Wczoraj wieczorem w warszawskiej Sali Kongresowej odbył się koncert kanadyjskiej piosenkarki folkowej Loreeny McKennitt wraz z zespołem. Polscy wielbiciele artystki mogli po raz pierwszy doświadczyć jej muzyki na żywo. Dzisiaj jej drugi koncert w Zabrzu.
Blog o kulturze, nauce i pasji odkrywania. O oczarowaniu tajemnicą
Po raz pierwszy z twórczością Loreeny McKennitt zetknąłem się kilka lat temu w trakcie słuchania audycji pewnej rozgłośni studenckiej dotyczącej niezgłębionego bogactwa rocka progresywnego. W owym czasie nagrywałem na kasety magnetofonowe mnóstwo muzyki alternatywnej szukając w niej przede wszystkim szerokiego spektrum emocji. Poleciały "All Souls Night" oraz "The Old Ways" w tej właśnie kolejności. Zachwyciłem się i wzruszyłem obcując z sopranem Loreeny McKennitt podobnie jak czynił to kiedyś nieodżałowany Tomek Beksiński ze swoimi ulubionymi wykonawcami. Potem słuchałem tych dwóch utworów z kasety jeszcze wielokrotnie, przy okazji szukając płyt CD Loreeny po polskich i zagranicznych sklepach. Do dziś uważam piosenkę "The Old Ways" za kwintesencję piękna i melancholii, opus magnum muzyki folk. Fani Dead Can Dance z okresu "Within the Realm of a Dying Sun" będą wiedzieli, o jakie emocje chodzi.
Czekałem na stołeczny koncert kanadyjskiej piosenkarki niecierpliwie. Kiedy pojawiłem się w Sali Kongresowej pierwsze, co przykuło moją uwagę to wyraźne zróżnicowanie oczekującej na występ publiczności. Dominowali, rzecz jasna, młodsi wielbiciele Loreeny, choć tych starszych wiekiem i doświadczeniem również nie zabrakło. Ubiór zaiste różnorodny: dżinsy, koszulki, swetry, długie gotyckie suknie, czasem garnitury i formalny dress code. Przy obszernym stoisku z merchandise prowadzonym przez ludzi z Quinlan Road (wytwórnia artystki) kłębił się całkiem spory tłum. Sprzedawano albumy Loreeny w formacie CD, DVD z zapisami jej koncertów, a nawet damskie koszulki.
Koncert rozpoczął się o godzinie 18 i trwał dwie i pół godziny z hakiem. Występ Loreeny i jej muzycznego oktetu przedzieliła około 30-minutowa przerwa. Utwory spokojne, nastrojowe, refleksyjne, o charakterze balladowym przeplatane były kompozycjami żywiołowymi, skocznymi, o posmaku orientalnym. Z tych pierwszych wnet rozpoznałem chociażby "The Wind that Shakes the Barley" czy inspirowany poematem Lorda Tennysona "The Lady of Shalott". Z tych drugich zgromadzoną publiczność porwał zagrany z werwą "Santiago", pięknie nawiązujący do marokańskich i hiszpańskich podróży artystki czy rozbudowany wokalnie 10-minutowy "The Highwayman", adaptacja wiersza Alfreda Noyesa. Na pochwałę zasługiwało nagłośnienie koncertu, niezwykle żywe, selektywne, organiczne. W przerwach pomiędzy kolejnymi piosenkami Loreena próbowała nawiązywać intymny dialog ze słuchaczami. Opowiadała o swojej pasji odkrywania i muzycznego adaptowania historii, zachwycie obcymi kulturami, wspominała o porannym spacerze historycznymi zakątkami Warszawy wyrażając jednocześnie rozczarowanie zbyt krótkim pobytem na polskiej ziemi. Sporo uwagi poświęciła irlandzkiemu poecie W.B. Yeatsowi, którego poemat zreinterpretowała w utworze "Down by the Salley Gardens".
Grającej na pianinie, harfie i akordeonie wokalistce towarzyszył oktet wybornych wręcz muzyków i szerokie instrumentarium, w tym m.in. klarnet, lira korbowa, buzuki, flet prosty, gitara akustyczna i basowa, lutnia, bodhran, itd. Zwróciłem w szczególności uwagę na ekspresyjną wiolonczelistkę Caroline Lavelle oraz na utalentowanego gitarzystę elektrycznego i akustycznego Briana Hughesa. Co tu dużo gadać, cala ekipa spisała się na medal. Kiedy koncert zbliżał się już ku finiszowi aplauz ze strony widowni był ogromny. Krzyczano "We love you!", ktoś rzucił na scenę tulipany. Loreena i jej zespół bisowali dwukrotnie. Jeszcze w trakcie w koncertu artystka zapowiedziała, iż wróci do Polski jak najprędzej, być może jeszcze latem. Oby dotrzymała słowa... Jej wzruszające wykonanie koncertowe "The Old Ways" na długo pozostanie w mojej pamięci.