Gdy prosimy o podwyżkę, często słyszymy, że za mało się staraliśmy. Kiedy postaramy się już odpowiednio mocno, to słyszymy z kolei, że przez kryzys i wysokie koszty pracy więcej zarabiać nie możemy – bo nie ma pieniędzy. To jednak tylko wymówka. Wielu przedsiębiorców mogłoby płacić swoim pracownikom więcej. Nie robią tego, bo – albo wolą wydawać na siebie, albo kiszą pieniądze w firmie, zamiast inwestować je w ludzi. Tylko czy rząd może coś na to poradzić?
W to, że najlepszą motywacją do lepszej i bardziej wydajnej pracy są pieniądze, nikt chyba nie wątpi. Oczywiście, ważna jest samorealizacja, elastyczny czas pracy i tak dalej, ale nie oszukujmy się – jeśli ciężko pracujemy i ewidentnie czujemy, że za wykonywane obowiązki dostajemy zbyt mało, pochwała albo dzień wolny raczej nie zmotywują nas skutecznie i długofalowo.
Ile pracujemy, ile zarabiamy
Niestety, w Polsce zarabiamy zbyt mało. Udowadnia to Adam Leszczyński w "Gazecie Wyborczej". Jak wskazuje, Polacy według badań w ciągu godziny pracy tworzą wartość dodaną 21 euro. Niemcy – 44 euro, Portugalczycy – 26 euro. Nie są to dramatycznie wielkie różnice.
Inaczej jest w zarobkach, bo tu są one ogromne! Niemcy zarabiają 4-5 razy więcej, Portugalczycy ponad dwa razy więcej. Nie trzeba też być geniuszem, by wiedzieć, że płace w wielu firmach są tak niskie, że czasem trudno się z nich utrzymać. Studenci w Warszawie, zarabiając np. dwa tysiące, zazwyczaj połowę (albo chociaż 1/3) wydają na wynajem mieszkania. Jeśli więc chcą w miarę zdrowo i normalnie jeść, to nagle się okazuje, że z pensji zostaje im niewiele. A przecież to tylko dwa najbardziej podstawowe wydatki.
Czemu zarabiamy za mało?
Leszczyński w swoim tekście słusznie odrzuca tłumaczenie, że zarabiamy za mało, bo jest kryzys albo dlatego, że jesteśmy biednym państwem. Ja bym od razu odrzucił też wyjaśnienia, jakoby koszty pracy były wysokie – w innych krajach bywają wyższe i nikt na to nie narzeka. Rafał Hirsch w swoim ostatnim wpisie pokazuje zresztą, że firmy zapewne stać na to, by płacić pracownikom więcej – tyle, że zarobione pieniądze wolą ciułać dla siebie albo przeznaczać na coś innego.
Hirsch zaznacza przy tym, że pracownikom łatwo jest dzisiaj odmawiać podwyżek – wystarczy powiedzieć, że jest kryzys. Czy firma ma pieniądze na wyższe wynagrodzenie, tego już raczej nie sprawdzimy, więc pozostaje wierzyć, że "jest kryzys" i "może kiedyś będzie lepiej".
Oczywiście taka sytuacja nie zachodzi we wszystkich firmach. Jestem jednak pewien, że u wielu polskich przedsiębiorców zarabia się mało, bo po prostu oszczędzają na pracownikach. Pod tym względem, niestety, nasza kultura pracy wciąż mocno różni się od zachodniej, głównie amerykańskiej.
Człowiek najważniejszy
Tam już dawno szefowie firm zorientowali się, że pracownik to największe dobro i wartość firmy. Wielokrotnie rozmawiałem o tym zarówno z HR-owcami, managerami, szefami firm, jak i specjalistami od zarządzania. Wszyscy oni są zgodni: twoi pracownicy są zadowoleni, będą pracować dobrze. Im lepiej ich potraktujesz i im więcej da im od siebie firma, tym bardziej wydajnie i chętnie będą dla ciebie pracować. Będziesz ich traktować źle: stresować, nie doceniać – szybko spadnie im produktywność.
Międzynarodowe korporacje, również w Polsce, realizują ideę doceniania pracowników. W pewnym prawniczym, międzynarodowym korpo, w którym mam kilkoro znajomych, podwyżki dostaje się raz do roku – niezależnie od wyników. Oczywiście, im ktoś lepszy, tym wyższą podwyżkę dostanie, ale i tak ją dostanie – nawet na najniższym szczeblu. Do tego dochodzą rozmaite bonusy: roczne, gwiazdkowe i tak dalej.
Jak zmotywować pracownika
Korporacje – a Amerykanie w tym przodują – wytworzyły świetne mechanizmy finansowego motywowania pracowników. Wiedzą bowiem, że pracownik zadowolony to pracownik wydajny, a zadowolony będzie głównie wtedy, kiedy nie musi martwić się o to, czy na koniec miesiąca starczy mu pieniędzy. Jeszcze bardziej zadowolony zaś jest, jeśli stać go do tego na fajne wakacje i inne przyjemności. A nawet jeśli korpo nie motywuje finansami, to może dawać np. prezenty gwiazdkowe wysokiej wartości (w Polsce w korporacjach są to zazwyczaj rzeczy o wartości rzędu 300-600 zł).
Znam rodzimych przedsiębiorców, którzy czerpią nieco z tej filozofii i na przykład na gwiazdkę wszystkim pracownikom, niezależnie od wyników, dają premię 1000 złotych. Wszyscy dostają tyle samo. Dla dyrektora to może być niewiele i oznaczać tyle, że kupi sobie nowy zegarek. Ale dla sprzątaczki czy recepcjonistki taka świąteczna premia może oznaczać, że nie będzie musiała od nikogo pożyczać, żeby zrobić 12 wigilijnych potraw. A to już wartość, której nie da się przeliczyć. Jak ważne jest czyste biuro przekonał się pewnie każdy, kto kiedykolwiek przyjmował do siebie klienta.
Oczywiście, można by powiedzieć: po co premie recepcjonistce, przecież ona nie wykonuje żadnej wielkiej roboty. Na takie stwierdzenia odpowiadam krótko: spróbujcie przez miesiąc popracować bez osób na niższych szczeblach albo pozatrudniać tam osoby niekompetentne. Po dwóch tygodniach poprawiania po innych albo robienia wszystkich drobnych rzeczy samemu z radością zapłacicie więcej recepcjonistce, która po prostu dobrze wykonuje swoją pracę (a czasem może nawet przyspieszać pracę firmy – to tylko kwestia kreatywności).
Pracuj więcej za tyle samo!
Niestety, polscy przedsiębiorcy zdają się nie zauważać tej zależności lub ją po prostu ignorować. Nie podwyższają więc pensji, oczekując jednak, że pracownik będzie albo co najmniej tak samo wydajny przez cały czas albo wręcz coraz lepszy. Część ekonomistów, co przywołuje w swoim tekście Adam Leszczyński, tłumaczy, że polski przedsiębiorca nie ma czasu na myślenie o podwyżkach i o tym, jak zarządzać ludźmi, bo ma za dużo biurokracji na głowie.
Takie wyjaśnienie to dla mnie tylko zasłona dymna dla braku kompetencji w zarządzaniu. Szefowie po prostu nie są świadomi, jak ważny jest czynnik ludzki. Ba, niektórzy celowo wręcz go eliminują – wychodząc z założenia, że jak nie ta osoba, to następna. Część pracodawców może sobie na to pozwolić, bo chętni i tak się znajdą, ale w niektórych zawodach i branżach (szczególnie tam, gdzie firma opiera się na intelektualnym potencjale pracowników i środowiska się znają) taka polityka nieuchronnie prowadzi do sytuacji, w której sfrustrowani pracownicy odchodzą, a nowi przyjść nie chcą – bo już wiedzą, że nie będą tam szanowani i doceniani.
Jak możemy zarabiać więcej
Nie przeczę, że państwo rzuca przedsiębiorcom wiele kłód pod nogi, że dałoby się zmodyfikować prawo pracy tak, żeby i pracownikom, i pracodawcom było lepiej. Nie da się też ukryć, że od kilku lat trawi nas kryzys. To jest jednak zupełnie oddzielna sprawa. A kryzys i "trudne w warunki prowadzenia biznesu" to dla nich tylko dobra wymówka.
Jeśli liczyć na to, że zmieni się mentalność zarządzających, musielibyśmy czekać na to co najmniej jedno pokolenie. A przecież zbyt niskie płace mamy już dzisiaj. Na zmianę systemową – czyli realne, głębokie przekonstruowanie prawa pracy i warunków prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce – też raczej bym nie liczył. Nie od dzisiaj wiadomo, że wprowadzanie dużych i głębokich reform nie leży w zwyczaju rodzimych polityków i absolutnie nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.
Związkowcy walczą o płace
Jest jednak jedna organizacja, która walczy o wyższe płace: OPZZ. Związkowcy chcieli najpierw, by płacę minimalną narzucić na wszystkie umowy, nie tylko o pracę. Padały również pomysły, by płacę minimalną ustalić na poziomie połowy średniego wynagrodzenia krajowego.
Takie koncepty można jednak włożyć między bajki – przedsiębiorcy nigdy nie zgodzą się na tak radykalne podwyższenie płacy minimalnej, nawet gdyby dotyczyły one tylko umów o pracę. Dla pracodawców bowiem każda taka ustawowa podwyżka to większe koszty pracy, a nie każdą firmę stać będzie na obsługę nowych wydatków. Dlatego też ekonomiści często straszą, że podniesienie minimalnej spowoduje zwiększone bezrobocie – bo pracodawcy nie będą mieli czym zapłacić, więc zaczną zwalniać. Zaś ci, którzy środki na zwiększone koszty pracy i tak mają i mogliby płacić więcej, będą mieli tylko kolejny straszak na pracowników.
Płaca minimalna za godzinę? Tak!
Ostatnio jednak OPZZ zaproponowało całkiem inny system: by płacę minimalną wyznaczyć stawką za godzinę. Związkowcy na początek rzucili, by ustalić ją na poziomie 11 zł/h. Zastępca redaktora naczelnego "Pulsu Biznesu" Grzegorz Nawacki stwierdził na Twitterze, że to propozycja "oderwana od rzeczywistości". Mam jednak wrażenie, że jego komentarze bardziej odnosił się nie do samej kwoty, ale faktu, że OPZZ chce ustalić taką płacę minimalną dla wszystkich rodzajów umów. Co do tego trudno się nie zgodzić: nie po to przecież istnieje umowa o dzieło, by takiego pracownika rozliczać z godzin spędzonych nad projektem.
Dzisiaj płaca minimalna wynosi 1600 złotych i w przeliczeniu na godziny – zakładając, że pracujemy 8h dziennie, 20 dni w miesiącu – będzie ona wynosiła równo 10 zł/godzinę. Podniesienie tej kwoty o złotówkę zapewne zbytnio firm nie zaboli.
Wyznaczenie stawki za godzinę pracy mogłoby być mała rewolucją. W ten sposób pracodawca nie mógłby płacić minimalnej i jednocześnie zmuszać do pracy 14h na dobę bez żadnych konsekwencji. To chyba jedyna zmiana, którą obecnie mogą wprowadzić politycy, by pomóc pracowników, nie szkodząc przy okazji pracodawcom. Na to, aż wszyscy szefowie w Polsce zaczną po prostu doceniać pracowników jako główne źródło swoich sukcesów, niestety musimy jeszcze poczekać.