w maju 2024 roku. Wtedy człowiek zza płotu, od strony Białorusi, ugodził nożem polskiego żołnierza. 21-letni Mateusz Sitek zmarł w szpitalu 6 czerwca.
I zaczęły się dyskusje:
- Kto stoi po drugiej stronie płotu: uchodźcy uciekający przed wojną, czy wojownicy Łukaszenki i Putina wysyłani w ramach operacji "Śluza" z Bliskiego Wschodu i Afryki, by "destabilizować"?
- Czy polscy żołnierze są odpowiednio wyposażeni, wyszkoleni, czy nie nadużywają władzy i mogą się bronić?
W lipcu przez Sejm przeszła kontrowersyjna ustawa, która de facto zwalnia służby z odpowiedzialności za nieprawidłowe użycie broni.
Hanna Machińska, była RPO, pisała: "Nie ma żadnego państwa UE, w którym przyjęto podobną ustawę. Naruszono Konstytucję, prawo UE i RE oraz zasady ONZ. Stworzono parasol ochronny nad funkcjonariuszami, którzy mogą działać bezprawnie".
Ile strzałów alarmowych na granicy oddano w pierwszym półroczu tego roku?
MON: 1 398 (do 28 lipca – 1414). W tym samym czasie 2023 roku – padło tylko 26 strzałów alarmowych. A w całym 2023 roku – 320.
Ilu było żołnierzy poszkodowanych na granicy od początku kryzysu?
MON: 87, w tym cztery poważne przypadki, jeden śmiertelny.
Ile osób przekraczających granicę zostało poszkodowanych przez funkcjonariuszy?
MON odsyła do Straży Granicznej, a ta milczy.
Według Grupy Granica od początku kryzysu uchodźczego do marca 2024 roku w Polsce zginęło co najmniej 40 osób, które przekroczyły granicę unijno-białoruską i kolejne 45 po stronie białoruskiej (ale przy granicy z Polską).
Żyłam pod strachem
Halina stoi dumnie, wyprostowana, pewna siebie, już się udzielała w mediach: – Było źle, ale już jest dobrze. Jesteśmy bezpieczni ze względu na ten płot.
Na początku, jak rosomaki stały pod jej domem, to ani jednej nocy nie przespała. Myślała, że wojna się zaczyna. Te trąbienia, helikoptery, karetki przejeżdżające pod jej oknami.
Halina z przejęciem: – Żyłam pod strachem. Nie wiedziałam, jakie mnie czeka jutro.
Widziała, jak przez granicę idą kobiety z dziećmi. Teraz dużo młodych, co do Niemiec chcą się dostać. Nie miała z nimi kontaktu. Ale wie, że to mężczyźni, którzy nie szanują kobiet.
– Tam kobiety są wykorzystywane, branie siłą. Mam różne książki, czytałam. To nic dobrego, bo oni jednak z Syrii. Wiadomo, jak tam jest. Jakby ktoś mi barabanił do domu, to chyba by mi serce pękło ze
strachu – Halina ma przerażoną minę.
Świeżo wyremontowany dom, pola obsiane, kwiaty rosną, po ogrodzie biega owczarek niemiecki. Halina dorabiała się wszystkiego sama. I teraz boi się, że jej to zabiorą.
– Mur będzie wzmocniony. I na sto procent będzie ziemia zabrana. Bardzo obawiam się o swój dom. 40 lat tu mieszkam. Trzeba się pogodzić z losem, szczególnie z tą ziemia pod granicą. Ale mieszkanie po remoncie. Chciałabym do końca spokojnie tu jakoś dożyć – smutno jej się robi.
Rozgląda się po swoim królestwie. Pokazuje pole kukurydzy. I z uznaniem patrzy w stronę żołnierzy. Ci właśnie obserwują teren przez lornetki.
– Kto by chciał wojnę u nas w Polsce? A z tego, co wiem, to dojdzie do tego. Za kilka lat możemy się spodziewać – od policji słyszałam. Cały czas widzimy, co się dzieje w Ukrainie. Przyjęliśmy tych ludzi. Jestem za tym, żeby ludziom pomagać, ale akurat tych się obawiam. Bo słyszałam od żołnierzy, że są agresywni – mówi Halina.
– Mur zostanie kiedyś rozebrany? – pytam mieszkańca Starego Masiewa (tego, co kazał nam sobie po uchodźcy adoptować).
Poirytowany i trochę już zmęczony: – To rozbierajcie. Krzyczał Tusk, że będzie rozbierał, to niech rozbiera. Mają niby wzmacniać. I trzeba wzmocnić, żeby się żaden jeden nie prześlizgnął.