Ze ścianą bezlitosnej biurokracji musi zmierzyć się każdy. Nasz czytelnik Krystian Cybulski wrócił do Polski po 22 latach mieszkania w Stanach Zjednoczonych. Chciał wyrobić sobie dowód osobisty – nie mógł. Chciał zarejestrować samochód – to samo. Poznajcie historię, którą można by zatytułować "od okienka do okienka".
Do Polski wrócił po blisko ćwierćwieczu spędzonym w Stanach Zjednoczonych. Po tak długiej emigracji musiał w ojczyźnie uregulować wiele podstawowych spraw. – To normalne, nigdy jednak bym się nie spodziewał, że będzie mnie to kosztowało tyle nerwów – tłumaczy Cybulski. Na pierwszy ogień poszła walka z meldunkiem.
Meldunek i książeczka
Mimo że nasz rozmówca przez ponad 20 lat mieszkał za oceanem, cały czas był zameldowany w Poznaniu. Uznał, że warto byłoby się wymeldować, bo i tak nie zamierzał mieszkać w stolicy Wielkopolski. I tu pojawił się pierwszy problem. W urzędzie poinformowano go, że do wymeldowania się potrzebna jest książeczka Wojskowej Komisji Uzupełnień. – Nie miałem takiej, więc musiałem wyrobić – mówi Cybulski. Nie zamierzał protestować. W końcu takie są przepisy.
– Poszedłem zatem w Warszawie, gdzie już mieszkałem, do odpowiedniej WKU. Tam skierowano mnie na badania, miałem z tym wiele przygód. Łącznie musiałem pukać do 12-13 różnych drzwi. Kiedyś to ściągało się spodnie i wszystko było jasne. A ja musiałem chodzić od lekarza do przychodni i z powrotem – wyjaśnia Krystian Cybulski. Jak zaznacza, cała procedura trwała łącznie dwa, może nawet trzy tygodnie. W końcu jednak nasz czytelnik dostał w Warszawie książeczkę wojskową. Mając ją pod pachą pojechał do Poznania i spokojnie już mógł się wymeldować. – Dobrze, że w WKU nie było problemów, tylko szkoda, że musiałem zmarnować tyle czasu – irytuje się.
Aby dostać dowód
Więcej ganiania Cybulski miał z wyrobieniem dowodu osobistego. Jak tłumaczy, w urzędzie spotkał się z czymś absolutnie kuriozalnym. Do wniosku o dowód osobisty potrzeba było danych z ostatniego aktu stanu cywilnego, czyli z aktu ślubu. Nie liczył się ani paszport, ani akt urodzenia. Potrzebny był akt stanu cywilnego. – A ślub brałem w Stanach Zjednoczonych, więc miałem tamtejsze zaświadczenie. A na nim w miejscu urodzenia było wpisane tylko "Polska", bez miasta. I to był gigantyczny problem – wyjaśnia Cybulski. Nie pomogło, że w paszporcie i akcie urodzenia jak byk widniała informacja, gdzie się urodził. Akt ślubu albo dowodu osobistego nie będzie.
Cybulski musiał pojechać zatem do Częstochowy, gdzie jest zameldowana jego żona i gdzie był zarejestrowany jego akt ślubu. Tam zmieniono akt w taki sposób, aby zawierał miejsce urodzenia. – Całe szczęście tutaj nie było kłopotu – wyjaśnia. Gdy miał już właściwie uzupełniony akt ślubu nic nie stało na przeszkodzie, aby dostał upragniony dowód osobisty.
Z autem i prawem jazdy
To jednak nie koniec perypetii. Nasz rozmówca chciał zarejestrować samochód. W Urzędzie Dzielnicy Mokotów dowiedział się, że nie mogę zarejestrować samochodu w Warszawie, bo żona jest zameldowana w Częstochowie, a on nigdzie. – W końcu zarejestrowaliśmy nasze auto w Częstochowie, nie chciałem znowu latać po urzędach – opowiada.
To jednak nie kończy sytuacji związanej z ganianiem po urzędach. Teraz przyszła kolej na prawo jazdy. Do Polski wrócił z amerykańskim dokumentem, na podstawie którego mógł jeździć tylko przez 180 dni. Potem zgodnie z prawem musiał wyrobić polski odpowiednik. Co ciekawe nie mógł zrobić tego wcześniej np. po 120 dniach. Musiał czekać 180 dni, czyli 6 miesięcy.
– Co z okresem na wyrobienie prawa jazdy? Miałem nie prowadzić auta? Więc może Pan napisać, że jakiś czas jeździłem bez prawa jazdy. Przecież to absurd – mówi. W końcu zdał wymagany teoretyczny egzamin na prawo jazdy w Polsce i mógł wyrobić sobie dokument (prawo nie wymagało od niego, aby zdał także praktyczny). Jednak to też nie okazało się takie proste.
Wniosek przyjęty
W urzędzie na Mokotowie urzędniczka nie chciała przyjąć Cybulskiemu wniosku o wydanie prawa jazdy, bo nie podał w nim adresu zameldowania. Miał tylko adres zamieszkania. – Kłóciła się ze mną, odsyłała mnie do odpowiednich przepisów. Wtedy postanowiłem wszystko sprawdzić – relacjonuje Cybulski.
Przejrzał ustawy, rozporządzenia i pojawił się z nimi w urzędzie. Pokazał urzędniczce, że w przepisach mowa tylko o miejscu zamieszkania, a nie zameldowania. – To było śmieszne. Ja pokazuję, że w danym paragrafie tego nie ma, a pani odsyła mnie do drugiego. Sprawdzam drugi i tam też nic nie ma o zameldowaniu – wspomina Cybulski. Po wielu utarczkach w końcu dostał prawo jazdy – nie musiał się meldować. – Wstrząsające było dla mnie, że urzędnicy nie znają prawa. To naprawdę mnie dotknęło – mówi.
Grzywna, a w sumie nic
W sprawie braku zameldowania odwiedziły go także urzędniczki, które przyszły go... pouczyć. – Były co prawda bardzo miłe i nie chciały robić problemu, ale dały do zrozumienia, że bez jakiegokolwiek zameldowania mogę dostać grzywnę – wspomina. I dodaje, że wszystkie instytucje docelowo patrzą na miejsce zamieszkania, a nie zameldowania. – Po co trzymać przy życiu przepis, który nic nie daje i jest martwy? – pyta retorycznie Krystian Cybulski.