Miałbym opory, by Camel wymienić jednym tchem z King Crimson czy Pink Floyd. Jeśli największe firmy tamtych czasów stanowiły szpicę „First Division”, to Wielbłąda usytuowałbym gdzieś w środku stawki. Ale jak to bywa z ligowymi średniakami, czasami potrafią skutecznie powalczyć z drużynami z czołówki.
*
Powroty do przeszłości bywają ryzykowne. Dlatego też, pominąwszy permanentny niedoczas, lękam się powrotu do lektur, które zachwyciły mnie w studenckich czasach, boję się – kto wie? - może wręcz brutalnej weryfikacji wrażeń po latach, a tym samym odebrania sobie ciepłych wspomnień i... jakiejś cząstki siebie.
Podobnie jest z muzyką, pewnymi wykonawcami, płytami z różnych powodów odłożonych na całe dziesięciolecia na bok. Im wcześniej, im bliżej początku dźwiękowych penetracji usłyszanych, tym bardziej naznaczonych emocjami i w ten sposób bardziej wystawionych na bolesną konfrontację.
Za krążkiem
Breathless
grupy Camel rozglądałem się w ogólnie znanych sklepach muzycznych od dawna. Nie intensywnie, ale miałem go, jak wiele płyt poznanych dawno temu, w pamięci. Breathless to moje osobiste początki – już nie pakiet z dzieciństwa otrzymany od starszych braci, a samotne mierzenie się z muzyką. Jakieś dwa zimowe „Minimaksy” i zarejestrowanie na jednej z pierwszych swoich taśm magnetofonowych całego materiału.
Było wtedy tej muzyki tak mało – a jeszcze mniej miałem możliwości jej zapisu – że wszystko, co posiadałem w domu w postaci płyt i taśm, zostało wielokrotnie, gruntownie odsłuchane – z taką intensywnością, że niemal każda nuta z tamtych lat odciśnięta została na twardym dysku, czyli w głowie.
*
Koniec lat 70. był
schyłkową fazą rocka progresywnego
w swym pierwotnym kształcie, wyraźnym wyczerpywaniem się artystycznej formuły, gdy chodzi o czołowych reprezentantów tego nurtu (choć, trzeba od razu dodać, że nie inaczej działo się z bliższą źródeł muzyką gitarową: rozpadały się albo dołowały takie formacje jak np. Deep Purple czy Black Sabbath).
Miałbym opory, by Camel wymienić jednym tchem, w jednym szeregu z King Crimson czy Pink Floyd. Jeśli największe firmy tamtych czasów stanowiły szpicę „First Division”, to Wielbłąda usytuowałbym gdzieś w środku stawki. Ale jak to bywa z ligowymi średniakami, czasami potrafią skutecznie powalczyć z drużynami z czołówki – i to niekoniecznie licząc na słabszą tamtych dyspozycję.
Rok 1978 jest – przypadek? - dość osobliwym momentem w dziejach rocka symfonicznego. Dla pełnego obrazu warto może jeszcze zacząć niniejszy wywód od krążka o kilkanaście miesięcy starszego: wydanego w styczniu 1977 roku Animals Pink Floyd. Zawierającego trzy co prawda rozbudowane, jak dawniej, kompozycje, ale jak nigdy dotąd i nigdy potem dające bardzo dużo miejsca mocno brzmiącej gitarze Davida Gilmoura. Gitarze, nigdy co do tego nie miałem wątpliwości, doskonałej, zwłaszcza w numerach z drugiej strony wydawnictwa analogowego: Pigs (Three Different Ones) oraz Sheep. Na podobne łojenie pozwalał sobie wcześniej tylko lider King Crimson, Robert Fripp, ale KC to w ogóle osobliwy i całkiem osobny rozdział w dziejach rocka.
W marcu 1978 okrojone do tria Genesis wydaje ...And Then There Were Three..., 20 września, na swoje dziesięciolecie, grupa Yes publikuje Tormato, dwa dni później ukazuje się album Camel, zaś 18 listopada Love Beach Emerson, Lake & Palmer, zdecydowanie najsłabszy z wymienionych.
*
Camel, podobnie jak Genesis, Yes i EL&P w pierwszej części swej płyty,
odchodzi od długich form,
nawiązuje do struktury – częstokroć bardzo przebojowej – piosenki. A podobnie jak u Floydów – na plan pierwszy raz po raz wypuszczana jest soczysta gitara elektryczna, niebylejakiego zresztą majstra, jakim jest Andy Latimer, czasem riffująca jak u zespołów hardrockowych.
Ta mieszanka progresywno-hardrockowo-popowa przyniosła bardzo ciekawe efekty.
Rozbuchane formy zdecydowanie dożywały swoich dni, zaś w późniejszych realizacjach, grup-następców, częstokroć przybierały karykaturalną i wręcz niestrawną postać. Pop spod znaku Genesis też broni się średnio, ale jest to pewnie skutkiem kontekstu wielkiej próby, jaki tworzą wcześniejsze dokonania bandu w pięcio- i czteroosobowym składzie.
Camelom natomiast udała się na tym krążku trudna sztuka połączenia tych elementów w zwartą i artystycznie bardzo udaną całość. Wpłynęło na to, jak zawsze, kilka czynników. Świetna forma kompozytorska i wykonawcza – utwory w zdecydowanej większości są po prostu bardzo dobre i po mistrzowsku wykonane. Typowe motywy progresywne, wygrywane na klawiszach, ścieśnione zostały do skondensowanych, kilkuminutowych utworów. Nie ma miejsca na nudę, jest za to na konstatację, ile się może wydarzyć w tak krótkim czasie.
Urzekają głosy
– aż trzech muzyków na tej płycie śpiewa główne partie wokalne, trudno powiedzieć, który lepiej. Uwodzi już na samym początku, w tytułowej piosence, ciepły, ale nie przesłodzony głos Richarda Sinclaira. Przez gitarę akustyczną i nieco jazzujący bas przebija się – na zmianę – a to obój, a to flet, a to saksofon drugiego wielkiego fachury, Mela Collinsa (trudno zliczyć tych, z którymi zagrał w swej karierze), stanowiące wielką ozdobę całości. Z krainy łagodności i powłóczystych dźwięków klawiszy raz po raz wytrącają nas soczyste uderzenia gitary Latimera, dodając piosenkom tempa i dynamiki.
Od progresji Camel ucieka jeszcze na dwa inne sposoby: czuje się wpływ znakomitej i bardzo popularnej w tamtym okresie formacji amerykańskiej, Steely Dan i, szerzej, całego kwitnącego wówczas, elektrycznego ze swej natury jazz-rocka (choćby Weather Report – w The Sleeper). Muzycy nie wzbraniają się też przed podróżami w minione wieki, jak w stylowym i bardzo nastrojowym Starlight Ride.
*
Album po latach brzmi bardzo dobrze, pewnie – paradoksalnie - tym lepiej, że nigdy nie był szczególnie popularny nad Wisłą i utwory z niego właściwie są na antenie radiowej nieobecne. Kompozycje brzmią zdecydowanie szlachetniej niż wspomniane wyżej, zbyt popowe wydawnictwo Genesis, a jednocześnie – w wielu przypadkach – są bliższe przebojowej, mainstreamowej piosence niż połamane faktury Yes. Poczucia humoru też członkom zespołu nie zabrakło, czego dowodem jest Down On The Farm.
Sześć lat później Tomasz Beksiński zaraził mnie – i nie tylko mnie – muzyką ze Stationery Traveller. Dynamiczny Breathless broni się jednak zdecydowanie lepiej niż momentami przelukrowany album z 1984 roku.
(Na talerzu lub w szufladce: Camel, Breathless, 1978)