Ten kraj wygląda jak wygenerowany przez AI. Przygoda za kierownicą na końcu świata
redakcja naTemat.pl
14 listopada 2024, 18:32·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 14 listopada 2024, 18:32
Każdy, kto odwiedzi Nową Zelandię, wraz z zakupem biletu lotniczego powinien od razu zaraz po powrocie umówić sobie wizytę u protetyka. To dlatego, że będzie zbierał szczękę z podłogi po tym, co tam zobaczy. Zapraszam Was w nie tak małą i krótką podróż po Nowej Zelandii – kraju, który stoi na głowie. Dosłownie i w przenośni. Uwaga, to będzie tekst nie tylko o podróży, ale i o… samochodach.
Reklama.
Reklama.
Ludzie chcą tu mieszkać
Miejska legenda głosi, że gdy tylko wrócisz stąd do swojego kraju, od razu zaczynasz myśleć, jak przeprowadzić się tu na stałe. I jest w tym sporo prawdy nie tylko dlatego, że uczestnicy tej wyprawy złapali się na takiej myśli jeszcze przed powrotem do Warszawy. W ciągu paru dni poznaliśmy dwóch nowozelandzkich kelnerów, którzy dokładnie w ten sposób spotkali swoje partnerki z… Polski. I masę osób z całego świata, które trafiły tu dokładnie w ten sposób.
Mówi się, że głowa najlepiej odpoczywa tam, gdzie w trakcie wakacji nie słychać dookoła ojczystego języka. Dlatego tym bardziej byłem zdziwiony, gdy po 36 godzinach podróży w pierwszej restauracji nowozelandzki kelner, gdy usłyszał skąd jesteśmy, odpowiedział: „dzień dobry, moja dziewczyna jest z Polski”.
A dwa dni później drugi z charakterystyczną maoryską urodą zrobił dokładnie to samo – w tym przypadku chodziło jednak o żonę. Po czym parę minut później z oddali usłyszeliśmy jego soczyste „ku*wa”, gdy coś poszło nie po jego myśli. Ewidentnie polsko-nowozelandzka rodzina, która doczekała się już nawet potomstwa.
Takich historii jest tu więcej. W hotelu pracownicy pod plakietkami ze swoim imieniem mają flagi krajów, z których pochodzą. Pełen przekrój: poza Nową Zelandią było chociażby Chile, Czechy, Finlandia, Indie.
Henrik to sprężysty, szczupły mężczyzna po 60-tce. On pochodzi ze Szwecji, jego żona z Wielkiej Brytanii. Przyjechał tu lata temu na wakacje, a gdy wrócił do ojczyzny pierwsze co zrobił to zaczął szukać informacji, jak legalnie osiedlić się tu na stałe. Właśnie minęło im tutaj wspólnie 26 lat.
– Najcięższa w życiu w Nowej Zelandii jest odległość. Jeśli jesteś rodzinny i lubisz podróżować, to może być problem, bo za wyjątkiem Australii stąd naprawdę wszędzie jest bardzo daleko, a co za tym idzie i drogo. Widoki rekompensują wiele, ale jednak ta odległość ma znaczenie – mówi.
Dziś jest już na emeryturze, a na pół etatu pracuje w firmie organizującej kameralne, kilkuosobowe zwiedzanie Nowej Zelandii dla turystów z całego świata. Nic dziwnego, ten kraj rozkochuje bardzo łatwo.
Długa podróż, którą warto odbyć
To kraj o powierzchni zbliżonej do Wielkiej Brytanii (jest nieco mniejsza), z tą różnicą, że w Nowej Zelandii mieszka ok. 5 mln mieszkańców, a w Wielkiej Brytanii ok. 70 milionów. – Nowa Zelandia składa się z dwóch wysp: północnej i południowej . 1/3 mieszka w Auckland, 1/3 w innych miejscowościach na północnej wyspie, a 1/3 tu na południowej, choć na przestrzeni lat liczba mieszkańców rośnie, to proporcje pozostaję te same – mówi Henrik.
Trafiliśmy na wyspę południową i wszystkie znaki na niebie i ziemi (oraz opinie osób, które były na obu) twierdzą, że na tej ciekawszej i ładniejszej. Prawda jest jednak taka, że do Nowej Zelandii nie opłaca się przylatywać na chwilkę. Podróż jest tak długa, że gdy w końcu się przedostaniemy w tę stronę świata, warto zostać w niej dłużej niż tydzień i pozwiedzać taką Nową Zelandię przez co najmniej trzy tygodnie. A wtedy będzie czas zahaczyć i o jedną, i o drugą wyspę.
Premium auta w premium kraju
My byliśmy tu przez tydzień z bardzo nietypowej okazji. Mianowicie Lexus zaprosił na wyjazd prasowy międzynarodową grupę dziennikarzy z całego świata. Poza reprezentacją z Polski byli tu także Węgrzy, Francuzi, Belgowie, ale też Kazachowie, Filipińczycy czy Japończycy. Media pojawiły się tam na zaproszenie Lexusa, ale nie miał on wpływu na powstające treści.
Cel? Zobaczyć jak na drogach Nowej Zelandii prezentują się najnowsze modele Lexusa. Co ciekawe, zestaw testowanych modeli był iście międzynarodowy, bo zebrano auta z całego świata. W praktyce znaczy to, że Europejczycy mogli sprawdzić modele, których nie ma (i pewnie nie będzie) u nas na rynku, a dziennikarze z innych zakątków świata odwrotnie, mogli pojeździć tym, czego nie znajdą u siebie.
Tak oto przez kilka dni mieliśmy okazję pojeździć trzema modelami:
małym, miejskim crossoverem o nazwie LBX, który stał się w Polsce bestsellerem,
absurdalnie dużym i luksusowym vanem o nazwie LM
nową, luksusową terenówką o nazwie GX, która… nie będzie dostępna w Polsce
Sami widzicie, że gama – podobnie jak Nowa Zelandia – całkiem zróżnicowana.
Z naszej, polskiej perspektywy najciekawszy był ten najmniejszy, czyli LBX. Miejski crossover klasy premium, który swoimi gabarytami do ogromnego i przestrzennego krajobrazu Nowej Zelandii pasował trochę jak pięść do nosa.
LBX jest najmniejszym modelem w gamie Lexusa i został zaprojektowany z myślą o europejskim rynku. To w ogóle ciekawe spostrzeżenie po tym evencie, bo okazuje się, że to, co z perspektywy jednego rynku może wydawać się bez sensu i nie znajdzie wielu klientów, na drugim będzie schodziło jak ciepłe bułeczki. Tak jest np. z LBX-em w Europie, na którego w USA spojrzeliby z politowaniem. Z drugiej strony wielka terenówka skryta pod nazwą GX tym samym kraju stanie się murowanym hitem, a w takiej Polsce nawet nie będzie oferowana. Trudno o lepszy przykład, że perspektywa widzenia zależy od punktu siedzenia.
Rozmiarami Lexus LBX przypomina trochę Toyotę Yaris Cross. Jedno słowo, które go najlepiej określa? Zgrabny. Cieszy oko, bo pod względem designu jest właściwie miniaturową wersją tego, do czego w swoich większych modelach przyzwyczaił klientów Lexus.
W nieco ponad pół roku stał się bestsellerem na polskim rynku premium. W tym czasie polscy kierowcy kupili 1792 egzemplarze, dzięki czemu jest to lider segmentu B-SUV Premium. Ponad połowa zamówionych aut to te "bogato wyposażone", a Polacy nie stronią od odwazniejszych kolorów nadwozia. To wszystko sprawia, że nasz kraj jest jednym z klcuzowych rynków w Europie dla tego modelu.
To taki miejski przecinak z 1,5-litrowym, hybrydowym silnikiem i mocy 136 koni mechanicznych. Zestaw w zupełności wystarczający. Nie ekscytuje, ale nie taka jest jego rola. Spalanie na poziomie 5l/100 km, kompaktowy rozmiar i przeogromne możliwości personalizacji – to jego zalety.
Dostrzegam w nim trochę taki vibe, jaki roztacza wokół siebie Mini Cooper, czyli auta dla osób ceniących ładne rzeczy, które chcą się wyróżniać i na to konkretne auto decydują się bardzo świadomie. Nie wiem tylko, czy to kwestia aut z innego rynku, ale w żadnym z egzemplarzy nie udało nam się odpalić bezprzewodowego Apple Carplay, potrzeba było kabla. Raz to przypadek, dwa to niefart, ale trzy to już reguła. A było tak za każdym razem, realnie powinno działać to bezprzewodowo. Tego problemu nie było w innych modelach.
LBX-a można złożyć w aż 70 różnych kombinacjach lakieru i kolorystyki wnętrza. Każdy może stworzyć swoje unikalne połączenie wybierają spośród 17 lakierów nadwozia i siedmiu wariantów tapicerki. Jeśli dla kogoś to mało, może zdecydować się na dwukolorowe malowanie nadwozia z kontrastującym dachem. Auto aż prosi się o jakiś wyrazisty kolor. Do tego personalizowanie wnętrza 50 kolorami za pomocą oświetlenia ambientowego. Ceny w Polsce, zależnie od wersji, się różnią, ale najtańszego LBX-a można wyrwać już od 134 900 złotych i nie trzeba na niego długo czekać.
Queenstown – miasteczko jak z planu filmowego
Za kierownicą LBXa pokonaliśmy kilka długich godzin i parę setek kilometrów. Co ciekawe, mimo otoczenia, gdzie królowała natura, mieliśmy okazję sprawdzić jego miejski charakter. Okazało się, że Queenstown, 50-tysięczna mieścina jest… szalenie zakorkowanym miastem. Dzień w dzień, i rano i wieczorem stało się tam w korku.
– Gdy 10 lat temu przeprowadzałem się do Queenstown z północnej wyspy, w mieście i okolicach mieszkało ok. 25 tysięcy osób. Dzisiaj to dwa razy tyle. Infrastruktura nie nadąża – wyjaśnia Henrik.
Queenstown to bardzo piękna i klimatyczna mieścina położona tuż nad ogromnym i ciągnącym się na ok. 80 kilometrów jeziorem Wakapitu. Miło zaskakuje bardzo niską zabudową. Nie widziałem żadnych bloków, a domy są w zdecydowanej większości parterowe. To okoliczne centrum turystyczne, którego królową jest Fergburger – burgerownia, która stała się atrakcją turystyczną samą w sobie i niezależnie od pory dnia przed wejściem ciągnie się naprawdę długa kolejka.
Miasto jest idealnym centrum wypadowym, bo niezależnie w którą stronę pojedziecie, czeka Was coś wyjątkowego. Można jechać w ciemno. Ten kraj, a szczególnie ta okolica, to pocztówka sama w sobie. Momentami trudno uwierzyć w to, co się widzi. Trudno nawet porównać te widoki do czegokolwiek. Nowa Zelandia zachwyca ciągnącymi się w nieskończoność przestrzeniami. Nie przytłacza.
Niepodrabialne widoki i owce
Nawet jeśli podobne widoki można znaleźć bliżej np. w Alpach w Szwajcarii czy Austrii, to tu jest… inaczej. Po pierwsze, podróż na taki koniec świata przeżywa się inaczej. Sam fakt odpalenia Google Maps i zobaczenia gdzie się znajduje, sprawia, że głowa pracuje inaczej. Po drugie, wspomniane przestrzenie. Choć zdjęcia, które tu widzicie są piękne, to zaufajcie mi – nie oddają tego, jak odczuwa się to na miejscu. Ten kraj jest jak wygenerowany przez sztuczną inteligencję. Po trzecie, dziewiczość. W Europie generalnie jest dużo więcej zabudowy, farm czy domostw. Tutaj? Są spore odcinki, podczas których oprócz drogi i widoków nie ma nic.
Nic dziwnego. To w końcu kraj, w którym jest więcej owiec niż ludzi (25 mln vs 5 mln). Ich hodowla jest kluczowym elementem gospodarki i kultury kraju. Udało się nam nawet zobaczyć strzyżenie owiec na farmie, w której jest ich ok. 6000. Robi się to raz do roku i ścięta wełna jednej z nich jest warta ok. 100 nowozelandzkich dolarów (aktualny kurs to ok. 2,4 PLN).
– To jednak wysoka cena, bo jakoś tej wełny jest wysoka. Normalnie jest nieco mniej. Nie zarabiamy na tym jakoś wybitnie dużo, bo po kosztach utrzymania owcy, strzyżenia i całej reszty, na czysto nie zostaje tak wiele – mówi nam farmer, który przy okazji wyciąga czarną owieczkę.
Taki okaz rodzi się zaledwie ok. 3 razy na 1000 owiec. – Nie możemy z nimi nic zrobić, bo czarnej wełny nikt nie chce za bardzo kupować – dodaje.
Wierzę na słowo w jakość ich wełny, bo w dotyku jest niesamowicie miła i delikatna. To, co było zaskoczeniem, to fakt, że po goleniu owcy całość wełny jest… w jednym kawałku. Jak duży dywan. Obserwowanie samego strzyżenia nie jest najbardziej komfortowym doświadczeniem, ale owce są zaskakująco spokojne.
– Nie! To kwestia tego, jak się je trzyma – wyjaśnia farmer, zapytany o to, czy one dostają wcześniej jakieś środki uspokajające. – Robimy to raz do roku, inaczej latem byłoby im za ciężko i gorąco – mówi.
Ubrania, które powstają potem z takiej wełny… wow. W nowozelandzkich sklepach pełno jest ciuchów z wełny merino i samo ich dotkanie jest przyjemnością. „Wow” też są ceny idące w grube setki dolarów, więc zazwyczaj trzeba zadowolić się samym „głaskaniem”.
Komfort
Równie luksusowe, komfortowe i nie takie tanie (ok. 600 tysięcy złotych) jest drugie auto, które mieliśmy okazję przetestować. Mowa o Lexusie LM, samochodzie jedynym w swoim rodzaju. To van, który na ulicach (zwłaszcza polskich) robi nie mniejsze wrażenie niż skrajnie sportowe samochody. Odwraca głowy i wydłuża szyje, które chcą zerknąć do środka.
LM jest pierwszym modelem Lexusa w segmencie ekskluzywnych minivanów. Co ważne, został zaprojektowany od podstaw jako luksusowy pojazd, nie będąc adaptacją samochodu dostawczego. Łączy w sobie dwa światy: komfort ekskluzywnej limuzyny z przestronnością minivana.
Nie jest nudnym „klockiem”, to naprawdę nowoczesne auto, które z tyłu wygląda może troszkę jak duża lodówka, ale jego bok, a zwłaszcza front to naprawdę kawał pięknego i cieszącego oko samochodu. Polska ma w tym swój spory udział, bo jest jednym z najważniejszych rynków w Europie pod względem sprzedaży tego modelu.
Dostępne są dwie wersje kabiny: czteromiejscowa i siedmiomiejscowa. Wersja czteromiejscowa oferuje fotele inspirowane lotniczą pierwszą klasą, przegrodę z 48-calowym ekranem HD oraz… lodówkę. Siedmiomiejscowa wersja posiada drugi rząd foteli VIP i dodatkowy trzeci rząd, który można złożyć dla większej przestrzeni bagażowej.
W Polsce klienci najcześciej sięgają po wersję 7-osobową (70% zamówień, głównie czarne z jasnym wnętrzem), bo daje nieco więcej możliwości transportu dla hoteli czy przewozów osób, ale prawda jest taka, że najlepsze co LM ma do zaoferowania dostajemy w tej wersji tylko z dwójką z tyłu, które dosłownie wyglądają i „czują” jak fotele lotnicze. Jakby tego było mało, można je położyć zupełnie na płasko, każde miejsce oczywiście ma swoją własną klimatyzację.
Do tego jednym kliknięciem można oddzielić się od kabiny z przodu – w środku dwie strefy oddzielone wysoką przegroda z niewielką wolną przestrzenią po środku, którą można zamknąć i „zasłonić”.
LM ma specjalny system wygłuszania kabiny, który minimalizuje hałas z zewnątrz. Udało się to osiągnąć dzięki specjalnym materiałom akustycznym i dodatkowemu izolowaniu kluczowych elementów konstrukcji. I daje się to odczuć. Trudno wyobrazić mi sobie dziś samochód, który byłby wyraźnie bardziej komfortowy na długie podróże. Myśląc o nim, mam ochotę wskoczyć do tyłu i kazać się wieść przez tysiące kilometrów. Trzeba mieć tylko rozsądnego kierowcę, bo z tyłu nieco mocno czuć nerwowe manewry na zakrętach.
Wewnątrz wzrok szybko leci do 48-calowego wyświetlacza. Tu jednak spore rozczarowanie, bo choć oferuje on możliwość podłączenia sprzętu poprzez kabel HDMI jak np. laptop czy konsola do gier, to w roku 2024 powinno to działać nieco bardziej jak smart TV z preinstalowanymi aplikacjami. Inaczej jest za dużo kombinowania i trochę trąci myszką jak na 2024 rok.
Jak tu się jeździ?
A skoro już przy kombinowaniu jesteśmy. Nowa Zelandia to kraj, który stoi na głowie. I to nie tylko dlatego, że znajduje się po drugiej stronie świata, a dolecenie tu to w najlepszym przypadku kilkudziesięciogodzinna przygoda z przesiadkami.
Obowiązuje tu ruch lewostronny co jest bardzo ciekawym ćwiczeniem psychofizycznym nawet dla doświadczonych kierowców. Przestawienie się na jazdę lewą stroną i pilnowanie lustrzanych odruchów to jedno. W praktyce znaczy to na przykład, że na rondzie jedziecie w lewo, a nie w prawo. Drugie to przyzwyczajenie się do siedzenia za kierownicą po prawej stronie. Nie zliczę ile razy odruchowo szedłem na drugą stronę samochodu, po pasy sięgałem nie z tej strony, gdzie trzeba, a włączając kierunkowskaz… włączałem wycieraczki, bo „kierunki” też są z drugiej strony kierownicy.
Lecąc tu „tracimy’ jeden dzień. Nowa Zelandia leży w strefie czasowej przesuniętej do przodu o 12 godzin względem Polski. Dzięki swojemu położeniu to jeden z pierwszych krajów, które witają nowy dzień, a co za tym idzie i Nowy Rok. W praktyce gdy Polska dopiero się budzi, Nowa Zelandia już powoli kładzie się spać.
Do tego posiada najdłuższą nazwę geograficzną na świecie. Wzgórze Taumatawhakatangihangakoauauotamateaturipukakapikimaungahoronukupokaiwhenuakitanatahu jest atrakcją turystyczną i wyzwaniem językowym. Nie, nie uderzyłem na oślep rękami w klawiaturę, to naprawdę poprawna nazwa.
Znajduje się tam najwięcej pól golfowych na mieszkańca. Ma ich ponad 400, co czyni go rajem dla miłośników tego sportu. Dodatkową atrakcją podczas odwiedzin w obłędnie pięknych i wysokich lokalizacjach jest możliwość posłania piłki od golfa w przestrzeń przed siebie. Spokojnie, piłki są stworzone ze specjalnego materiału, który po kontakcie z wodą rozpuszcza się w 24 godziny.
Uważaj na lotnisku
Generalnie Nowozelandczycy są bardzo restrykcyjni przy wjeździe i dbają o swoją florę i faunę. „Nie potrzebujemy twojego przepraszam” głoszą napisy na lotnisku, które sugerują, by nie kombinować i karnie zgłaszać wszystkie rzeczy, o które proszą. W ten sposób na przykład trzeba deklarować cały sprzęt outdoor’owy, nawet buty trekingowe.
Nowa Zelandia jawi się jako raj dla miłośników outdooru. – Wiecie, że możecie przejść stąd trasą Milford Track mającą kilkadziesiąt kilometrów do fiordu Milford Sound, a po drodze spać w specjalnych chatkach na trasie, które można wcześniej zarezerwować? Można ją zrobić w 3-4 dni – mówi Jordan, nasz kapitan motorówki.
Nowa Zelandia oferuje dziewięć „Wielkich Szlaków”, dobrze oznakowanych, malowniczych tras trekkingowych, które prowadzą przez najpiękniejsze krajobrazy kraju. I powiem wam, że nawet jeśli nie jesteście fanami takiej aktywności fizycznej, widoki, które tu widzicie są najlepszą zachętą, by to zrobić (albo chociaż rozważyć)
Poza trekkingiem to także pełna oferta innych aktywności. Poza rowerami, są też spływy kajakowe, rafting, wspinaczki, loty awionetkami czy helikopterami na lodowiec. Uważajcie tylko, bo może być konieczna wizyta u protetyka, bo gwarantuję, że będziecie zbierać szczękę z podłogi. Do tego skoki ze spadochronem czy na bungee.
To w ogóle ciekawe, bo Nowa Zelandia jest nie tylko stolicą „Władcy Pierścieni” (tu był kręcony film i jest wokół tego spora oferta turystyczna), ale i… bungee. Jest tutaj masa miejsc do skakania, a w 1998 roku w okolicach Queenstown otwarto pierwszą komercyjną platformę bungee.
Poza trasą
No właśnie, skoro przy jesteśmy przy aktywnościach poza utartym szlakiem, to nie sposób nie wspomnieć tu o ostatnim modelu dostępnym dla dziennikarzy na evencie. Modelu o tyle ciekawym, że dla Polaków dostępnym jedynie do pooglądania w internecie lub do importu na własną rękę z zagranicy za jakiś czas. Mowa o Lexusie GX, który okazał się nie tak cichym bohaterem wyjazdu.
Gigantyczna terenówka to premium alternatywa dla bliźniaczej Toyoty Land Cruiser, dla dziennikarzy z Europy dostępna bardziej w ramach ciekawostki, bo auto będzie dostępne na rynkach Wschodnich i w USA.
GX jest dostępny w dwóch wariantach: hybrydowym i tradycyjnym z V6-tką, pojemnością 3,5l i mocą na poziomie 354KM. Co ciekawe, nowością w gamie jest wersja Overtrail, która jako jedyna ma dedykowane 18-calowe felgi ze specjalnymi oponami AT (all terrain). I o ile w teorii brzmi to co najmniej dziwnie, tak wielkie auto na 18-tkach, to w praktyce ten zestaw wyglądał naprawdę nieźle. Alternatywą były np. ogromne 22-calowe koła na „normalnych” oponach, które też całkiem nieźle sobie radziły tam, gdzie kończył się asfalt. Niemniej, nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale przy tak dużym aucie 18-calowe felgi wcale nie są złym wyborem (brązowe auto na zdjęciu poniżej).
V6-tka w trybie sportowym brzmi naprawdę nieźle, choć jest to dźwięk sztucznie wzmacniany – to dziś częsty zabieg producentów. Średnie spalanie na poziomie ok. 15l, luksusowy środek i opcja dodatkowego rządu fotelu z tyłu. GX-y były także jedynymi modelami z kierownicą po „naszej stronie”, ale i tak oczywiście jeździć musiały ruchem lewostronnym.
Było to ciekawe doświadczenie i ostatecznie okazało się to dla mózgu bardziej komfortowe niż auto z kierownicą po prawej stronie. Jednak pamięć mięśniowa i przyzwyczajenie robią sporą różnicę.
GX-ami wyjechaliśmy poza utwardzone drogi w okolicach Queenstown. Poza niewielką „wspinaczką” w góry, samochody łącznie kilkadziesiąt razy przejechały przez wcale nie tak płytką rzekę, oraz bez większych problemów wykonywały serię zjazdów po piasku, żwirze czy kamieniach. Także z jednym tylnym kołem w powietrzu.
Z aut, których w Polsce nie zobaczymy był jeszcze jeden rodzynek. To wspomniany już LBX w najmocniejszej, sportowej odmianie Morizo RR. Dostępny jest tylko w Japonii. Ma silnik turbo o pojemności 1,6l, mocy 305KM i napęd 4x4. To lexusowa wariacja znanego i lubianego w Polsce Yarisa GR. I to auto, które wzbudzało największą ciekawość niezależnie od kraju testujących dziennikarzy.
Na krętych i wąskich, górskich drogach Nowej Zelandii sprawdził się doskonale. To mała, zgrabna i bardzo sprawna wyścigówka, której akompaniuje drapieżny dźwięk z wydechu i charakterystyczny dźwięk silnika z turbodoładowaniem. To zabawka stworzona do takich warunków, bo prowadzi się bardzo pewnie i z dużą dozą frajdy z jazdy.
Różnice robią… ludzie
Emocji w Nowej Zelandii dostarczał nam nie tylko Morizo, ale także fakt, że jest tam stosunkowo wysoka aktywność sejsmiczna. Kraj nawiedza sporo trzęsień ziemi, ponieważ kraj leży w miejscu, gdzie stykają się płyty tektoniczne Ziemi. Na szczęście wiele z nich jest niewielkich i nieszkodliwych.
– Ale w najbliższych tygodniach spodziewamy się dużego trzęsienia, które pojawia się raz na ok. 300 lat – dodaje Jordan, kapitan motorówki, który przy okazji wskazuje na osuwiska widoczne na otaczających nas zboczach. Na własne oczy można zobaczyć siłę i moc natury.
– W tym miejscu 7 lat temu osunęło się zbocze, cały kawałek lasu został zniszczony, a od tego czasu woda w rzece cały czas jest mętna i brązowawa ze względu na szkody, które wyrządziły spadające skały i osuwająca się ziemia – mówi.
Poza naturą w Nowej Zelandii największe wrażenie robią… ludzie. Nowozelandczycy są naprawdę szczerze uprzejmi i sympatyczni. Nigdzie na świecie nie spotkałem się z tak prawdziwie uprzejmą i uśmiechniętą obsługą jak tutaj. Zagadują, dopytują, a small talki czasami są nawet zbyt dociekliwe. I to właśnie na zachowanie i charakter mieszkających tu ludzi mieszkający tu obcokrajowcy wskazują jako jeden z głównych czynników, dlaczego w tym kraju mieszka się tak dobrze. Zaobserwowałem od tego tylko jeden wyjątek. Na drogach bywają nerwowi i niecierpliwi, czasami aż za bardzo. I to nawet jak na polskie standardy!
W Nowej Zelandii na każdym kroku daje się odczuć także ich przywiązanie do tradycji, i to nie tylko wśród osób z korzeniami maoryskimi. Maorysi są rdzennymi mieszkańcami Nowej Zelandii. Przybyli na wyspy około XIII wieku z wschodniej Polinezji i posiadają bogatą kulturę oraz tradycje, które są integralną częścią tożsamości narodowej.
Na ciałach Nowozelandczyków, zwłaszcza tych z maoryskimi rysami twarzy, można zobaczyć charakterystyczne tatuaże. Ważnym elementem tamtejszej tożsamości narodowej jest także Haka.
Haka to tradycyjny taniec wojenny Maorysów, zasłynął w masowej świadomości dzięki reprezentacji rugby, która wykonuje go przed swoimi meczami. Mieliśmy okazję go zobaczyć i muszę przyznać, że dawno nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia.
Nowa Zelandia jako kraj, podobnie jak niektóre z testowanych samochodów, zostają w głowie na dłużej. I na pewno nie pozostawia nikogo obojętnym. Jeśli macie na coś odkładać, to na to zdecydowanie warto.
10 faków o Nowej Zelandii
Nowa Zelandia jako pierwsza na świecie w 1893 roku przyznała kobietom prawo do głosowania.
Oficjalnymi językami są angielski, maoryski i nowozelandzki język migowy.
Narodowym symbolem jest kiwi – nielotny ptak występujący tylko w Nowej Zelandii.
”Władca Pierścieni" i "Hobbit" były kręcone w Nowej Zelandii. Krajobrazy kraju posłużyły jako tło dla Śródziemia, co znacząco zwiększyło ruch turystyczny związany z filmami.
Stolicą jest Wellington, nie Auckland. Chociaż Auckland jest największym miastem i centrum ekonomicznym, Wellington pełni funkcję politycznego serca kraju.
Silne zaangażowanie w ochronę środowiska. Ponad 30% terytorium kraju to parki narodowe i rezerwaty, a Nowa Zelandia aktywnie działa na rzecz zachowania unikalnej flory i fauny.
Słynie z produkcji wina, szczególnie Sauvignon Blanc. Region Marlborough jest uznawany za jeden z najlepszych na świecie producentów tego białego wina.
Srebrna paproć jako narodowy symbol. Widoczna na strojach sportowych i logotypach, reprezentuje rodzimą roślinność i jest ważnym elementem tożsamości narodowej.
Najwyższy szczyt
Góra Cook, zwana również Aoraki, to najwyższy szczyt Nowej Zelandii, mierzący 3 724 m n.p.m. Jest popularnym miejscem wśród alpinistów i wędrowców.
Nowozelandzkie drużyny rugby i All Blacks
Rugby jest sportem narodowym Nowej Zelandii, a drużyna All Blacks znana jest na całym świecie.