Minister spraw wewnętrznych Wielkiej Brytanii zakazała wjazdu do kraju dwójce prawicowych aktywistów, którzy chcieli wziąć udział w zjeździe antyislamskiej Angielskiej Ligi Obrony. Decyzja wywołała burzę: jedni twierdzą, że w ten sposób państwo chroni mniejszości religijne, inni, że to gwałt na wolności słowa. – Jest granica, której przekroczyć nie można i za którą usprawiedliwione jest prewencyjnie działanie – twierdzi Rafał Pankowski z "Nigdy Więcej".
Awantura wokół wizyty Pameli Geller i Roberta Spencera w Wielkiej Brytanii rozpętała się jeszcze w ubiegłym tygodniu. Najpierw antyrasistowska organizacja Hope Not Hate wysłała do minister spraw wewnętrznych Theresy May petycję o uniemożliwienie aktywistom udziału w zjeździe Angielskiej Ligi Obrony (EDL) w londyńskiej dzielnicy Woolwich, gdzie przed miesiącem dwaj muzułmanie zamordowali brytyjskiego żołnierza.
Minęło kilka dni, a Geller i Spencer opublikowali na swoich blogach list od ministerstwa spraw wewnętrznych, w którym zabrania się im wjazdu do Wielkiej Brytanii. Powód? Wypowiedzi zachęcające do nienawiści na tle religijnym, które godzą w "dobro wspólne".
Cenzura czy tolerancja
Decyzję minister May z zadowoleniem przyjęli m.in. aktywiści Hope Not Hate i lewicowi politycy, ale natychmiast odezwały się głosy, że zakaz nałożony na antyislamskich aktywistów to ewidentna cenzura i cios dla wolności słowa. Sam Spencer napisał na Twitterze: "Faszyzm zwyciężył. Nie będzie żadnego oporu dla dżihadowskiego terroru. Gratulacje". W podobnym tonie komentuje wielu internautów, dla których to wydarzenie bez precedensu, bo nigdy władze Wielkiej Brytanii nie decydowały się w ten sposób "zapobiec krytyce islamu"
– Ani Spencer ani Geller nie mieli na koncie nawoływań do przemocy, więc zakaz jest niezrozumiały. Tym bardziej może to budzić poczucie niesprawiedliwości i oburzenie, kiedy radykalni klerycy muzułmańscy jak Anjem Choduary bez problemów wypowiadają się dla mediów czy też Lord Nazir Ahmed głosi otwarcie poglądy antysemickie – dziwi się w rozmowie z naTemat Jan Wójcik, twórca portalu euroislam.pl.
Jego zdaniem krytyka islamu, tak jak jakiejkolwiek innej religii, powinna być wolna od cenzury. – Rada Europy w tej mierze w 2006 roku podjęła uchwałę, że krytyka religii może nawet ranić uczucia pewnych osób, ale wolność słowa jest sprawą ważniejszą. Niedopuszczalne powinny być wezwania do przemocy, natomiast ludzie, którzy na przykład posługują się wulgaryzmami pod adresem innych osób czy grup społecznych, powinni mieć prawo skompromitować się sami publicznie – przekonuje.
Zapobiec tragedii Z kolei Rafał Pankowski, zastępca redaktora naczelnego "Nigdy Więcej" i profesor Collegium Civitas, twierdzi, że równie ważna jak wolność słowa jest inna wartość: poczucie bezpieczeństwa grup, które żyją obok siebie w społeczeństwie, szczególnie tym wielokulturowym.
– Pokojowe współistnienie, poszanowanie godności mniejszości etnicznych i religijnych, to fundamentalne sprawy. Akurat te dwie postacie [Geller i Spencer] znane są jako działacze bardzo radykalnego islamofobicznego nurtu, który służył za inspirację ideologiczną dla Breivika. O tym nie powinno się zapominać. Rozprzestrzeniane przez ten ruch idee mogą mieć tragiczne w skutkach konsekwencje, więc działanie prewencyjne jest tutaj uzasadnione – przekonuje.
Muzułmanie pod ochroną
Argumenty, jakie padają w dyskusji o zakazie dla Geller i Spencera, wskazują na to, że właśnie rodzi się nowy konflikt z muzułmanami w tle. Tym razem nie chodzi jednak o to, jak żyją i co robią w Europie, ale o to, jak państwo reaguje na krytykę i ataki, których doświadczają. Kluczowe pytanie brzmi, gdzie jest granica, za którą można zadziałać prewencyjnie, tak jak zrobiła to brytyjska minister?
Rafał Pankowski jest zdania, że da się ją uchwycić. – Bo jest różnica między racjonalną krytyką i dyskusją a głoszeniem nienawiści i pogardy. Działalność Geller i Spencera ewidentnie polega właśnie na propagowaniu nienawiści wobec szerokiej kategorii, jaką są ludzie pochodzący z krajów muzułmańskich.
Problem tkwi jednak w interpretacji konkretnych wypowiedzi. Czy plakaty nazywające muzułmanów "dzikusami", jakie z inicjatywy organizacji Geller i Spencera pojawiły się w kilku miastach w Wielkiej Brytanii, już uprawniają państwo do ostrej reakcji? To "atak" czy jeszcze "krytyka"? – Co do obrażania grup społecznych ze względu na wyznanie, nie mam poczucia, że powinni korzystać z jakiejś szczególnej ochrony państwa. Od tego są sądy cywilne – mówi Jan Wójcik.
Zaproszenie na Majdanek nie wystarczy?
Niestety, często okazuje się, że nawet ewidentny atak nie skłania do reakcji. Przekonać możemy się o tym nawet na własnym podwórku, choćby przy okazji ostatnich informacji o zjeździe muzułmanów w Puławach. "Wypad z Polski", "Niech wypier***** z Polski albo siedzą cicho w domach, brudasy jedne", "Po co w Puławach, zapraszamy na Majdanek", "Ciapatym na stos", "Muzułmanie to nie są ludzie. Pałają rządzą krwi, mordują niewinnych ludzi. Aż chyba pojadę na ten zjazd z metalową pałą" – takie komentarze internautów cytowaliśmy w naTemat. To nie był i nie jest margines.
– Tak, w przypadku wezwań do przemocy służby powinny reagować na komentarze. Jak pokazało życie, Breivik mógł długo funkcjonować w świecie wirtualnym nim dopuścił się zbrodni. Wezwania do przemocy są jak najbardziej naruszeniem wolności słowa – podkreśla twórca "Euroislamu".
Rafał Pankowski z Collegium Civitas przyznaje, że w Polsce mamy duży problem z ochroną muzułmanów. – Przepisy zasadniczo nie różnią się od podobnych w innych europejskich krajach, ale poszanowanie tych norm pozostawia wiele do życzenia. Internet jest polem, gdzie widać to bardzo wyraźnie. Bardzo rzadko zdarza się, by ktoś został pociągnięty do odpowiedzialności za wypowiedzi nawołujące do przemocy wobec islamu – przekonuje Pankowski.
Dowodem na to, jak bardzo brakuje woli zmierzenia się z tym problemem, jest według niego fakt, że Polska podpisała, ale od 10 lat nie ratyfikowała konwencji Rady Europy o walce z rasizmem w internecie. – Brakuje świadomości, jaką mają władze brytyjskie – kwituje.